niedziela, 15 września 2024

„Beetlejuice Beetlejuice” (2024)

 
Lydia Deetz, gospodyni talk-show o zjawiskach nadprzyrodzonych, podczas nagrywania odcinka wśród publiczności zgromadzonej w studiu przez sekundy widzi złośliwego ducha, bioegzorcystę Beetlejuice'a, który przed trzydziestoma sześcioma laty nawiedził już nawiedzoną posiadłość w Winter River w stanie Connecticut, zakupioną przez jej ojca Charlesa i macochę Delię. Tego samego dnia Lydia otrzymuje informację o makabrycznej śmierci w rodzinie i podejmuje bezskuteczne próby skontaktowania się ze swoją obrażoną nastoletnią córką Astrid, przebywającą w żeńskiej szkole z internatem. Dziewczyna uważa matkę za oszustkę zwodzącą ludzi rzekomymi zdolnościami mediumicznymi, obwinia za prześladowania ze strony rówieśników i prawdopodobnie bezpowrotną stratę ukochanego ojca. Inicjatywę przejmuje ekscentryczna artystka Delia, której udaje się zorganizować godną ceremonię pogrzebową na terenie jednej z najbardziej znanych nawiedzonych posiadłości, od dekad będącej w posiadaniu rodu Deetzów. Przedstawicielki trzech pokoleń rodziny powszechnie kojarzonej z nadprzyrodzonymi przygodami zbierają się w domu pełnym wspomnień i pułapek zastawionych przez demonicznego Beetlejuice'a, ściganego przez bezwzględną kobietę z kawałków, pilnie poszukiwaną przez policję z zaświatów.

Plakat filmu. „Beetlejuice Beetlejuice 2024, Warner Bros., French Film Company, Plan B Entertainment

Pierwsze scenariusze sequela kasowego filmu Tima Burtona z 1988 roku, dark fantasy and comedy „Beetlejuice” (pol. „Sok z żuka”) ze stajni The Geffen Film Company, zamówiono już w 1990 roku. Jeden przygotował Warren Skaaren, współscenarzysta kultowej opowieści o przyjaźni nastoletniej śmiertelniczki w czerni z parą duchów, a do napisania drugiego Burton osobiście zatrudnił Jonathana Gemsa, który miał rozwinąć jego hawajską koncepcję. Reżyserowi „Soku z żuka” chodziło po głowie zwariowane połączenie filmu plażowego z niemieckim ekspresjonizmem w uniwersum szalonego bioegzorcysty (tytuł roboczy: „Beetlejuice Goes Hawaiian”) - tej historii nie udało się zrealizować, ale w 1996 roku wypuszczono inny owoc ich współpracy, kosmiczną komedię „Mars Attacks!” (pol. „Marsjanie atakują!”). W 1993 roku imperium Warner Bros. wystosowało prośbę do Kevina Smitha - późniejszego twórcy między innymi „Czerwonego stanu” (2011), „Kła” (2014) i jednego segmentu (short pt. „Halloween”) w antologii grozy „Holidays” (2016), ale wówczas kojarzonego z filmami komediowymi - przerobienie scenariusza „Beetlejuice Goes Hawaiian”. Smith odmówił, gdyż bardziej pociągała go możliwość dołożenia cegiełki do Superman Franchise, a w 1997 roku autor „Beetlejuice Goes Hawaiian”, Jonathan Gems, ogłosił, że prawa do tego tekstu posiada firma The Geffen Film Company i wyraził podejrzenie graniczące z pewnością, że rzeczony scenariusz nigdy nie zostanie zrealizowany.

We wrześniu 2011 roku w producencką (ostatecznie jeden z producentów wykonawczych) we współpracę z amerykańskim przedsiębiorstwem/globalnym koncernem medialno-rozrywkowym Warner Bros. Entertainment, Inc., w ramach operacji „Beetlejuice 2”, wszedł Seth Grahame-Smith (m.in. uwolnione w 2012 roku „Mroczne cienie” Tima Burtona i przedsięwzięcie, w które reżyser „Soku żuka” też był zaangażowany: „Abraham Lincoln: Łowca wampirów” Timura Bekmambetova), który w przestrzeni publicznej zarzekał się, że „wolałby umrzeć, niż zniszczyć dziedzictwo i pamięć pierwszego filmu” z czołowym skandalistą świata duchów, że nie przyłoży ręki do czegoś, co nie okazuje należytego szacunku kultowej produkcji z lat 80. XX wieku z popisową kreacją Michaela Keatona. Zarys fabuły Grahame-Smith przygotował do spółki z Alfredem Goughem i Milesem Millarem, współscenarzystami przebojowego serialu Tima Burtona pt. „Wednesday”. W 2015 roku na łamach „Entertainment Weekly” pojawiło się oświadczenie Setha Grahame-Smitha o owocnym zakończeniu pracy nad scenariuszem sequela „Beetlejuice” - autorami którego są Alfred Gough i Miles Millar - a w kwietniu 2019 roku firma Warnes Bros. poinformowała opinię publiczną o zawieszeniu projektu. Ostatnia reaktywacja misji „Beetlejuice 2” - reżyser rozważał tytuł „Beetlejuice A.D. 2024” w nawiązaniu do jednego ze swoich ulubionych horrorów, „Draculi A.D. 1972” Alana Gibsona, ale koniec końców film otrzymał nazwę „Beetlejuice Beetlejuice) – nastąpiła w lutym 2022 roku, wraz z ujawnieniem producenckiego sojuszu z Plan B Entertainment, Inc., tj. współpraca Warner Bros. z firmą założoną przez Brada Pitta, Jennifer Aniston i Brada Greya na rzecz „Sok z żuka: trzydzieści sześć lat później”. W tym miejscu wypada wspomnieć, że czas akcji „Beetlejuice Beetlejuice” to rzecz względna:) - w grę wchodzi zarówno rok 2024, jak 2018, przy czym z wypowiedzi twórców (a przynajmniej Setha Grahame-Smitha) wynika, że historia miała się toczyć w roku uwolnienia kontynuacji „Soku z żuka” 1988. Zdjęcia główne do „Beetlejuice Beetlejuice” Tima Burtona ruszyły w maju 2023 roku w angielskim hrabstwie Hertfordshire i w amerykańskim stanie Vermont, a w lipcu produkcja została zawieszona z powodu strajku SAG-AFTRA. Prace na planie wznowiono w listopadzie 2023 w stanie Massachusetts na dwa tygodnie – faza produkcji została sfinalizowana w tym samym miesiącu, ale już w stanie Vermont. Budżet „Beetlejuice Beetlejuice” oszacowano na sto milionów dolarów; inwestycja z nawiązką zwróciła się już w pierwszym tygodniu dystrybucji na arenie krajowej (tj. krajowych, bo mówimy o produkcji amerykańsko-francuskiej; partnerstwo z French Film Company) i międzynarodowej. Światowa premiera hipotetycznej sentymentalnej podróży dla długoletnich fanów oryginalnego „Soku z żuka” odbyła się w sierpniu 2024 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, a szeroko zakrojona dystrybucja (Warner Bros. Pictures) kinowa ruszyła już w kolejnym miesiącu. I świat znowu oszalał na punkcie niepoprawnego politycznie ducha-egzorcysty, wypędzającego żywych z przymusowych siedzib dawno i niedawno zmarzłych (sic!)? Nie wiem, czy można tak to określić, ale generalnie rzecz biorąc obraz spotkał się z pozytywnym przyjęciem, także amerykańskich (polskich niekoniecznie) krytyków.

Plakat filmu. „Beetlejuice Beetlejuice 2024, Warner Bros., French Film Company, Plan B Entertainment

Przez lata przymiarek do sequela „Soku z żuka” Tima Burtona odtwórczyni widzącej duchy dziewczyny w czerni z Polaroidem, Winona Ryder, niezmiennie deklarowała gotowość ponownego wcielenia się w ukochaną postać Lydii Deetz, zastrzegała jednak, że jej ostateczna decyzja w tej ewentualnej sprawie będzie uzależniona od powrotu Michaela Keatona w roli Beetlejuice'a/Betelgeuse'a i zaangażowania reżysera pierwszej części dowcipnej ghost story (odwrotna opowieść o nawiedzonym domu; odwrócenie konwencji) z drugiej połowy lat 80. XX wieku. Zmagań Barbary i Adama Maitlandów (Alec Baldwin i Geena Davis) z kłopotliwymi śmiertelnikami i jeszcze gorszym bioegzorcystą z ich nowego świata. Tych pierwszych nie zaproszono na pokład „Beetlejuice Beetlejuice” chyba tylko dlatego, że się zestarzeli - brano pod uwagę „cyfrowe odmłodzenie” aktorów, po przemyśleniu sprawy uznano jednak, że bezpieczniej będzie podeprzeć się luką prawną w zaświatach i zostawić już Maitlandów w spokoju – a jeśli tak było, to ta zasada nie obowiązywała w przypadku Michaela Keatona. Nieobecność Aleca Baldwina i Geeny Davis fani „Soku z żuka” mogli jeszcze wybaczyć, ale zatrudnienie innego aktora do roli Beetlejuice'a to już byłoby nazbyt śmiałe, żeby nie powiedzieć bezczelne, „igranie z ogniem”. Tym bardziej, że pan Keaton od dawna był gotowy na powrót do paskudnego nie-ciała Beetlejuice'a. W mojej ocenie charakteryzatorzy stanęli na wysokości zadania; nie zauważyłam odbicia nieubłaganego upływu czasu na ślicznej buźce bioegzorcysty, który albo przegapił zmianę w dyskursie publicznym w tak zwanym świecie zachodnim (political correctness), albo ma ją głęboko w nosie. Uff, jednak nie wyparzyli języka w najlepszym razie drugoplanowej postaci sequela naszpikowanego nawiązaniami do ponadczasowego poprzednika. Filmu bardziej wyluzowanego, a przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że „Beetlejuice Beetlejuice” to siłowa próba przywołania swobody wprost emanującej z „Beetlejuice”. Bijącej z ekranu, ale z publicznych wypowiedzi choćby Michaela Keatona można wywnioskować, że na planach zdjęciowych sytuacja, z jego perspektywy, była odwrotna; że swobodniejsza atmosfera panowała na planie dwójki. Rolę Delii Deetz ponownie powierzono Catherine O'Harze, ale zaryzykuję przypuszczenie, że współpraca z wpisanym do krajowej bazy danych przestępców seksualnych Departamentu Sprawiedliwości amerykańskiego stanu Kalifornia, Jeffreyem Jonesem (Charles Deetz z „Soku z żuka”) nikomu się nie uśmiechała i dlatego właśnie odwołano się do największego koszmaru sennego, jaki w życiu nawiedził Tima Burtona. UWAGA SPOILER Jeździec bez głowy i konia. W odczuciu Burtona najbardziej przerażająca śmierć - w paszczy rekina - pokazana w „rozdziale” stop motion (animacja poklatkowa) KONIEC SPOILERA. Z nowych postaci w moim poczuciu najlepiej rokowała Delores, pozszywana femme fatale (narzeczona potwora Frankensteina z fałszywego horroru Mario Bavy; właściwie hołd - niejedyny w tym świecie przedstawionym - dla jego twórczości w formie czarno-białej retrospektywy Beetlejuice'a), w którą w niezaskakująco bezbłędnym stylu wcieliła się Monica Bellucci. Obiecujący wątek, który niestety zagubił się w meandrach rodzinnych, miłosnych (czytaj: młodzieńcze zauroczenie UWAGA SPOILER z zaskakującym zwrotem akcji, makabryczną historią, która przywiodła mi na myśl „Amityville Horror” Jaya Ansona KONIEC SPOILERA oraz stara obsesja Beetlejuice'a, marzenie o ożenku wiadomo z kim) i nazwijmy to wątku dochodzeniowo-śledczym reprezentowanym przez Willema Defoe (z całym szacunkiem dla gry tego pana, ta krótka opowieść o „nieumarłych policjantach” ździebko mnie zmęczyła; wiało nudą). Przyznaję, że spore nadzieje wiązałam z nastoletnią Jenną Ortegą (i się nie zawiodłam), która ponoć wygrała z Chloë Grace Moretz, ponieważ Tim Burton dostrzegł w tytułowej postaci swojego hitowego serialu („Wednesday”) to, co swego czasu wypatrzył w Winonie Ryder – to magiczne Coś – idealnie pasowała mu więc na córkę Lydii Deetz. Sceptyczną Astrid, która mimo faux pas (tak, tak, wina scenarzystów) z Marią Skłodowską-Curie rzekomo pochodzącą z Francji (błąd skorygowany w dubbingowanej wersji udostępnionej w polskich kinach) wyrasta na przedstawicielkę środowiska naukowego, a przynajmniej poznajemy ją jako oczytaną nastolatkę ze szczególną słabością do nauk ścisłych, która w szkole obrywa za niepoważną karierę matki. W przekonaniu Astrid gospodyni „Ghost House”, talk-show produkowanego przez śliskiego Rory'ego (niezły występ Justina Theroux), któremu najwyraźniej wydaje się, że może zająć miejsce nieodżałowanego biologicznego ojca jedynej córki medium z Winter River. Zdaniem Astrid obrzydliwej szarlatanki, która nie ma najmniejszej ochoty na spędzanie czasu z własnym dzieckiem. A w rzeczywistości Lydia oddałaby wszystko za pojednanie z córką, wykorzystała każdy możliwy sposób na przebicie muru, jakim otoczyła się Astrid po najpewniej śmiertelnym wypadku ojca. Łatwo się domyślić – o tyle, o ile – jak rozwinie się ta historia, niemniej z dużym zainteresowaniem przyglądałam się relacji straumatyzowanej kobiety z szóstym zmysłem (walka z demonem przeszłości) i naburmuszonej nastolatki. Intensywny duet dowcipnie wspierany przez nestorkę rodu Deetz. Muszę też pochwalić efekty specjalne – szczególne wyróżnienie dla bardzo niegrzecznego szkraba, domniemanego ukłonu w stronę „A jednak żyje” Larry'ego Cohena; miłośnikom kina grozy pewnie też nie umknie chociażby ewidentny hołd dla „Carrie” Briana De Palmy i potencjalny hołd dla „Psychozy” Alfreda Hitchcocka – zwłaszcza że mentalnie przygotowałam się na odejście od czarodziejskiego kiczu wprost wylewającego się z „Soku z żuka” (1988), na zdecydowanie większe (tzn. mocniej rzucające się w oczy) „wsparcie cyfrowe”, a tu proszę zaproszono nawet królową przepięknej tandety z dziwnej pustyni, nie wspominając już o pomniejszych „żołnierzach campu”.

