Grupa przyjaciół wyjeżdża do chatki w środku lasu, aby beztrosko spędzić
parę dni. Na miejscu jedna z dziewcząt odkrywa w piwnicy pradawne zło, które
infekuje ją dziwnym wirusem. Choroba przebiega w błyskawicznym tempie, zamieniając
dziewczynę w krwiożercze zombie, łaknące mięsa swoich niegdysiejszych
przyjaciół.
Szwedzki zombie movie Sonny’ego
Laguna i Tommy’ego Wiklunda. Z próbką ich twórczości spotkałam się już podczas
seansu kiepskiego „Blood Runs Cold”, do którego scenariusz napisali wspólnie z
Davidem Liljebladem, tak samo jak do „Wither”, znanego również pod tytułem „Cabin
of the Death”. Szwecja dopiero raczkuje w estetyce zombie movies. Wyłączając mało znany „Die Zombiejager” z 2005 roku
i właśnie „Wither” próżno szukać jakichś horrorów o żywych trupach,
zrealizowanych w omawianym państwie. Film cieszył się umiarkowanymi opiniami
krytyków, którzy z jednej strony doceniali jego ponurą atmosferę i dopracowane
efekty gore, ale z drugiej zarzucali
mu brak większej oryginalności. I słusznie, bo twórcy postawili na daleko idącą
konwencjonalność, typową raczej dla amerykańskich slasherów, aniżeli zombie
movies, ale czerpiącą też z fabuły „Martwego zła”.
Wystarczyło mi przeczytać opis fabuły „Wither”, żeby zauważyć nawiązania do
„Martwego zła”. Pradawne zło, gnieżdżące się w piwnicy chatki stojącej w lesie
i zamieniające ludzi w żywe trupy (choć Raimi postawił na demony). Pewnym novum
są odniesienia do szwedzkiego folkloru. Nawiązuje do niego choćby tytuł filmu,
ale też słowa jednego z bohaterów. Stwór zamieszkujący piwnicę chaty, w której
zatrzymali się nasi protagoniści zgodnie ze skandynawską legendą jest żyjącym
pod ziemią duchem przyrody, zwanym Vittra (w przekładzie na angielski: Wither).
Jego tendencje do zamieniania ludzi w zombie są już czystą fantazją twórców,
ale należy przyznać, że owa legenda znakomicie wpasowuje się do tematyki filmu.
Pierwsze, co rzuca się w oczy w trakcie seansu to mroczny klimat i ziarnisty
obraz, przywodzący na myśl horrory z lat 80-tych. Nie wiem, czy atmosfera rodem
z najlepszej dekady filmowej grozy była celowa, czy to jedynie skutek uboczny
niskiego budżetu, ale efekt jest znakomity – naprawdę czułam się, jakbym
oglądała twór klasy B z lat 80-tych. Aktorzy również zdawali się robić
wszystko, ażeby podkreślić inspirację starymi horrorami, choć ich wymuszona,
przerysowana mimika równie dobrze mogła być efektem braku talentu. Szczególnie bawiła
mnie histeryczna gestykulacja Amandy Renberg na widok ciacha, Patricka Saxe. Fabuła
„Wither” odżegnuje się od typowych dla zombie
movies realiów apokaliptycznych, czerpiąc raczej ze slasherowego (i nie tylko) schematu z przewodnim motywem grupy
przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża. Nie da się ukryć, że „ambicją” Laguna i
Wiklunda było przeładowanie obrazu efektami gore.
Pierwsza połowa seansu zauważalnie wypadła lepiej, albowiem twórcy szczególny
nacisk położyli tutaj na przybrudzoną atmosferę niezdefiniowanej grozy z
delikatną ingerencją zniesmaczających ujęć. Mowa tutaj o przemianie pierwszej
dziewczyny. Podczas korzystania z toalety odkrywa, że zamiast moczu oddaje
krew, która przesłania również jej oczy. Następnie świadkujemy znakomicie
zrealizowanemu ujęciu wywrócenia gałek ocznych. W efekcie staje przed nami
zgarbiona kreatura, z zakrwawionymi ustami i jasnobłękitnymi, wyłupiastymi
oczami (kolejna inspiracja „Martwym złem”, choć tam oczy opętanych były białe).
Przy kreacji antagonistów charakteryzatorzy naprawdę się postarali – nie przesadzili,
ale też zrobili wszystko, żeby sprawiali mocno demoniczne wrażenie. Pierwsze
okaleczenie, kiedy to zombie-dziewczyna zjada górną wargę swojej niedawnej
koleżanki jest całkiem odstręczające, a bo efekt jej działań dopracowano w
najdrobniejszych szczegółach. Dalszym scenom rzezi również nie mogę zarzucić
amatorskiego wykonania, bo w czasach CGI naprawdę ukontentowały mnie fizycznie
obecne na planie rekwizyty imitujące wnętrzności i latające po ekranie części
ludzkich ciał. Barwa posoki niestety nie prezentuje się już tak przekonująco,
ale chwali się, że nie jest pikselowa.
Druga połowa seansu koncentruje się już tylko i wyłącznie na coraz to
brutalniejszych i bardziej groteskowych scenach okaleczania żywych trupów. Szczególnie
bawiło mnie ujęcie bezproblemowej dekapitacji nożem o małym ostrzu i odcięcia
ręki jednym ciosem siekiery. Niezła jest też bijatyka z powstałą z martwych dziewczyną,
kiedy to chłopak w ferworze walki wyrywa jej jelita. Te wszystkie sceny gore w drugiej połowie filmu, pewnie
wbrew intencjom twórców, nie mają szans zniesmaczyć obytego w kinie gore odbiorcy, głównie przez wstawki
stricte komediowe i przesadną makabrę, która z czasem wpada w czystą groteskę. Ale
nie można nie zauważyć frajdy filmowców. Patrząc na tę rzeź czułam się jakbym
oglądała „Martwicę mózgu” – tam również rzucała się w oczy zabawa gatunkiem.
Gdyby Laguna i Wiklund silili się na powagę to „Wither” stoczyłby się na samo
dno, ale ich częste posiłkowanie się czarnym humorem kazało mi traktować ten
obraz w kategoriach takiej dowcipnej, odmóżdżającej rozrywki, której nijak nie
można brać na poważnie.
Takie horrory, jak „Wither” są skierowane do specyficznej grupy odbiorców,
którzy raz na jakiś czas nabierają ochoty na nieskomplikowaną rąbankę, w której
pełno stricte komediowych ujęć. Pierwsza połowa seansu, co prawda przywodzi na
myśl ponury klimat straszaków z lat 80-tych i wyciska maksimum grozy z
malowniczej scenerii szwedzkiego lasu oraz brudnych pomieszczeń starej chaty,
ale druga to już takie typowo głupkowate gore,
które może się podobać, jeśli tylko podejdziemy do niego z odpowiednim
nastawieniem. Na przykład podczas wieczornej nasiadówy w gronie przyjaciół.
Oglądałam w oryginale. Taki średniak.
OdpowiedzUsuń