Po dziesięciu latach życia w Nowym Jorku, Clint Goodman wraca do swojego
rodzinnego miasteczka, wraz z żoną Joanną, która nie potrafi przyzwyczaić się
do zmiany miejsca zamieszkania. Kobieta wdaje się w romans z miejscowym
lekarzem, Cortem, który obiecuje jej przeprowadzkę do Beverly Hills, pod
warunkiem, że wcześniej otruje swojego męża i pozyska pieniądze ze sprzedaży
jego firmy. Jednak zbyt mała ilość trującej substancji w organizmie Clinta
skutkuje jego przebudzeniem w trumnie, głęboko pod ziemią, z mocnym
postanowieniem zemsty na oprawcach.
Telewizyjna produkcja Franka Darabonta, powstała przed jego
najsłynniejszymi dziełami: „Skazanymi na Shawshank”, „Zieloną milą” i „Mgłą”,
które moim skromnym zdaniem przebiły literackie oryginały pióra Stephena Kinga.
Oficjalnie „Pogrzebanego żywcem” sklasyfikowano, jako hybrydę thrillera i
horroru, aczkolwiek odnajdziemy w nim zdecydowanie więcej elementów tego
pierwszego gatunku. Zdania krytyków były podzielone, ale widzowie docenili kunszt
Darabonta. W roli głównej wystąpił Tim Matheson, który siedem lat później
wyreżyserował sequel „Pogrzebanego żywcem”, który jednak w światku kina grozy
przeszedł bez większego echa. Wielu widzów miało szczęście oglądać tę produkcję w dzieciństwie, co
zaowocowało u nich sporym sentymentem. Ja niestety nie miałam takiej okazji, co
zapewne przyczyniło się do mojego mniej entuzjastycznego odbioru. Skuszona
pozytywnymi recenzjami wielbicieli kina grozy długo polowałam na ten film, a z
upływem czasu rosły oczekiwania. Być może właśnie te wygórowane pragnienia
nieco ochłodziły mi seans. Nie na tyle, aby nie docenić niektórych części
składowych „Pogrzebanego żywcem”, ale do zachwytu było mi daleko.
Na początku seansu, podczas kłótni Clinta i Joanny rzucił mi się w oczy
prawdziwie mroczny, tożsamy dla filmowego horroru klimat grozy, stworzony przy
pomocy „przybrudzonego” obrazu i znakomitej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej
przez Michela Colombiera. Ciekawe kuriozum, zważywszy na czysto thrillerowy
scenariusz, pozbawiony nadnaturalnych zjawisk, czy choćby scen gore. Jak mniemam właśnie przez tę
atmosferę twórcy nie mogli się zdecydować, do jego gatunku filmowego przypisać „Pogrzebanego
żywcem”. Fabułę można właściwie streścić w kilku słowach: spisek żony i jej
kochanka, mający doprowadzić do śmierci jej męża i szybkiego wzbogacenia się.
Niby nic innowacyjnego, ale dzięki odtwórcom ról femme fatale Jennifer Jason Leigh, jej demonicznego kochanka
Williama Athertona i rzecz jasna ich ofiary Tima Mathesona oraz profesjonalnej,
jak na obraz telewizyjny realizacji scenariusz śledzi się z prawdziwym
zainteresowaniem. Co jest kolejnym kuriozum, bo przecież rozwój akcji, ba nawet
zakończenie, można łatwo przewidzieć już podczas pierwszych scen filmu. Po
zabójstwie i pogrzebie Clinta fabuła nabiera rozpędu. Joanna i Cort świętują swój
sukces, starając się też wyeliminować psa zmarłego, a tymczasem ich ofiara budzi
się w trumnie, głęboko pod ziemią – niezwykle klaustrofobiczne ujęcie. Moment,
w którym jego pies kładzie się nocą obok grobu swojego pana jest tak
wzruszający, że aż ściska serce. Dlatego tym bardziej cieszy (i równocześnie
niepokoi) powstanie z martwych mężczyzny. Kiedy Clint przy akompaniamencie
burzowych grzmotów wygrzebuje się spod ziemi nasunęły mi się na myśl klasyczne zombie movies. Zresztą już po wydostaniu
się na powierzchnię Clint wygląda nie lepiej niż pierwszy lepszy żywy trup. Z
błędnym wzrokiem, usmarowany mokrą ziemią kuśtyka przez cmentarz w stronę domu.