To mogła być jedna z najbardziej spektakularnych katastrof w historii kinematografii, ale Tim Burton nie wykorzystał tej szansy:) Jeśli już, to spełniło się drugie proroctwo krążące w przestrzeni publicznej, optymistyczne przewidywania ludzi (poprawcie mnie, jeśli się mylę) nieobdarzonych zdolnościami parapsychicznymi: „teoria wielkiego sukcesu nie tylko komercyjnego”. A ja mam ambiwalentny stosunek do filmu „Beetlejuice Beetlejuice”, sequela mojej ulubionej pozycji z filmografii Tima Burtona. Może bawiłabym się lepiej, gdyby seans trwał dłużej, ewentualnie gdyby zrezygnowano z jednego czy dwóch wątków na rzecz rozwinięcia pozostałych? A może za dużo sobie obiecywałam po tym, bądź co bądź, nie najgorszym powrocie do słynnego popkulturowego świata.

piątek, 13 września 2024

Dawid Kain „Zaplecza”

 
Sześcioletni Dawid z podkrakowskiej miejscowości Niepotrzebinia wybiera się z matką do galerii handlowej w stolicy województwa małopolskiego. Zakupy się przeciągają, a straszliwie znudzony chłopiec w końcu zaczyna dokazywać. I nagle wpada do przerażająco obcego miejsca, na Zaplecza rzeczywistości, gdzie jego młody umysł zostaje roztrzaskany przez pełzający koszmar. Przypadkiem znajduje drogę powrotną do swojego świata, ale odtąd jego życie będzie naznaczone paraliżującym strachem, obezwładniającą niepewnością, apatią i niecierpliwym wyczekiwaniem końca własnego istnienia. Boleśnie samotnej egzystencji z nieznośną wiedzą o wszechświecie. Zły los odwróci się od Dawida w dwudziestym czwartym roku życia... ale tylko na chwilę. Po paru tygodniach bezbrzeżnego szczęścia zwykle nienawiązującego trwałych relacji, straumatyzowanego introwertyka, Zaplecza uderzą ze zdwojoną siłą.

Okładka książki. „Zaplecza”, Vesper 2024

Jeden z czołowych polskich przedstawicieli literackiego neosurrealizmu (bizarro fiction) zaprasza za kulisy rzeczywiści. Urodzony w Kolonii w Niemczech w 1981 prozaik, poeta, scenarzysta, tłumacz i eseista najbardziej znany jako Dawid Kain (pseudonim artystyczny Marcina Kiszeli), często współpracujący z inną gwiazdą polskiej sceny bizarro, Kazimierzem Kyrczem Jr., autor między innymi powieści „Prawy, lewy, złamany” (2007) - wydanej też w zmienionej formie, jako „Oczy pełne szumu” (2018) - „Za pięć rewolta” (2011), „Punkt wyjścia” (2012) i „Fobia” (2016) oraz zbiorów opowiadań „Makabreski” (2010), „Wszystkie grzechy Korporacji Somnium” (2020) i „Niejasne spektakle” (2023), przeprowadza duchową wiwisekcję człowieka ukształtowanego przez niezwykłą traumę. Człowieka, który wrócił spoza czasu i przestrzeni. Z lovecraftowsko-cronenbergowskich „Zapleczy”. Niedługa, ale potężna powieść Dawida Kaina wypuszczona w 2024 roku przez wydawnictwo Vesper - w twardej oprawie frapująco zaprojektowanej (graficznie) przez Michała Loranca, który również zilustrował pierwsze, ale podejrzewam, że nie ostatnie, wydanie tego wybitnego połączenia weird fiction i body horroru.

Dziwnie wiarygodna relacja dwudziestoczteroletniego Dawida, który w dzieciństwie mimowolnie posiadł wiedzę tajemną; prawdopodobnie całkowicie fikcyjnej postaci z łatwością przekonującej do autentyczności własnych doświadczeń. Narratora bezpośredniego „Zapleczy” Dawida Kaina – pewnie nieprzypadkowa zbieżność imion – pierwszorzędnej powieść grozy o paskudnie przenikających się światach. „Miałem sześć lat, kiedy zobaczyłem jedno z tamtych miejsc, które z braku lepszej nazwy stały się dla mnie po prostu Zapleczami” - tak zaczyna się jedna z najbardziej przerażających historii, jaką w życiu przeczytałam. Brama do Innego Świata w Galerii Zenit, w największym sklepie odzieżowym tego przełomowego dnia odwiedzonym przez desperacko łaknącego bodźców zerówkowicza i jego zwyczajowo niemogącą się zdecydować matkę. Godziny bezczynności człowieka z wybujałą wyobraźnią, który Piekło wyobraża sobie jako wieczną nudę. Nieubłaganie wyczerpująca się cierpliwość chłopca, któremu za dobre sprawowanie obiecano zabawkę. Przegrana walka z samym sobą w niedawno otwartej świątyni konsumpcjonizmu w Krakowie. Zew przygody, niestety, okazuje się silniejszy od potrzeby posiadania. Zabawa w chowanego kończy się porwaniem „przez Pana Magazyniera”, boogeymana Dawida sprzed wieków, bo jak słusznie zauważa autor „Zapleczy” między pięciolatkami i sześciolatkami rozciąga się generyczna przepaść. Był pewien, że wyrósł z upiornego Pana Magazyniera, a rzeczywistość boleśnie zweryfikowała to przekonanie już nie malucha. Dawid w jednej chwili był w zwyczajnym sklepie z ciuchami, a w następnej znalazł się na niezwyczajnym zapleczu magazynowym. Przytłaczającym ogromem i ciszą. Niebywale ciężkie powietrze, nieziemska atmosfera, niezliczone linie papilarne odbite na niestabilnych ścianach – widzialne czy tylko odczuwalne architektoniczne deformacje w rodzaju Nawiedzonego Domu na Wzgórzu Shirley Jackson – i druzgocąca materia ożywiona. W przyszłości Dawid porówna to do „starych filmów Cronenberga”, ale ja pomyślałam o swoistym skrzyżowaniu „Towarzystwa” Briana Yuzny z „Coś” Johna Carpentera. Tak czy inaczej, niezwykle plastyczny opis niejednolitego, ohydnie pulsującego cielska przetaczającego się przez infernalny korytarz. Dezorientacja mocno podszyta lękiem przechodzi w atak paniki i rozpoczyna się straceńczy bieg prosto na ścianę... Prosto pod nogi zaniepokojonej mamy. Tak sześciolatek z sennego miasteczka w województwie małopolskim pożegnał się z beztroskim dzieciństwem. Koniec niewinności chłopaka zdradzonego przez własnych rodziców. Najprawdziwsze opowieści dziecka rozpaczliwie potrzebującego wsparcia dorosłych, uparcie tłumaczone rozbuchaną wyobraźnią, kolejną niestworzoną historią małego fantasty. Bo kto zdrowy na umyśle uwierzyłby małolatowi opowiadającemu o magicznej krainie? Niemniej rodzice Dawida mogli rozegrać to lepiej, nie wyśmiewać tak otwarcie szczegółowego sprawozdania struchlałego potomka upierającego się przy istnieniu jakiejś równoległej rzeczywistości. Nie bagatelizować pogłębiających się problemów jedynego syna. Reagować na bieżąco, miast polegać na Czasie - nie tyle leczącym, ile pogłębiającym rany. Dawid Kain w „Zapleczach” pokazuje jakie spustoszenie we wnętrzu dorosłego człowieka może powodować nieprzepracowana dziecięca trauma (wszystko jedno jaka). A właściwie przeprowadza nas przez cały destrukcyjny proces umierania osobowości. Czująca istota stopniowo zmieniająca się w stworzenie niemal żywcem wyjęte z najsłynniejszego utworu Jacka Finneya.

Poczucie winy jest trwalsze niż pamięć, siedzi w człowieku jak drzazga, znacznie głębiej od wspomnień.”

Na okładce „Zapleczy” Dawida Kaina wypadałoby zamieścić jakieś ostrzeżenie. „Uwaga! Zaraźliwy zespół depersonalizacji-derealizacji. Czytasz na własną odpowiedzialność” lub coś w tym rodzaju. Trudno opisać stan, w jaki wprawiła mnie opowieść niejakiego Dawida, który dorastał w Niepotrzebini, typowym małym miasteczku (gdzie ludziom wydaje się, że wszystko wiedzą o wszystkich), skąd uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji. Społecznie niedopasowany, wszystko podający w wątpliwość, ale niesiejący defetyzmu - starannie odgrywający rolę wierzącego w siebie, ambitnego człowieka z zapałem realizującego się w branży gier – dwudziestoczteroletni skrajny pesymista wynajmujący mikrokawalerkę w Krakowie, dla którego największą pociechą jest nieuchronność śmierci, a największym zmartwieniem ewentualny powrót na Zaplecza. Przeraźliwie puste życie ukrywane pod pozorami normalności. Niezsocjalizowana jednostka dla niepoznaki dbająca o kontakty międzyludzkie, nawiązująca luźne znajomości i zmuszająca się do wszelkich spotkań towarzyskich – imprezki z przyklejonym uśmiechem. Dawid miał tylko jednego prawdziwego przyjaciela: wymazanego „stracha na wróble”. Największy wyrzut sumienia „psychopaty z Niepotrzebini”, bez konsultacji ze specjalistą („psychologiem łamane przez psychiatrą”) kończącego kilkuletnią kurację farmakologiczną, niestopniowo odstawiającego leki psychotropowe, które wbrew nadziejom nie uwolniły go od złych snów, ale przynajmniej wygładziły ostre – potencjalnie zabójcze – krawędzie traumatycznych wspomnień. Przytępiły zmysły sześciolatka z nieokiełznaną wyobraźnią uwięzionego w ciele chwytliwie enigmatycznego specjalisty ds. social media w prężnie rozwijającej się (albo zwijającej; zależy, którego z maniakalnych internatowych komentatorów – ekspertów od wszystkiego – zapytamy) firmie zorientowanej na produkcję i dystrybucję gier komputerowych. Dziecko wrzeszczące o piekielnych Zapleczach i niezachwianie wierzący mu młody mężczyzna ze schizofrenią paranoidalną? Wszystko przemawia za tak zwanym narratorem niewiarygodnym... ale Dawid ma rzadki dar przekonywania. Zarażania swoją Prawdą. Teoria spiskowa, przy której blednie nawet religia reptiliańska? Władcy Marionetek ze ściśle tajnego tytułowego świata czy metafizyczne przypadki, kosmiczny pech wpadających do „króliczych nor” chaotycznie rozsianych w „naszym” Układzie Słonecznym? Czy rzeczywistość to tylko złudzenie? Szara elewacja sześcianu Vincenzo Nataliego, żerująca na tym samym, co tytułowy antybohater z powieści „To” Stephena Kinga? Nie mogłam też oprzeć się skojarzeniom, bądź co bądź przyjemnym, z The Ring Franchise. UWAGA SPOILER Poza tym Dawid Kain zastosował w „Zapleczach” coś, co pozwolę sobie nazwać paralelizmem epidemicznym KONIEC SPOILERA – niebanalne zestawienie cech analogicznych, podnoszące realizm opisywanych zdarzeń. Izolacja społeczna, zakrawająca na paranoję nieufność względem innych (postrzeganie bliźnich i niektórych braci mniejszych jako śmiertelnego zagrożenia), zachowywanie rzekomo bezpiecznego dystansu w obowiązkowej niewygodnej masce i wytęsknione powroty do klaustrofobicznych „jaskiń” - ewolucja wsteczna - gdzie możemy być sobą (odsłonić twarze)... bezmyślnie wpatrując się w ruchome obrazki na szklanych ekranach. „Zaplecza” są jak robale z „Boogeymana 2” Jeffa Betancourta – oślizgła zgroza pleniąca się pod skórą, wstrętne żyjątka niedyskretnie pełzające w trudno dostępnych miejscach. Ancylostoma brasiliense Dawida Kaina:) Nadzwyczaj sugestywna wizja (wielo)świata, niesamowicie działająca na wyobraźnię szalona teoria mieszkańców Ziemi wchłanianych, „pożeranych” przez tajemnicze nie-miejsce. To może być niemożliwie długi magazyn albo gigantyczny labirynt jaskiń. Przepastny hotel, ośrodek badawczy sadystycznych Wielkich Architektów albo Obłąkany Dom Świateł i Cieni... Nieskończone możliwości projektowania, meblowania świata. Przestrzeń makabrycznie spersonalizowana, dopasowująca się do każdego „gościa”. „Planeta X” w jakiś niepojęty sposób połączona z Ziemią, kompletnie nieobliczalna strefa,w której naprawdę ciężko się oddycha. Przytłaczający klimat nadnaturalny perfekcyjnie – galaretowata substancja palna - zazębiający się z depresyjną codziennością głównego bohatera książki od dzieciństwa żyjącego w okropnie zdestabilizowanej, płynnej rzeczywistości. Tonącego chwytającego się Emilii, ledwo poznanej rówieśniczki pracującej w tej samej branży. Fatalne dopasowanie społecznie niedopasowanych?

Powieść, która dokumentnie odkleiła mnie od rzeczywistości. Zatarła się granica między fikcją a realizmem. I nie było to miłe doświadczenie. Bynajmniej, ale najchętniej bym to powtórzyła. W moim przekonaniu Dawid Kain w „Zapleczach” wspiął się na wyżyny gatunku, spektakularnie żonglując horrorem cielesnym i psychologicznym, weird fiction i mroczną opowieścią egzystencjalną. Z łatwością – niepokojącą, jeśli się nad tym zastanowić – pokonał moje mury obronne, obudził dziecięce lęki i odarł je z irracjonalizmu. Obrał jak cebulę, warstwa po warstwie, z diaboliczną zaciekłością człowieka straszącego z rozmysłem. Niebezpiecznie intensywne dzieło z miażdżącym zakończeniem; bizarna historia wgryzająca się w człowieka. Schizy udzielające się czytelnikowi:) Dyskomfort totalny, horror idealny.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

środa, 11 września 2024

Jack Ketchum „Przebudzenie”

 
Biznesmen z parapsychicznymi zdolnościami Jordan Thayer Chase zostaje przyzwany do Grecji przez zagadkową siłę, która najpierw prowadzi go do wypełnionego obezwładniającą mocą grobowca w Mykenach, gdzie mężczyzna doznaje przerażającej wizji. A niedługo potem rusza na poszukiwania potężnej istoty, która na nieszczęście ludzkości przebudziła się w zapomnianej starożytnej jaskini.
Amerykański turysta, powieściopisarz Robert Dodgson i jego nowy przyjaciel, specjalista od relacji damsko-męskich, który odziedziczył po ojcu świetnie prosperującą firmę farmaceutyczną, Danny Hicks, w miasteczku Matala na Krecie wdają się w wakacyjne romanse z Francuzką Michelle Favre i Greczynką Lelią Narkisos. Ale tylko podniecająca przygoda Danny'ego ma szansę przerodzić się w poważny związek, zauroczenie jego kolegi nie trwa bowiem długo - ekstazę nieubłaganie wypiera strach przed kobietą nieziemsko toksyczną. Rob ma za sobą niejeden fatalny związek, ale nic nie mogło go przygotować na spotkanie z tak nieziemsko drapieżnym stworzeniem, jak Lelia.

Okładka książki. „Przebudzenie”, Wydawnictwo Skarpa Warszawska 2024

Po względnym komercyjnym sukcesie kontrowersyjnego debiutu powieściowego z 1980 roku pt. „Off Season” (pol. „Poza sezonem”) - otwarcie kanibalistycznego cyklu dokończonego („The Woman”) z Luckym McKee – oraz kompletnym fiasku „Ladies' Night” (pol. „Babski wieczór”) i mocno niezadowalającej sprzedaży „Hide and Seek” (pol. „Zabawa w chowanego”), Dallas William Mayr, protegowany Roberta Blocha - autora między innymi legendarnej „Psychozy” po raz pierwszy zekranizowanej przez Alfreda Hitchcocka w 1960 roku i członka Kręgu Lovecraftowskiego - działający pod pseudonimem Jack Ketchum, nieodżałowany amerykański pisarz, przez Edwarda Lee tytułowany ojcem chrzestnym splatterpunku, a przez Stephena Kinga najstraszniejszym facetem w Ameryce, postanowił wykorzystać własne doświadczenia w pracy twórczej. Przywołać potęgę kraju (a raczej jej namiastkę), w którym zakochał się w roku 1977 – pierwsza wizyta w Grecji, rozmyślnie przeciągnięta do czterech miesięcy; druga, w 1983 roku, trwała dwa miesiące – podzielić się tym rodzajem majestatu, z którym obcował bardzo rzadko (zbliżony stan ogarniał go chociażby podczas nocnych spacerów po lasach w stanie Maine). Nad „She Wakes” (pol. „Przebudzenie”) - a właściwie „The Huntress”, bo tak brzmiał pierwotny tytuł książki uznawanej (także przez samego autora) za pierwszy horror nadnaturalny Jacka Ketchuma – mistrz literatury suspensu pracował, jak to określił w posłowiu, „między 1983 i 1984 rokiem”. Powieść rodziła się w niemałych bólach na jego wiernej elektrycznej maszynie do pisania IBM Selectric, a potem powtórzyła się koszmarna sytuacja z „Ladies' Night”. Spłukanemu powieściopisarzowi, pomimo usilnych starań, nie udało się znaleźć wydawcy dla swojego „eposu greckiego”, nieprzesadnie brutalnej opowieści o „demonicznej” femme fatale, a z domniemanej depresji wyciągnął go długoletni przyjaciel Robert Bloch, któremu doświadczenie podpowiadało, że prędzej czy później czas dla „Łowczyni” nadejdzie. Tymczasem radził skupić się na innym projekcie – Ketchum posłuchał i jakiś czas później, w 1987 roku, na amerykańskim rynku pojawiła się powieść „Cover”.

Do paranormalnej greckiej przygody człowiek najbardziej znany jako Jack Ketchum, specjalista od prozy bezkompromisowej, wrócił po wydaniu „Cover”, które zbiegło się ze śmiercią jego mamy, naturalnie działającą demobilizująco na artystyczną duszę wielkiego odkrycia pisarskiego wiecznie żywego (unieśmiertelniony poprzez swoją twórczość) Roberta Blocha. Nie miał weny ani powodu, by na siłę szukać pomysłu na kolejną książkę, skoro jedną miał w zapasie. Uznał, że tekst wymaga paru poprawek i z zapałem zabrał się do szlifowania powieści „The Huntress”, którą niebawem przemianuje – życzenie wydawcy – na „She Wakes”. Ponowną obróbkę materiału przerwała przemożna potrzeba pochylania się nad tragedią pewnej dziewczyny. W efekcie w 1989 roku odbyła się światowa premiera fikcyjnej historii Leli Narkisos i częściowo autentycznej historii Meg Loughlin (sfabularyzowana wersja wstrząsającej sprawy kryminalnej z lat 60. XX wieku, niewyobrażalnej męki nastoletniej Sylvii Likens), opus magnum Jacka Ketchuma (a przynajmniej najpopularniejsze dzieło, bo w przeciwieństwie do paru innych utworów tego pana, żadnej nagrody nie zdobyło, co wbrew pozorom wciąż ma decydujące znaczenie dla jakiejś części opinii publicznej)... ale na uznanie czytelników musiało „trochę” poczekać. „She Wakes” i „The Girl Next Door” („Przebudzenie” i „Dziewczyna z sąsiedztwa”) jakiś czas „spędziły w czarnej dziurze” (tj. minimalne zainteresowanie czytelników), z której w wielkim stylu wyskoczyła tylko ta druga bestyjka, totalnie depresyjny utwór całkiem solidnie przeniesiony na ekran w 2007 roku przez Gregory'ego Wilsona. Ponoć pierwszy supernatural horror (śmiem twierdzić, że już powieść „Ladies' Night” - napisana wcześniej, uwolniona później - zahaczała o sferę nadprzyrodzoną), czterokrotnego zdobywcy Bram Stoker Award, Wielkiego Mistrza World Horror Convention Jacka Ketchuma, polską premierę miał dopiero w 2024 roku. Edycja w miękkiej oprawie wypuszczona przez Wydawnictwo Skarpa Warszawska. Powieść porządnie przetłumaczył pan Robert J. Szmidt, a stosownie upiorne opracowanie graficzne okładki zawdzięczam(y) panu Mariuszowi Banachowiczowi. „Przebudzenie” otwiera „lekko zafałszowane” (przerobione) wspomnienie autora z greckich wakacji. Wyprawa do historycznego grobowca w pobliżu Myken - Skarbca Atreusza (grób Agamemnona) - która w „Przebudzeniu” przeobraziła się w mediumiczne doświadczenie człowieka w gruncie rzeczy przyzwyczajonego do podobnych przeżyć. Można jednak śmiało założyć, że Jordan Thayer Chase w jaskini na grackiej prowincji doznał najbardziej przerażającego objawiania w swoim niezwyczajnym życiu. Paśmie sukcesów, w największej mierze zawdzięczanym wrodzonym zdolnościom parapsychicznym. Biznesmen z szóstym zmysłem na tropie pradawnego Zła. Przydługi prolog i przeskok do Roberta Dodgsona, trzydziestoparoletniego „ucznia” młodszego o jakieś dziesięć lat Danny'ego Hicksa. Amerykanina przebywającego w swoim ulubionym miejscu na Ziemi, protagonisty „stworzonego na obraz i podobieństwo jego stwórcy”. W każdym razie ze wszystkich postaci występujących w „Przebudzeniu” Jack Ketchum przypuszczalnie najwięcej z siebie dał właśnie Dodgsonowi. I nie chodzi tylko o niespełnione aspiracje artystyczne, nieprzynoszące pożądanych rezultatów próby przebicia szklanego sufitu w literackim światku, zrobienia satysfakcjonującej kariery w trudnej branży - rozczarowujące publikacje; pretensjonalne powieści Dodgsona i pewnie zbyt śmiałe, jak na masowy rynek, powieści Jacka Ketchuma. Autor „Przebudzenia” w Grecji też poznał „bardzo dziwną, niezwykłą” kobietę. Krótkotrwały romans z Irlandką natchnieniem dalece bardziej niebezpiecznego wakacyjnego - przedwielkanocnego – romansu Roberta Dodgsona.

Okładka książki. „She Wakes”, 47North 2013

Zapanował tu jakiś letarg. Ludziom jest wszystko jedno. Wszystko się rozpada, ale żeby coś naprawić? […] Terroryści wparowują na lotniska, zabijają ludzi, wyparowują jak kamfora. Dawne wartości przestają mieć znaczenie. Koniec z otwartością na nowe idee, na nowych ludzi, koniec z szacunkiem dla tradycji. Gościnność? Zapomnijcie o niej!”