Już ta jedna scena, tak obłędnie zrealizowana sugeruje, że gdyby Darabont
zdecydował się na czysty horror zapewne przeraziłby spore rzesze odbiorców, bo
niewątpliwie posiada wyczucie gatunku i sytuacji, co jest niestety towarem
deficytowym u wielu domorosłych twórców kina grozy.
Do czasu seansu „Pogrzebanego żywcem” ilekroć w jakimś filmie pojawiała się
postać femme fatale zawsze z nią
sympatyzowałam, ale Darabont (i jedynie on) potrafił wzbudzić we mnie tak wielkie
współczucie do Clinta i jego psa też, że siłą rzeczy znienawidziłam Joannę. Mniejszą
antypatię miałam do Corta, który z chęci zysku to wszystko zaplanował,
właściwie manipulując kobietą z tego prostego powodu, że to ona korzystała z
dobroci Clinta, w zamian „wbijając mu nóż w plecy”. Dlatego też druga połowa
seansu, której nie sposób nie przewidzieć kazała mi dopingować oprawcy. Szkoda
tylko, że jego zemsta jest tak bezkrwawa i miejscami rozwleczona w czasie.
Napięcie, oczywiście Darabont utrzymuje przez cały czas, ale okres dzielący
dwóch spiskowców od uwięzienia do ukarania jest zdecydowanie zbyt długi, co
niejednokrotnie wywołuje spore znużenie. Z finałem też sprawa przedstawia się
dosyć kiepsko. Nie dość, że bezbłędnie przewidziałam, jak skończy jedna z osób
zamieszanych w tę historię to na dodatek Darabont postawił na najmniej przeze
mnie pożądany w kinie grozy motyw UWAGA
SPOILER zwycięstwo pozytywnego bohatera i ostateczne ukaranie chciwych spiskowców
KONIEC SPOILERA.
Gdybym miała jedynie oceniać pierwszą połowę seansu, maksymalnie
klimatyczną i w gruncie rzeczy wciągającą, pomimo jej przewidywalności to z
całą pewnością byłabym zachwycona kunsztem Darabonta. Niestety, pozbawiony
większej odwagi, czy choćby zaskakujących zwrotów akcji „drugi akt” z kiepskim
finałem włącznie pozostawiły pewien niesmak. Z takiego scenariusza zdecydowanie
można było wycisnąć więcej, tworząc prawdziwe arcydzieło, będące zgrabną
mieszkanką thrillera z horrorem, a w efekcie nakręcono przyjemną produkcję grozy,
która jednak niczym nie wyróżnia się na tle innych straszaków.
A ja od pewnego czasu bardzo chcę obejrzeć. Zainteresował mnie plakat, tematyka połączona z czasem produkcji (nie jest to nowość, więc prawdopodobieństwo świetnego, niepokojącego klimatu wzrasta) oraz nazwisko reżysera, który wybił się na adaptacjach Kinga, ale przejawia świetne wyczucie także w swoich innych filmach ("Majestic"!). Jestem pozytywnie nastawiony, choć po recenzji nie spodziewam się cudów... O, jeszcze od Darabonta ciekawie byłoby obejrzeć krótkometrażówkę "Woman in the Room", kojarzysz może? :)
OdpowiedzUsuńSłyszałam o tej krótkometrażówce, ale nie widziałam. "Majestic" zresztą też nie:/
UsuńTytuł gdzieś obił mi się o uszy, ale nie miałam okazji oglądać tej produkcji. Wygląda ciekawie, choć z twojej opinii wynika, że nie można nastawiać się na nie wiadomo jak ekstra film. Z pewnością kiedyś obejrzę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńFilm super
OdpowiedzUsuń