Antybohaterkę „Przebudzenia” Jacka Ketchuma poznamy już w prologu – centralna przestrzeń dzielona wyłącznie z Jordanem Thayerem Chase'em (narracja trzecioosobowa z niejedną postacią prowadzącą); z czasem to najbardziej wyeksponowane grono (imiona i/lub nazwiska tytułami większości rozdziałów, bez wyjątku nieponumerowanych, jeśli nie liczyć odliczania dni w dalszej partii książki) powiększy się o Roberta Dodgsona, Angielkę Billie Durant i Francuza Gerarda Sadliera – jako mizoandryczną samookaleczającą się kleptomankę wynajmującą kwaterę w Santorynie z działającą jej na nerwy Szwedką. Po drastycznym zakończeniu tej znajomości - w sumie zapowiadało się dużo mocniejsze pożegnanie ze współlokatorką – okrutna Lelia zjawi się w miejscowości Matala na Krecie, gdzie pozna nauczycielkę z Francji, Michelle Favre, dziedzica firmy farmaceutycznej ze Stanów Zjednoczonych, Danny'ego Hicksa, i wreszcie jego straumatyzowanego rodaka, powieściopisarza Roberta Dodgsona. Przedstawi się jako Greczynka Lelia Narkisos i niezwłocznie zarzuci lepką sieć na upatrzonego mężczyznę rozpamiętującego makabryczne rozstanie. Nieodwracalna tragedia, którą można by nazwać kumulacją „klątwy miłosnej” rzuconej na Roberta Dodgsona przez sadystyczną Tyche, gdyby na jego drodze nie zmaterializowała się seksowna Lelia. Zaborcza diablica, która z jakiegoś powodu zagięła parol na niczym niewyróżniającego się turystę. Wydawać by się mogło, że takiej kobiecie w oko prędzej wpadnie Danny - zdecydowanie bardziej kontaktowy, atrakcyjniejszy wizualnie (w każdym razie, kiedy chłopaki są razem, to za nim najczęściej oglądają się panie) i chyba lepiej ustawiony finansowo – że tak twardy charakter nie zainteresuje się tak niepewnym siebie kawalerem, jak Robert Dodgson. Z drugiej strony mówią, że przeciwieństwa się przyciągają... Mówią też, że swój swego pozna. Czy to możliwe, że piękna nieznajoma wyczuła w rzekomo potulnym mężczyźnie bratnią bestię? Uśpione żądze, które Lelia za wszelką cenę zamierza obudzić? Archetypiczny motyw kuszenia przez podstępnego Węża (Żmiję!), dla którego przeciwwagą będzie Billie Durant, anielski głos w wewnętrznym konflikcie protagonisty. Odwieczna walka dobra ze złem, walka o nieśmiertelną duszę niekoniecznie tylko nieszczęsnego kochanka przedwiecznej femme fatale. Klasyczne „przeciąganie liny” w mistycznym państwie, w którym lata przed tytułową pobudką zachodziły niepokojące zmiany. „Przebudzenie” Jacka Ketchuma mogłoby nie powstać, gdyby nie szok, jaki ogarnął go po powrocie do Grecji w 1983 roku. Zaledwie sześć lat minęło od jego poprzedniej (pierwszej) wizyty w tej magicznej krainie – „mieszaninie intensywnej duchowości i czystej fizyczności”, jako rzekł w dodatku do omawianej powieści przygotowanym w sierpnia 2001 roku – a gołym okiem było widać, że „wszystko się rozsypywało”. Zanikające tradycje (przygnębiające nasiąknięcie kulturą zachodnią; Grecy upodabniający się do rodaków pana Ketchuma), ordynarna nowoczesność szpecąca historyczne krajobrazy, zakłócająca przepływ starożytnej mocy... „Przebudzenie” miało być swego rodzaju modlitwą w intencji „starej” Grecji, może nawet błagalnym psalmem do nieśmiertelnych mieszkańców Olimpu, aktem rozpaczy, lamentem dopraszającym się o odrodzenie ukochanego kraju. O zgładzenie demona rozpadu. Ponętna Entropia, personifikacja zachodniej zgnilizny toczącej kolebkę demokracji? Bogate, unikalne dziedzictwo kulturowe zagrożone przez zmiennokształtne stworzenie nieradzące sobie z odrzuceniem:) Zemsta Królowej Legionu, szkaradnego zastępu, który może zostać odebrany jako pójście po linii najmniejszego oporu – banalne zaostrzenie akcji, niepotrzebne zapożyczenie z UWAGA SPOILER George'a A. Romero czy innego Lucio Fulciego KONIEC SPOILERA – mnie jednak za bardzo spodobały się te paskudne widoki, by utyskiwać na taki rozwój wydarzeń na klaustrofobicznej wyspie. A zrobi się jeszcze ciaśniej - ostatni przystanek w desperackiej ucieczce przed niszczycielką siłą. Wyspa z Obłąkaną Chatą - wyborne szaleństwo – gdzie zgromadzą się bodaj ulubione zwierzęta Ketchuma i inne przyjemniaczki. Wyspa z Przeklętą Górą, gdzie rozegra się jedna z najdziwniejszych ostatecznych konfrontacji w historii gatunku. Dobrze, „trochę” przesadziłam, ale to na pewno był niecodzienny widok. Niektórzy mogą uznać, że Jacka Ketchuma zbytnio poniosło, mniej jednak ten „wykoślawiony” element ładnie wpasował się w całość. W nietypowy pomnik - bynajmniej nagrobny - dla Grecji.

Moim zdaniem niedocenione dziełko autora niesłynącego z subtelności, nieodżałowanej pamięci Dallasa Williama 'Jacka Ketchuma' Mayra. Drapieżna powieść o zjawiskach nadprzyrodzonych od człowieka, którego zawsze najbardziej przerażały potworności ludzkie. „Przebudzenie” to jeden z nielicznych horrorów nadprzyrodzonych w pisarskim dorobku Wielkiego Mistrza Literatury Bezkompromisowej. Jedyna w swoim rodzaju wycieczka krajoznawcza – istna demolka z miłości do Prawdziwej Grecji urządzona. W pęczniejącej atmosferze niesamowitości, hipnotyzującej tajemniczości i nienaturalnego zaszczucia. Klimatyczna opowieść lekko krwista. Mnie porwała.

poniedziałek, 9 września 2024

„Symptoms'” (1974)

 
Po powrocie do Anglii tłumaczka Helen Ramsey zaprasza swoją przyjaciółkę, pisarkę z Londynu Anne Weston, do odizolowanej wiejskiej posiadłości nad jeziorem. Gospodyni uprzedza o ewentualnych niewygodach, ale zdaje się być przekonana, że rodzinny spadek przysłuży się zapracowanej koleżance, że zrelaksuje się w jej teoretycznej samotni. W salonie uwagę Anne przykuwa zdjęcie przedstawiające nieznaną jej kobietę. Helen wyjaśnia, że to jej dawno niewidziana przyjaciółka Cora Porter, jej gościa dziwi jednak, że nigdy o niej nie opowiadała. I najwyraźniej panna Weston nadal nie ma ochoty mówić o swojej relacji z tajemniczą nieobecną. Z jakiegoś zagadkowego powodu właścicielka ponurej rezydencji unika też towarzystwa mężczyzny mieszkającego w jej pomieszczeniu gospodarczym, pracownika dorywczego Brady'ego. Wszystko wskazuje na to, że to nienawiść podszyta strachem, a przyjaciółka zestresowanej panny na włościach może jedynie snuć domysły o faktycznych podstawach tej nietypowej relacji pracownika i pracodawczyni. Umysł Anne Weston bardziej jednak zaprząta kobiecy głos notorycznie rozlegający się w środku nocy. Chichot i jęki w głównej sypialni.

Plakat filmu. „Symptoms” 1974, Finiton Productions

Zaginiony film José Ramóna Larraza, nieżyjącego już hiszpańskiego reżysera i scenarzysty specjalizującego się w kinie exploitation, zwłaszcza horrorach erotycznych (m.in. „Whirlpool” 1970, „Dewiacja” 1971, „Vampyres” 1974, „Czarne świece” 1982). Scenariusz „Symptoms” aka „The Blood Virgin”, thrillera psychologicznego z elementami horroru, Larraz napisał we współpracy ze Stanleyem Millerem, a jego podstawą było opowiadanie Thomasa Owena, też nieżyjącego już belgijskiego pisarza, zwykle stawianego w jednym rzędzie z Franzem Hellensem i Jeanem Rayem (szczególne zasługi dla rozwoju belgijskiej weird fiction). Zdjęcia główne odbyły się w londyńskiej dzielnicy Hillingdon, a lokalizacją główną była zabytkowa nieruchomość wzniesiona na początku XIX wieku, Harefield Grove, gdzie José Ramón Larraz (tutaj jako Joseph Larraz) później nakręci ważnego reprezentanta lesbian vampire movies, „zrimejkowanego” w 2015 roku przez Víctora Matellano. Budżet „Symptoms” oszacowano na czterdzieści dwa tysiące funtów brytyjskich, które według redaktora Briana Smedleya-Astona wyłożył sam José Ramón Larraz – miała to być część dochodu z jego działalności w branży komiksowej i fotograficznej – a według Brytyjskiego Instytutu Filmowego projekt sfinansował Jean Dupuis, belgijski spadkobierca fortuny zbitej na komiksowej serii o małych niebieskich ludzikach, tj. Smerfach.

Brytyjsko-belgijski dreszczowiec w reżyserii José Ramóna Larraza najczęściej porównywany do „Wstrętu” Romana Polańskiego – domniemany spiritus movens „Symptoms”; obok opowiadania Thomasa Owena największa muza hiszpańskiego filmowca, który zyskał ogromny szacunek miłośników kina grozy z różnych zakątków świata – światową premierę miał w maju 1974 na Festiwalu Filmowym w Cannes, w czerwcu 1976 roku został wpuszczony do amerykańskich kin, a w następnym miesiącu pokazał się na wielkich ekranach we Francji. Ostatnia emisja (w brytyjskiej telewizji) „Symptoms” - przed zagadkowym zniknięciem – odbyła się w 1989 roku. Status filmu zaginionego (zawieruszyła się oryginalna kopia), ale dostępnego w szarej strefie (nielegalne kopie), to bodaj najambitniejsze dzieło Wielkiego Larraza miało do 2016 roku, kiedy to ogłoszono, że dzięki staraniom Brytyjskiego Instytutu Filmowego „Symptoms” jeszcze w tym roku (tj. 2016) „wjedzie” na rynek DVD i Blu-ray. Na listę „najbardziej poszukiwanych filmów” niesamowicie klimatyczny thriller psychologiczny Larraza został wpisany w 2008 roku, a śledztwo w jego sprawie miało zakończyć się sześć lat później – odzyskany w niewyjaśnionych okolicznościach. W roli głównej obsadzono Angelę Pleasence, córkę Donalda Henry'ego Pleasence'a, w światku horroru najbardziej znanego z nominowanej do Saturn Award kreacji doktora Samuela Loomisa w slasherowej serii z nieśmiertelnym Michaelem Myersem zapoczątkowanej w 1978 roku przez Johna Carpentera. Aktorka w fenomenalnym stylu wcieliła się w postać znerwicowanej właścicielki upiornej posiadłości „z siódmą komnatą Sinobrodego” (sekrety strychu Helen Ramsey). Angela Pleasence w przestrzeni publicznej wspominała wymagający tryb pracy na planie „Symptoms”; wstawanie o czwartej rano, powroty do domu nie wcześniej niż o dwudziestej trzeciej. Mówiła też o niekonwencjonalnych metodach reżysera na uzyskanie pożądanych wyników niezupełnie aktorskich – na przykład prosił swoją ówczesną dziewczynę, wcielającą się w „tajemniczą nieznajomą” Marie Paule-Mailleux o polizanie ucha Angeli Pleasence, gdy scena wymagała większej nerwowości podejrzanej dziedziczki smętnej posiadłości w Anglii. Podczas realizacji „Symptoms” doszło do wypadku, na skutek którego Pleasence trafiła do szpitala – zraniona w głowę przez górne oświetlenie. Spadający reflektor, który szczęśliwym trafem spowodował jedynie drobne obrażenie zewnętrzne (rozcięcie skóry), ale podobno to zdarzenie mogło skutkować nawet trwałym uszkodzeniem mózgu, gdyby poszkodowana miała inny kształt głowy. Poza tym Angela Pleasence zyskała nową przyjaciółkę, solidnie partnerującą jej w półtajnej operacji „Symptoms” Lornę Heilbron. „Półtajnej”, bo ta ostatnia pełny scenariusz dostała dopiero po zawarciu umowy z José Ramónem Larrazem – starała się o rolę Anne Weston nie znając całej historii, UWAGA SPOILER która w moim poczuciu więcej zawdzięcza Alfredowi Hitchcockowi niż Romanowi Polańskiemu. Oczywiście i mnie zapachniało „Wstrętem” (1965), ale jeszcze przed jakże wymownym szałem zabijania - nożowniczka w amoku – najczęściej sięgałam myślą do „Psychozy” (1960) KONIEC SPOILERA, a najdziksze melodie w tym świecie przedstawionym, kompozycje Johna Scotta, potraktowałam (może niesłusznie...) jako potwierdzenie nieprzypadkowości moich najsilniejszych skojarzeń.

Plakat filmu. „Symptoms” 1974, Finiton Productions

Urlop w atmosferze niesamowitości. Pisarka Anne Weston przyjmuje zaproszenie do mglistego angielskiego ustronia z jeziorem truposzy – przepyszne zdjęcia Trevora Wrenna, który wcześniej pracował z José Ramónem Larrazem przy „Scream... and Die!”. Zaproszenie wysłane przez tłumaczkę Helen Ramsey, przyjaciółkę, z którą przez jakiś czas nie mogła się skontaktować. Właścicielka przestronnej nieruchomości na mistycznym odludziu przez dłuższy czas była zajęta realizowaniem wyjątkowo nudnego zlecenia w Belgii i albo nie zadała sobie trudu, by odpisać na list Anne, albo epistoła złamanego serca do Helen nie dotarła. Tak czy inaczej, wreszcie będą mogły nadrobić zaległości, spędzić trochę czasu razem, oddać się słodkiemu nicnierobieniu w nieobleganym dworku z duszą niespokojną. „Symptoms” José Ramóna Larraza otwiera miłosna schadzka nad zarośniętym jeziorem; poryw namiętności w pobliżu ludzkich zwłok. Uniesienie Cory Porter, „sekretnej przyjaciółki” Helen Ramsey. Jedyna niebudząca podejrzeń postać w najściślejszym gronie „Symptoms” (do którego poza Helen i Anne zaliczyłabym jeszcze „wielką nieobecną”, „złotą rączkę” i ostatecznie rzekomo byłego partnera pisarki z Londynu) nigdy nie słyszała o kobiecie ze zdjęcia wyeksponowanego w salonie i sypialni jej najbliższej przyjaciółki. Gospodyni z alarmującymi wahaniami nastroju i niewątpliwie sama też martwiąca się o swoje zdrowie psychiczne, dotąd w obecności Anne nawet nie zająknęła się o najwidoczniej bliższej przyjaciółce od lekko zazdrosnej(?) pisarki z Londynu. Nie pomyślała o ukryciu tego nieszczęsnego zdjęcia przed przyjazdem Anne czy poczuła się gotowa na szczerą rozmowę o Corze z zaufaną powierniczką, której nie odwdzięcza się porównywalnym wsparciem? A może wbrew pozorom zamknięta w sobie dziedziczka posiadłości nad jeziorem nigdy nie traktowała relacji z Corą, jak czegoś, o czym lepiej nie wspominać drugiej przyjaciółce? Tak się po prostu złożyło, że najlepsza przyjaciółka Helen Ramsey o jej prywatnym życiu wiedziała mniej niż miejscowy aptekarz. Nie wspominając już o Bradym (nieco przerysowane wcielenie Petera Vaughana - m.in. „Naoczny świadek” Johna Hough, „Nędzne psy” Sama Peckinpaha, „Czarownice z Salem” Nicholasa Hytnera - w moich oczach gryzące się ze zjawiskową kreacją Angeli Pleasence i bardzo dobrym występem Lorny Heilbron, siłą rzeczy pozostającą w cieniu, ale niedającą zepchnąć się do narożnika dużo ciekawszej, żeby nie powiedzieć barwniejszej, fikcyjnej postaci), inwigilowanym pracowniku fizycznym; podglądanym przez lornetkę, ale z mniejszej odległości niezaszczycanym ani jednym spojrzeniem kobiety, która go zatrudniła. Zmora Helen, której nie próbuje wypędzić. Przegonić „demona” z prywatnej posiadłości. I nie traktuje poważnie opowieści o nawiedzonym domu nad jeziorem, jak głosi lokalna legenda, oddającym zmarłych. Głos słyszany nocą, upiorny śmiech niewidzialnej (przynajmniej dla niepięknie ugoszczonej Anne Weston) współlokatorki – zjawy widywanej przez znerwicowaną zawodową tłumaczkę; efektywne wejścia w kadr (nagłe pojawienie za szybą w budynku gospodarczym, przelotny widok w lustrze w sypialni Helen, jedynej drodze do wzmiankowanej już „komnaty Sinobrodego”)? I bezwstydne jęki rozochoconej pani domu. Modern Gothic Romance? Kobieta heteroseksualna kuszona przez kobietę homoseksualną? Zakochana lesbijka wabiąca „starą i nową ofiarę”? Krwiopijczyni (przeciągłe spojrzenie w kierunku posoki kapiącej do miski w zagraconej komórce) zarzucająca erotyczne sidła na niezdecydowaną narzeczoną upierdliwego Johna, najpoważniejszego konkurenta najprawdziwszej wampirzycy? Dziecko Nocy działające w porozumieniu z inną „oblubienicą hrabiego Draculi”? UWAGA SPOILER Głośna masturbacja ze wzrokiem wbitym w drewniany właz na strych KONIEC SPOILERA. Prawdę mówiąc rozwiązanie zagadki Nawiedzonego Domu nad Brudnym Jeziorem zaskakujące nie było. Ale na pewno widowiskowe, na swój nieestetyczny sposób. W latach 70. XX wieku to mogło być nad wyraz przebiegłe kino, maksymalnie nieobliczalna opowieść grozy, jednak współczesnym poszukiwaczom nieprzewidywalnych fabuł raczej bym tego dziełka nie poleciła. Chyba że „polują” też na perełki klimatyczne i/lub popisowe kreacje aktorskie.

Klaustrofobiczny thriller psychologiczny wyróżniający się gęstą atmosferą niesamowitości w imponująco prosty sposób wygenerowaną. Obłędna sztuka minimalizmu José Ramóna Larraza, pozornie subtelniejsze oblicze hiszpańskiej gwiazdy „kina paskudnego”. Groza pełzająca w leśnym zakątku Anglii. Mroczne „zamczysko” nad cuchnących jeziorem. Genialne zarządzanie klimatem w nienowatorskiej historii w mniejszym czy większym stopniu wymyślonej przez belgijskiego mistrza literatury fantastycznej Thomasa Owena. Intensywna adaptacja/ekranizacja opowiadania z podgatunku weird fiction - nieszczególnie osobliwe „Symptoms” z nieziemską kreacją córki „doktora Loomisa”. Małe cacuszko.

sobota, 7 września 2024

„The Last House on Dead End Street” (1973/1977)

 
Skazany przez stan Nowy Jork na karę roku pozbawienia wolności za posiadanie i sprzedaż narkotyków, Terry Hawkins w końcu spłaca dług wobec społeczeństwa, ale po głowie chodzi mu zaciągnięcie nowego, choć on traktuje to jako ostateczne udowodnienie swojej wartości. Zamierza nakręcić jedyny w swoim rodzaju film, odpowiadający na dotychczas niezaspokojone potrzeby publiczności. Nie ma wątpliwości, że era filmów pornograficznych dobiegła końca – nikogo już nie interesuje seks na ekranie, ludzie łakną silniejszych doznań, a Terry Hawkins ma wszystko, co niezbędne do przygotowania odpowiedzi na ten ogromny popyt. Jest odważnym człowiekiem z wizją, w dodatku ma odpowiednie znajomości i zna miejsce, w którym przez nikogo nieniepokojony i zupełnie za darmo może realizować swój ambitny projekt. Zgodnie z oczekiwaniami pozyskanie sprzętu i skompletowanie ekipy nie nastręcza Terry'emu najmniejszych trudności. A przynajmniej w pierwszej fazie pracy w opuszczonym budynku uniwersyteckim, bo obsada aktorska w najprawdziwszym filmie ostatniego tchnienia może być naprawdę dużym, wręcz nierozwiązywalnym problemem... dla ludzi mniej zaradnych od Terry'ego Hawkinsa.

Plakat filmu. „The Last House on Dead End Street” 1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

W 1972 roku student State University of New York at Oneonta, Roger Watkins, pod wpływem „The Family” Eda Sandersa, historii Charlesa Mansona i jego sekty, postanowił nakręcić film skupiający się na morderstwach niesławnej Rodziny. Głęboko rozczarowany kondycją ówczesnego świata z czasem uznał za stosowane przekształcić biograficzny scenariusz w fikcyjną opowieść o innych zwyrodnialcach i podobnie jak jego antybohaterowie zaangażował w swój projekt ludzi spoza branży filmowej, znajomych z uczelni (także byłych studentów SUNY Oneonta). W czołówce i napisach końcowych zawarto wyłącznie fałszywe personalia - reżyser, scenarzysta, producent, montażysta, odtwórca roli głównej, jeden z operatorów kamery i współredaktor muzyki wystąpił pod pseudonimem Victor Janos – a na główną lokalizację wybrano budynek na terenie kampusu znany jako Old Main, który został zburzony w 1977 roku. Pierwszy pełnometrażowy film nieżyjącego już Rogera Watkinsa, późniejszego twórcy (jako Bernard Travis) niskobudżetowego slashera „Shadows of the Mind” (1980), został nakręcony w grudniu 1972 roku, a budżet produkcji oszacowano na trzy tysiące dolarów. Po latach Watkins miał ujawnić, że tak naprawdę film kosztował tylko osiemset dolarów, a reszta poszła na narkotyki – on sam w tamtym czasie był uzależniony od amfetaminy. Roboczy tytuł legendarnego obrazu, jak na ironię, człowieka, który później będzie realizował się głównie w branży filmów porno, czy jak kto woli filmów erotycznych, brzmiał „And at the Hour of our Death”, ale pierwsi widzowie ponoć poznali go pod tytułem „The Cuckoo Clocks of Hell”. Już w 1973 roku? Na Festiwalu Filmowym w Cannes (maj 1973) i Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie (lipiec 1973)? Tak czy inaczej, do amerykańskich kin „snuff film” niejakiego Victora Janosa został wpuszczony dopiero w maju 1977 roku pod nazwą „The Fun House”, a w 1979 roku wrócił do kin w Stanach Zjednoczonych pod tytułem „The Last House on Dead End Street” - pomysł niezależnej firmy Cinematic Releasing Corporation, która przejęła (legalnie nabyła) prawo dystrybucji, obliczony na podpięcie się pod „Ostatni dom po lewej” (oryg. „The Last House on the Left”), debiutancki film Wesa Cravena, tj. próba wykorzystania popularności złotego przedstawiciela podgatunku rape and revenge.

Film, który umknął British Board of Film Classification (BBFC), uciekł z niesławnej listy video nasties, być może dzięki jednemu ze swoich tytułów. W każdym razie podejrzewa się, że „The Fun House” Victora Janosa (właściwie Rogera Watkinsa) został pomylony z „The Funhouse” (pol. „Lunapark”) Tobe'ego Hoopera, co wyjaśniałoby wielką tajemnicę wciągnięcia tak niewinnego horroru twórcy kontrowersyjnej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” (1974) do „najbardziej plugawego towarzystwa w historii kina”. I wiele mówiło o samej liście, czy raczej jej twórcach... Oryginalna wersja rzekomego snuff movie (reprezentant podgatunku filmowego, nieautentyczny film ostatniego tchnienia) ostatecznie została nazwana („The Cuckoo Clocks of Hell”) na cześć (inspiracja) powieści Kurta Vonneguta pierwotnie wydanej w 1962 roku pod tytułem „Mother Night” a jej całkowity czas trwania wyniósł aż sto siedemdziesiąt pięć minut. Mówi się, że brakujący materiał zaginął – ocalało najwyżej siedemdziesiąt dziewięć minut (najdłuższa z dotychczas udostępnionych wersji) – albo jest przechowywany w laboratorium filmowym w Nowym Jorku. Może nigdy nie istniał? Fenomen „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa niektórzy porównują do fikcyjnego fenomenu przeklętej kasety wideo z The Ring Franchise: wszyscy o nim mówią, ale mało kto widział. Wszyscy mówią o zabijaniu przed kamerą – przekonania podsycane długoletnią niemożnością namierzenia Victora Janosa i innych postaci wymienionych na początku i na końcu filmu podejrzewanego o wywołanie zamieszek w Nowym Jorku i Chicago. Legenda głosi, że w tym drugim mieście po seansie obrzydlistwa mitycznych pseudofilmowców doszczętnie spłonęło kino, pewnie samochodowe albo inny grindhouse, bo w takich „spelunkach” najczęściej to coś pokazywano. Normalni ludzie trzymali się z daleka, ale degeneraci walili drzwiami i oknami, rajcowali się widokiem prawdziwych zbrodni. Stany Zjednoczone zeszły na psy – totalna degrengolada! Zamiast ścigać oprawców, zrównano ich z prawdziwymi artystami. Tortury, gwałty i morderstwa stały się Sztuką... Tę wiarę podtrzymywano przez ponad dwie dekady – oczywiście nie brakowało sceptyków, ale wielu naprawdę myślało, że na białym rynku hula sobie prawdziwy snuff film i nikt nie wie, kto tego potwora spłodził. No, może poza garstką osób, która przeżyła fazę produkcji. Do końca XX wieku zastanawiano się, czy gdzieś tam żyje jeszcze ktoś, kto uczestniczył w haniebnym przedsięwzięciu pseudoartystycznym. Wreszcie, w grudniu 2000 roku, na internetowym forum FAB Press odezwał się sam „Victor Janos” - „przyznanie się do winy” przez człowieka, którego prawdziwą tożsamość ujawniono trochę później.

Plakat filmu. „The Fun House”1973/1977, Production Concepts Ltd., Today Productions Inc.

Naćpana(?) banda tworząca legendę. Z wykorzystaniem prezentu od Otto Premingera (m.in. „Laura” 1944, „Upadły anioł” 1945, „Bunny Lake zaginęła” 1965), którego Roger Watkins poznał w czasach studenckich (gość specjalny na uniwersyteckim wydziale filmowym). Student i prelegent zaprzyjaźnili się, a kamera szwajcarskiej firmy Bolex International S.A. podarowana przez Premingera nakręciła niejedną scenkę „The Last House on Dead End Street”. Obskurnego horroru - w niemałej części improwizowanego (na przykład dialogi) - z upiornie zamaskowanymi postaciami. Wrzeszcząca tanizna idealnie pasująca do tematyki utworu. Kino mocno ziarniste. Nieopisanie brudne stworzenie kuriozalnie uduchowione (estetyzacja przemocy?). Chaotyczna zbitka zamazanych, niedoświetlonych, prześwietlonych i w najlepszym razie cudacznie, a w najgorszym fatalnie wykadrowanych zdjęć. Przesadnie głośne efekty dźwiękowe (na przykład trzask bicza i odgłos piłowania) i „zaburzenia głosów”, nienaturalne zmienne natężenie, zakłócenia emisji – mowa nienaturalnie przytłumiona, piskliwa, trzeszcząca, wrzaskliwa, a miejscami cichnąca nawet do zera. Do tej teoretycznie nieprofesjonalnej roboty dźwiękowców dochodzą niewyćwiczone struny głosowe obsady aktorskiej „The Last House on Dead End Street” - audiofile mogą tego nie przeżyć – chore melodie z The Moog Synthesizer (brutalnie szarpie nerwy)... i chorały gregoriańskie!!! W „Holy Terror: Understanding Religion and Violence in Popular Culture” (2020) Gerry'ego Carlina i Marka Jonesa debiutancki długi horror Rogera Watkinsa został rozszyfrowany jako przedstawiciel metacinema, czyli dążenia odwrotnego do zdecydowanie bardziej rozpowszechnionego zawieszenia niewiary widzów - przypominanie o fikcyjnym charakterze danego dzieła, które najwyraźniej w przypadku „The Last House on Dead End Street” zostało zrozumiane opacznie:) Spektakularna meta-porażka lub wyższa szkoła meta-horroru; meta podniesione do potęgi drugiej. W pierwszym pełnometrażowym „szkaradzieństwie” Rogera Watkinsa dopatrzono się też podtekstów antypornograficznych. Interpretowano go jako coś w rodzaju skargi (manifestu, aktu nienawiści), ubolewania nad rozwojem branży XXX (ciągły wzrost popytu i podaży). Jeśli tak było – „jeśli”, bo pan Watkins zarzekał się, że to nie miał być żaden moralizatorski traktat, oświadczenie socjologiczne czy jakaś inna mądrość tylko zwykły, nieskomplikowany horror o ciemnej stronie osobowości – to wszechświat sobie z niego zakpił (patrz: twórczość pod pseudonimem Richard Mahler). A jakby tego było mało wytoczono mu pozew cywilny - ponoć powód opóźnienia dystrybucji kinowej mocno okrojonej wersji „The Cuckoo Clocks of Hell” - za potencjalne przekreślenie przyszłej świetlanej kariery na Broadwayu nagą sceną (powódki) w świecie Terry'ego Hawkinsa (przerażające wcielenie Rogera Watkinsa, moim zdaniem zostawiającego bardzo daleko w tyle całą resztę obsady), który wyszedł z więzienia gdzieś w stanie Nowy Jork z mocnym postanowieniem przebranżowienia się. Z dilera narkotykowego w innowacyjnego reżysera. Zrobi to, czego jeszcze nikt nie odważył się zrobić. Będzie sławny, będzie bogaty, może nawet dostanie Oscara? Za nowojorską masakrę piłą ręczną, wiertarką i co tam jeszcze w ręce wpadnie. Nieznośnie wesołe miasteczko Terry'ego Hawkinsa i jego „rodzinki”. Radosna twórczość sadystyczna. W scenę wprowadzającą (pierwszy durnowaty monolog z offu) wmontowano ujęcia z najkrwawszego fragmentu „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa. Taplanie się w ludzkich wnętrznościach, do którego podczas pierwszego z durnowatych dialogów (cóż za fantazyjne ustawienie kamery...) dojdą dosadne obrazki z rzeźni (ubój krów). Sztuczność niby wylewa się z ekranu; wszystko jest jakby na opak, w buńczucznej niezgodzie ze sztuką filmową – sen naprutego prochami? Stąd ta oniryczna mgiełka ewidentnie unosząca się w niemożliwie cuchnącym powietrzu (wali zgnilizną co najmniej na kilometr)? - to nie powinno zadziałać, ale na mnie, niestety, zadziałało. Wlazłam w popieprzone umysły „ambitnych filmowców” w dziwnie niezabawnych maskach. Ekipa przekonana, że „wszyscy jesteśmy wampirami”, czyli drapieżnikami żywiącymi się krwią (podobny – zgrabniejszy i może mniej zawoalowany, pozostawiający mniej miejsca na luźne domysły - wykład strzeli nam Michael Haneke w „Funny Games” 1997 i 2007). Bez seksu człowiek się obejdzie, ale nie bez przemocy. Nie rozumieją tego tacy ludzie jak Steve Randall i Jim Palmer, producent i reżyser, który kupczy własną żoną, domniemaną masochistką imieniem Nancy. Niewolnica seksualna czy dominująca partnerka, brzydko mówiąc - bo to brzydki film jest;) - puszczająca się na prawo i lewo? Na pewno największa atrakcja kameralnych przyjęć urządzanych przez wyżej wymieniony już niezgrany duet od lat działający w branży porno. Rychłych współpracowników „nowego Charlesa Mansona”. Może i nieporadnego kochanka (jeśli o to chodzi, to nie wyróżnia się z tłumu, tj. wszystkie, a nie ma ich wiele, rozbierane momenty wyglądają jak umizgi najbardziej stremowanych dziewic i prawiczków; „ten pierwszy raz”), ale z pewnością większego wizjonera od osławionego flejtucha z Kalifornii. Skazanego na sukces, który nie boi się ubrudzić. Piłuje nóżkę i piłuje, i... prawie się porzygałam – żartuję, ale miło nie było. Wierci i wierci w... Co to, kurde, jest?! Zbliżenie na jakąś tandetę, która okazuje się... Eli Roth zrobił to dużo lepiej, ale bądźmy sprawiedliwi: miał dużo więcej forsy i być może jaśniejszy umysł (pogłoski o działaniu pod wpływem narkotyków w Old Main w stanie Nowy Jork). Najwystawniejsza uczta gore to z pewnością nie jest - w gruncie rzeczy menu dość ubogie – ale wbrew pozorom trucizny w „The Last House on Dead End Street” Rogera Watkinsa jest aż nadto.

Plugastwo debiutującego w pełnym metrażu Rogera Watkinsa. Przysięgam, że moją pierwszą myślą po dotarciu do napisów końcowych „The Last House on Dead End Street” (ostatni głos z offu został dodany przez jednego z dystrybutorów filmu, prawdopodobnie bez konsultacji z reżyserem, który podobno odebrał to jako zepsucie całego filmu) było: „jakieś paskudztwo mnie oblepiło”. Tak miało być - jeśli o mnie chodzi owiany legendą film o kręceniu snuff film spełnił swoje główne zadanie – ale raczej tego nie powtórzę. W zupełności wystarczy mi jedna wizyta w chorym lunaparku Terry'ego Hawkinsa. Zdegenerowanej rzeczywistości „reżysera-rewolucjonisty”, człowieka czynu z makabryczną wizją. Dewiacja absolutna.

czwartek, 5 września 2024

Nicola Sanders „Nie pozwól jej zostać”

 
Joanne i Richard Atkinsonowie, szczęśliwe małżeństwo z krótkim stażem mieszkające w okazałym wiejskim domu z czteromiesięczną córką Evie, zostają pozytywnie zaskoczeni listem od niespełna dwudziestojednoletniej córki mężczyzny, studiującej fotografię mody w Londynie Chloe, która zerwała kontakt z jedynym żyjącym rodzicem na wieść o jego kolejnym małżeństwie. Wszystko wskazuje na to, że dziewczyna wreszcie zaakceptowała wybór ojca i pragnie uczestniczyć w życiu rodzinnym. Budowanie więzi z młodszą siostrą i macochą ma rozpocząć się podczas przerwy semestralnej, ale zamiast tego do domu Atkinsonów wkrada się zamęt. Joanna robi wszystko, co w jej mocy, by zaprzyjaźnić się z pasierbicą, niezmiennie jednak natrafia na gruby mur wrogości, skrzętnie skrywany przed Richardem. Zapracowany mężczyzna ma coraz więcej powodów, by nie ufać własnej żonie, która przedstawia Chloe jako zło wcielone. Z jego perspektywy idealną opiekunkę do dziecka, a zdaniem Joanne śmiertelne zagrożenie dla ich maleńkiej córeczki.

Okładka książki. „Nie pozwól jej zostać”, Czwarta Strona 2024

Nie pozwól jej zostać” (oryg. „Don't Let Her Stay”) to druga z wydanych powieści mieszkającej w Australii z rodziną, srokami i gołębiami czubatymi Nicoli Sanders. Na rynku literackim zadebiutowała w 2020 roku thrillerem psychologicznym „All the Lies”, a trzy lata później rozwiała wszelkie ewentualne wątpliwości, co do swoich gatunkowych preferencji – marriage thriller/domestic noir „Don't Let Her Stay” ugruntował jej pozycję w światku beletrystycznym: potwierdzenie gatunkowego kierunku, przynajmniej na razie, obranego przez Nicolę Sanders. W pierwszym tygodniu września 2024 roku wypuszczono jej trzeci dreszczowiec, „Don't Believe Her”, a w Polsce zadebiutowała ponad półtora miesiąca wcześniej pod wydawniczym szyldem Czwartej Strony. Dobrze przyjętą powieścią w tłumaczeniu Wiesława Marcysiaka o osobowości psychopatycznej lub osobowości paranoicznej poważnie naruszającej mir domowy. Edycja w miękkiej oprawie (ze skrzydełkami) graficznie opracowanej przez Magdę Bloch.

W prologu „Nie pozwól jej zostać” Nicoli Sanders „obserwujemy” kobietę z niemowlęciem uciekającą z zadymionego domu, w którym zostaje przynajmniej jedna żywa osoba. Potem cofamy się o trzy tygodnie i poznajemy Joanne Atkinson, trzydziestotrzyletnią troskliwą mamę czteromiesięcznej Evie, narratorkę niekoniecznie wiarygodną, której doskwiera samotność w dużym domu na angielskiej prowincji. Była jedną z najlepszych pracownic agencji nieruchomości w Chelmsford, a teraz jest straszliwie znudzoną i jeszcze bardziej zmęczoną gospodynią domową, codziennie wypatrującą powrotu męża. Richard jest właścicielem niewielkiego banku inwestycyjnego, od jakiegoś czasu wraz ze swoim biznesowym partnerem wdrażającym nowy projekt, który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem bogatego przedsiębiorcy, który zawrócił w głowie dużo młodszej kobiecie z niższej warstwy społecznej, ubogiej(?) agentce nieruchomości, znacznie zwiększy zyski jego na razie kameralnej firmy. Joanne nie ma pretensji do ciężko pracującego męża; oczywiście wolałaby spędzać z nim więcej czasu, ale rozumie, jak ważny dla całej ich rodziny jest rozwój kariery zawodowej przynajmniej jednego rodzica Evie. W przekonaniu Joanne jej życiowy wybranek, jej Clark Kent, poświęca się dla swoich dziewczynek – wypruwa sobie żyły, by nigdy niczego im nie brakowało. Spełnia marzenia żony – wygodny dom z zadbanym ogrodem, pies, gromadka dzieci i mama zawsze mająca dla nich czas. Aktywności zawodowej nie było w utopijnym planie Joanne, ale wystarczyło jej parę miesięcy „tej rodzinnej sielanki”, żeby nabrać pewności, że potrzebuje jakiegoś dodatkowego zajęcia. Mogłaby pracować zdalnie i najwyżej dwa dni w tygodniu... Kontaktuje się więc ze swoją przyjaciółką, szaleńczo zabieganą pracownicę biura nieruchomości w Chelmsford i dosłownie błaga o przywrócenie jej do zespołu, co w sumie nie jest konieczne, bo firma ma braki kadrowe, a Joanne spore zasługi w tej konkretnej agencji. Richarda informuje po fakcie, z premedytacją rozmijając się przy tym z prawdą. Wie, że mąż nie będzie stwarzał trudności, że zaakceptuje jej decyzję o skróceniu urlopu macierzyńskiego, ale nie chce, by pomyślał sobie, że nudzi ją opieka nad bezcenną latoroślą. Gdyby nie skłamała, Richard mógłby uznać ją za niekochająca matkę, a tego by nie zniosła. Evie jest dla niej najważniejsza, uwielbia się nią zajmować, ale... Zawiodła się na sobie, bo pielęgnowanie jedynego dziecka nie jest całym sensem jej istnienia. Zapominalska Joanne jest pewna, że doskonale przygotowała się do rozmowy z mężem, który co prawda mógłby wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu, ale najważniejsze, że zgodził się zatrudnić opiekunkę do dziecka - czyli zwiększyć pomoc domową, bo mają już sprzątaczkę i ogrodnika/złotą rączkę - wybraną przez Joanne. Narratorka „Nie pozwól jej zostać” Nicoli Sanders szybko znajdzie kandydatkę z odpowiednim doświadczeniem i rekomendacjami od innych rodziców, ale niemającej tego, co upiorna studentka fotografii mody w London College of Fashion, czyli koneksji rodzinnych.

Okładka książki. „Don't Let Her Stay”, Independently Published 2023

Dwie twarze Chloe Atkinson, dziewczyny z traumatyczną przeszłością, która po ośmiu miesiącach milczenia odnawia relację z nieposiadającym się z radości ojcem i stopniowo niszczy życie jego drugiej małżonce. „Nie pozwól jej zostać” Nicoli Sanders to jednostronne sprawozdanie (tj. narracja nierozproszona) z katastrofalnych fikcyjnych wydarzeń na angielskiej prowincji. Patrzenie na świat oczami potencjalnej osobowości paranoicznej. Zapominalskiej Joanne Atkinson, która uroiła sobie, że dwudziestojednoletnia pasierbica jest psychopatką z obsesją na punkcie biologicznego ojca? Wyrafinowana gra chorobliwie zazdrosnej dziewczyny, w swoim mniemaniu bohatersko broniącej honoru zmarłej matki? Jeśli tak, to Joanne jest wyjątkowo łatwym celem – nie ufa własnym zmysłom, uparcie szuka usprawiedliwień dla niegrzecznej pasierbicy, bezkrytycznie przyjmuje opinie człowieka jawnie stronniczego. W każdym razie Joanne podejrzewa, że Richard jest ostatnią osobą zdolną do rzetelnej oceny sytuacji we własnym domu. Zaślepiony miłością do pierworodnej. Aniołek dla Richarda, diabeł dla Joanne. Natychmiastowe przeobrażenia zaburzonej psychicznie dorosłej kobiety przed ojcem odgrywającej pomocną, wrażliwą i nadzwyczaj kruchą dziewczynkę nadskakującą nieprzystępnej Joanne. Oscarowa kreacja, zdaniem naszej - niestabilnej psychicznie? - przewodniczki po kameralnym świecie przedstawionym w „Nie pozwól jej zostać”. Ciągle podkładającej się wyrachowanej panience z Londynu, o ile na Joanne nie spadła „rodzinna klątwa”, której tak obawia się jej „wiecznie” nieobecny małżonek. Okrutnie zmanipulowany przez ulubioną córkę? Tak czy inaczej, kobieta walcząca o odzyskanie jego zaufania i przede wszystkim bezpieczeństwo Evie, nie sięga po najprostsze metody (na przykład uaktywnienie dyktafonu w telefonie komórkowym), a na domiar złego nie jest w stanie wstrzymać się z „poważnymi rozmowami o Chloe”. Domyśla się, jak to brzmi w uszach Richarda – jakby usiłowała nastawić ojca przeciwko córce, skłócić go z bliską mu osobą, która wymaga szczególnej troski ze względu na piekło, przez jakie przeszła w dzieciństwie – ale nie potrafi się pohamować. Nie jest taka jak jej rzeczywista bądź wyimaginowana rywalka. Można wyśmiewać nieporadność i naiwność centralnej postaci „Nie pozwól jej zostać” Nicoli Sanders, trzeba jej jednak przyznać, że jest zupełnym przeciwieństwem diabolicznej planistki, która może żyć jedynie w jej głowie. Jeśli jej pasierbica naprawdę przybyła do rodzinnego gniazdka ojca z zamiarem spalenia go, to jak widać, dobrze się do tego przygotowała, natomiast „nieumiejąca pływać Joanne została rzucona na głęboką wodę bez kapoka”. Wciągnięta do gry, w którą nie tylko nigdy nie grała, ale nawet nie zna jej zasad. Czy stawką naprawdę jest życie nie tylko Joanne, ale także jej zaledwie czteromiesięcznej córeczki? A może przebiegła pasierbica dąży do odizolowania niegodnej następczyni jej biednej matki od Evie i Richarda? Zaplanowane przedstawianie zdrowej na umyśle osoby jako kogoś stanowiącego realne zagrożenie dla innych? Czy Chloe przewidziała dla macochy rolę wpadającej w paranoję, czy to przypadkowy prezent dla młodej psychopatki sadystycznej, mimowolny wkład Joanne w powodzenie potwornej misji najgorszej niani na świecie? Atmosfera w wiejskiej posiadłości Atkinsonów zagęszcza się praktycznie ze strony na stronę - syndrom gotującej się żaby - zaciska się obręcz na szyi gospodyni domowej, która zatęskni za samotnością sprzed pojawienia się podobno tymczasowej współlokatorki. Nie znała Prawdziwej Samotności, dopóki w jej życie bezpardonowo nie wkroczyła do szczętu zepsuta córeczka tatusia. Niemal bez przerwy rośnie przewaga wroga nadzwyczaj długo liczącej na rozejm Joanne, wbrew wszystkiemu podtrzymującej w sobie nadzieję na rychłe pojednanie z młodą gniewną. Szala zwycięstwa w tej wojnie domowej nieubłaganie przechyla się na stronę kobiety, która pragnie znowu być jedynaczką. A przynajmniej w głowie Joanne kłębią się okropne myśli o trucicielce i dusicielce niemowląt, bezdusznej istocie wpuszczonej do pokoju dziecięcego przez ojca potencjalnej ofiary i zabójczyni. Straceńcza ucieczka przed nieznośną prawdą? Półświadome zamykanie oczu na ekstremalnie niewygodne fakty, karmienie się pięknymi kłamstwami o jednym dziecku, nawet gdy życie drugiego wisi na włosku? Perfidne wypieranie okropnej prawdy o Chloe Atkinson? Klaustrofobia, zaszczucie, paranoja. Wartko płynąca akcja, starannie dawkowane (podgrzewanie atmosfery) zaskakujące informacje, narastająca niepewność i perfekcyjny finał. Szybko czytająca się opowieść o toksycznych związkach. Chrupiący kawałek thrillerowego chleba:)

Thriller psychologiczny ujmujący prostotą – bezpretensjonalnym językiem, nieprzesadnie zawiłą intrygą, umiejętnie skompilowaną ze sprawdzonych motywów. Solidnie opaty na suspensie, potrafiący zaskoczyć, nieprzekombinowany, wzbudzający niemałe emocje rodzinny koszmar w rajskim otoczeniu. Zamek z piasku, który runął. W pierwszej kolejności „Nie pozwól jej zostać” Nicoli Sanders polecam zwolennikom dynamicznych opowieści mrocznych, ale własne doświadczenie nie pozwala mi całkowicie pominąć entuzjastów wolniejszych przedstawicieli gatunku w tej niezgrabnej rekomendacji zgrabnego utworu.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 3 września 2024

M.L. Wang „Miecz Kaigenu”

 
Na zboczu góry Takayubi na półwyspie Kusanagi w prowincji Shirojima Imperium Kaigenu na planecie Duna żyją legendarne rody wojowników najbliższych bogom. Najwyżej w hierarchii są władający Szepczącym Ostrzem Matsudowie, której częścią stała się Misaki Tsusano, wywodząca się z rodziny słynącej z manipulowania krwią nieszczęśliwa małżonka Takeru, najzimniejszego człowieka w Takayubi, młodszego brata dziedzica Takashiego, dyrektora Akademii Kumono, prywatnej szkoły średniej dla chłopców koro, członków klasy wojowników i innych aspirujących obrońców cesarstwa. Pierworodny Misaki i Takeru, czternastoletni Mamoru Matsuda, jest jednym z najzdolniejszych uczniów Akademii Kumono, ale jego nowy przyjaciel, przybysz z północy Kwang Chul-hee może zmienić jego przeznaczenie, wyrugować wiarę w Imperium Kaigenu z urodzonego wojownika. W przededniu wojny może odebrać motywację doskonale przygotowanemu do walki, dotąd dumnemu członkowi Miecza Kaigenu, podobno najbardziej śmiercionośnej broni miłościwie panującego cesarza, niepokonanej armii jednego z dwóch największych mocarstw na Dunie.

Okładka książki. „Miecz Kaigenu”, Vesper 2024

M.L. Wang urodziła się w 1992 roku w stanie Wisconsin, a w 2015 uzyskała tytuł licencjata historii w Knox College. Potem parę lat pracowała w szkole walki w rodzinnym amerykańskim mieście Madison – zdobyła czarny pas w taekwondo i karate – a teraz skupia się na realizacji obietnicy złożonej samej sobie w dziewiątym roku życia, postanowieniu o zostaniu „pełnoetatową” powieściopisarką zainspirowanym głównie Shonen Anime i baśniami ludowymi z elementami mitycznymi w wydaniach dla najmłodszych (książeczki obrazkowe). Wang nie jest zapaloną czytelniczką z powodu problemów z koncentracją – nie potrafi skupić się na fikcyjnych opowieściach tak, by w pełni przeżywać przygody ich bohaterów i bohaterek. Preferuje książki historyczne, ale największy wpływ na jej na razie najsłynniejszą twórczość miały „The Underland Chronicle” Suzanne Collins (autorki przebojowej serii „The Hunger Games”), cykl fantasy dla młodszych czytelników – czołowa muza The Theonite Universe, magicznego świata, którego budowę Wang rozpoczęła w szkole średniej. Pierwsza powieść z tej początkowo młodzieżowej serii ukazała się w 2016 roku pod tytułem „Planet Adyn”, a już w kolejnym roku pojawił się tom drugi, powieść „Orbit”. „Miecz Kaigenu: Opowieść o wojnie teonickiej” („The Sword of Kaigen” aka „The Sword of Kaigen: A Theonite War Story”) to pierwsza propozycja M.L. Wang dla dorosłych czytelników – historia rozgrywająca się w świecie Theonite, niepowiązana fabularnie z „Planet Adyn i „Orbit”, ale po części „tak samo obsadzona” (postacie). „Miecz Kaigenu” można traktować jako prequel debiutanckiej powieści M.L. Wang (właściwie Maya Ling Wang; pełnej formy imion w swojej literackiej twórczości jak na razie użyła w „The Volta Academy Chronicle”, tryptyku wypuszczonym w 2023 roku; w tym samym roku „jej alter ego” - M.L. Wang - pochwaliło się czwartą powieścią, „Blood Over Bright Haven”) – akcja tej military fantasy book zawiązuje się trzynaście lat po wydarzeniach przedstawionych w „Planet Adyn”.

Maya Ling Wang, córka Amerykanki i Chińczyka pochodzącego z prowincji Jiangsu - gdzie podczas drugiej wojny światowej doszło do rzezi (masakra nankińska/gwałt nankiński), która „miała swój udział” w konstruowaniu The Theonite Universe – mapę świata w większości zamieszkanego przez ludzi z supermocami zaczęła kreślić w okresie nastoletnim, co w pewnym sensie było skutkiem uroku rzuconego przez The Harry Potter Universe/Wizarding World J.K. Rowling, z domieszką magii J.R.R. Tolkiena i Shirley Jackson, a po jakimś czasie myśli młodej architektki planety Duna popłynęły do „The Underland Chronicle” Suzanne Collins. Ewolucja idei nastąpiła w czasach studenckich kreatywnej panny Wang – zagraniczna podróż z zachodnioafrykańskim tradycjonalistą, poznanie innych kultur zaowocowało stworzeniem unikalnego świata, niebędącego swego rodzaju odbiciem światów przedstawionych przez innych śmiertelników z supermocą (potężna wyobraźnia). Trzecia powieść osadzona w Theonite Universe, „The Sword of Kaigen” to w dziewięćdziesięciu procentach wynik badań Mande/Mandingo, grupy ludów z Afryki Zachodniej, a w pozostałych procentach Japonia (historia i współczesność), związana z tym wyspiarskim państwem trauma pokoleniowa (masakra nankińska), pasje autorki (sztuki walki, „odwieczna” miłość do gatunku fantasy) oraz odrobina japońskiego eposu rycerskiego „Heike monogatari”. Główne pomoce dydaktyczne: „Kojiki czyli księga dawnych wydarzeń”, oficjalna historia Japonii spisana w 712 roku przez urzędnika dworskiego Ō-no Yasumaro oraz ukończone w 720 roku „Nihon-shoki” (pol. „Kroniki japońskie”). Pierwsza wersja „The Sword of Kaigen” była opowiadaniem w odcinkach, na bieżąco udostępnianym przez M.L Wang (pisanie i niemal natychmiastowe wypuszczanie w świat) subskrybentom jej newslettera, w miesięcznych odstępach poczynając od roku 2017. Po przekroczeniu stu tysięcy słów ta internetowa działalność literacka została zakończona – Wang zaplanowała opowiadanie, ale utwór dał jej jasno do zrozumienia, że woli być powieścią, a już jej suwerenną decyzją było wydłużenie czasu oczekiwania pierwszych czytelników „The Sword of Kaigen” na ciąg dalszy fantastycznej sagi (jednotomowej) rodzinnej na „alternatywnej Ziemi”. Planeta Duna została pomyślana jako „odwrócona” wersja naszego świata – inna hierarchia rasowa (kolonizacja świata/kontynentu Hadeans przez Yammankalu czyli Europy przez Afrykę Zachodnią) i „wywrócenie do góry nogami” niektórych wydarzeń historycznych (masakra nankińska zmieniona w masakrę shirojimską; ludobójstwo dokonane przez tutejszych Chińczyków, czyli Ranganese/Ranga na tutejszej Japonii – ściślej prowincji Shirojima - czyli Cesarstwie Kaigenu). Opowieść, która sławę (absolutny hit wydawniczy; zwyciężczyni konkursu Self-Published Fantasy Blog-Off 2019) w dużej mierze zawdzięcza internautom, ostateczna wersja „The Sword of Kaigen” światową premierę miała w roku 2019 roku, a polską w 2024 i to, Proszę Państwa, jest najwspanialsze wydanie książki, z jakim w życiu obcowałam. Oficyna Vesper niby przyzwyczaiła nas do wyjątkowych edycji literackich dzieł wybranych, ale teraz naprawdę przeszła samą siebie. „Miecz Kaigenu: Opowieść o wojnie teonickiej” w wyśmienitym tłumaczeniu Iwony Michałowskiej-Gabrych i Patrycji Zarawskiej to twardo oprawione cudo z niejednolicie bawionymi brzegami. Okładka zaprojektowana przez Dominika Bronieka połączona z nie mniej szczegółowym obrazem na grzbiecie, trzech brzegach stron i niemonochromatycznymi (rzekłabym kolorystyka kosmiczna) bliźniaczymi grafikami na wewnętrznej stronie okładki i sąsiednich kartach. Dalej mamy czarno-białe mapy planety Duna i Kaigenu Właściwego (12 głównych prowincji Cesarstwa Kaigenu”), a na końcu spis postaci wraz z krótkimi opisami i glosariusz.

Okładka książki. „The Sword of Kaigen”, Wraithmarked Creative 2023

Odkąd zacząłem budować coś lepszego i piękniejszego niż chwała wojownika, na myśl o wojnie robiło mi się niedobrze. Myśl o tym, że moja mała dziewczynka mogłaby cierpieć albo że moi chłopcy byliby zmuszeni iść na wojnę... To nie jest coś, co kochający rodzic, nawet najbardziej zatwardziały wojownik, chciałby rozważać.”

Nie planowałam podróży do uniwersum Theonite – nigdy nie ciągnęło mnie do popkultury azjatyckiej – podejrzewam wręcz, że moje drogi nigdy nie zetknęłyby się z czarodziejskimi drogami M.L. Wang, gdybym nie przeczytała jednej niedługiej recenzji. To nie ja – ktoś mnie do tego namówił:) Sojusznik złodziejki czasu, dla której pisanie jest nie tylko pasją, a i formą psychoterapii, sposobem na radzenie sobie z bolesną historią przodków, wojennym terrorem, co zrozumiałe, rozpamiętywanym przez kolejne pokolenia – wychowana w Stanach Zjednoczonych córka Chińczyka z okrutnie potraktowanej na przełomie 1937 i 1938 roku prowincji Jiangsu chciałaby zakończyć ten bolesny rozdział swojej kroniki rodzinnej; grubą krechą oddzielić przeszłość od teraźniejszości – i już zupełnie własnymi doświadczeniami rasizmu w cywilizacji zachodniej. „Miecz Kaigenu” M.L. Wang na niejednej płaszczyźnie pozytywnie mnie zaskoczył – motywy, za którymi normalnie nie przepadam, na Dunie wprawiały w czysty zachwyt. Jak to się stało? Dlaczego tak przejmowałam się rozterkami miłosnymi gospodyni domowej? Dlaczego nie męczyły mnie długie „sceny” pojedynków? I żeby aż tak się rozkleić, zanosić płaczem jak głodne niemowlę... Nie, to nie powinno się udać – nie w moim przypadku – a jakimś niepojętym sposobem całkowicie wsiąkłam w tę wielowątkową opowieść między innymi o istotach najbliższych bogom, ich nadludzkich mocach i ludzkich problemach. Rok 5369 o.z. na półwyspie Kusanagi, w ultrakonserwatywnej górskiej miejscowości w prowincji Shirojima zaczął się (tj. dla odbiorców książki) od przybycia chłopca z północy z nieodłącznym info-komem. Tak nowoczesność wkroczyła do średniowiecza, a „jej pierwszą ofiarą padł” czternastoletni Mamoru Matsuda, pierwszy z czterech synów jednego z najpotężniejszych wojowników w rzekomo niezniszczalnym cesarstwie na planecie Duna, mistrza Szepczącego Ostrza Takeru Matsudy, od piętnastu lat pozostającego w związku małżeńskim z udręczoną Misaki z rodu Tsusano, najstarszą córką podobno największego żyjącego mistrza manipulowania krwią, co przynajmniej w Shirojimie jest uważane za brudne zajęcie. Traktowana bardziej jak niewolnica niż żona – jedyny słuszny model w Takayubi (nazwa miejscowości i najwyższej góry, jeśli nie w całym Imperium Kaigenu to na pewno w Shirojimie) – absolwentka Akademii Świtu, teonickiej szkoły w Livingston w Karytii, poliglotka z wrodzonymi mocami (władanie krwią i wodą) i nabytymi zdolnościami (walka wręcz), zredukowana do roli bydła rozpłodowego, darmowej służącej i niańki. W przededniu wojny teonickiej w Takayubi pewnie nie znaleźlibyśmy osoby (nie licząc przybyszów z północy), która dorównywałaby Misaki Matsuda wiedzą o świecie i, co się z tym wiąże, odpornością na cesarską propagandę. Efekt zagranicznej przygody (wyściubianie nosa poza zindoktrynowaną prowincję w Krainie Matsudów jest/było prawdziwym ewenementem) w młodości, o której Misaki nie wolno opowiadać. Miała być postacią poboczną, ale „przekonała swoją stwórczynię” do uczynienia jej główną przewodniczką po fascynującym świecie przedstawionym w „Mieczu Kaigenu” - kobieta dosłownie klękająca przed własnym mężem, „człowiekiem z lodu” i jego starszym bratem, dziedzicem Takashim Matsuda (a wcześniej także przed despotycznym teściem, rekompensującym sobie własne życiowe niepowodzenia poniżaniem bliźnich). Hipotetycznie niekochająca matka niezwykle ambitnego Mamoru, jego zdeklarowanego rywala (rywalizacja wśród synów Takayubi to uświęcona tradycja), beznamiętnego przedszkolaka Hiroshiego oraz dwuletniego Nagasy, ostatnio zaaferowanego maleńkim Izumo, który może być największym rozczarowaniem ojca. Jedyny ciepły owoc „związku” Misaki i Takeru. Drugim przewodnikiem po świecie wojowników z boskimi mocami jest prymus Akademii Kumono czternastoletni Mamoru Matsudo, dla którego największym autorytetem nie jest jego ojciec, drugi z Wielkich Obywateli Imperium Kaigenu, tylko przedstawiciel innego zacnego rodu – mistrzowie tradycyjnej szermierki – Dai Yukino, małżonek jednej z przyjaciółek Misaki, która bardziej ceni sobie tylko relację z uroczo bezpośrednią szwagierką. Chłopak z wypranym mózgiem, gotów oddać życie za polityka (mistrz manipulacji) traci grunt pod nogami po pojawianiu się chłopaka z północy, Kwanga Chul-heego, syna przedstawiciela firmy Geomijul, który przybył do Shirojimy w celu zbudowania infrastruktury telekomunikacyjnej (sieć info-kom). Wiara w system pięknie roztrzaskana przez stosownie krytycznego rówieśnika – zapewne skutek koczowniczego trybu życia – duchowa męka młodego żołnierza, którego przeznaczeniem jest Wielkość. Zaczątek chwytającej za serce relacji matki i syna, pierwsza z wielu zmian w wielowiekowym porządku rodowym. W oczekiwaniu - jakkolwiek to brzmi - na niekonwencjonalną wojnę zakolegujemy się z Cieniem (porywająca opowieść o altruizmie, heroizmie i miłości), dziewczyną z charakterkiem, która „zniknęła” piętnaście lat przed jedną z najkrwawszych bitew stoczonych przez Miecz Kaigenu. Odwaga, poświęcenie, honor, namiętność. Miażdżące „widowisko” - olśniewająca moc tytanów, imponująca siła charakterów, makabryczne migawki – które (nie)całą prawdę o bohaterach Kaigenu nam powie. Rozbudowa portretów psychologicznych fikcyjnych postaci w ferworze walki „tajną” bronią M.L. Wang na takich czytelników, jak ja: szybko nudzących się bijatykami. Stosownie okropna rzeź w przepysznym sosie fantastycznym. A na koniec niemniej emocjonujący okres powojenny. Geniusz, po prostu geniusz!

Epicka bomba nuklearna zbudowana przez filigranową kobietę z monstrualną wyobraźnią. Według mnie arcydzieło literatury fantastycznej... okupione psychiczną męką autorki. Depresyjne zajęcie i zarazem katharsis amerykańsko-chińskiej artystki pełną gębą; ciężka przeprawa, której Maya Ling Wang nie zamierza powtarzać. Fenomenalny „Miecz Kaigenu: Opowieść o wojnie teonickiej” wbrew pozorom nie doczeka się sequela (a może jednak?) - bezwstydnie zdolna twórczyni tego mocarnego dzieła wprawdzie zostawiła w nim otwartą furtkę dla kontynuacji, ale wydała już niejedno publiczne oświadczenie o zakończeniu budowy The Theonite Universe. Pisarska kariera tej Czarodziejki Słowa będzie się jednak rozwijać - nie ma innej opcji! - może nawet dołączy do panteonu fantastów, grupy autorów i autorek najbardziej zasłużonych dla gatunku. Tak czy inaczej, „Miecza Kaigenu” przegapić nie wolno! Wybaczcie tryb rozkazujący - to miłość do tej diabelskiej książki przeze mnie przemówiła;) Spróbujmy więc jeszcze raz: pokornie proszę o zapoznanie się z treścią tego diabelsko dobrego utworu.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu