niedziela, 14 września 2014

„Pogrzebany żywcem” (1990)


Po dziesięciu latach życia w Nowym Jorku, Clint Goodman wraca do swojego rodzinnego miasteczka, wraz z żoną Joanną, która nie potrafi przyzwyczaić się do zmiany miejsca zamieszkania. Kobieta wdaje się w romans z miejscowym lekarzem, Cortem, który obiecuje jej przeprowadzkę do Beverly Hills, pod warunkiem, że wcześniej otruje swojego męża i pozyska pieniądze ze sprzedaży jego firmy. Jednak zbyt mała ilość trującej substancji w organizmie Clinta skutkuje jego przebudzeniem w trumnie, głęboko pod ziemią, z mocnym postanowieniem zemsty na oprawcach.

Telewizyjna produkcja Franka Darabonta, powstała przed jego najsłynniejszymi dziełami: „Skazanymi na Shawshank”, „Zieloną milą” i „Mgłą”, które moim skromnym zdaniem przebiły literackie oryginały pióra Stephena Kinga. Oficjalnie „Pogrzebanego żywcem” sklasyfikowano, jako hybrydę thrillera i horroru, aczkolwiek odnajdziemy w nim zdecydowanie więcej elementów tego pierwszego gatunku. Zdania krytyków były podzielone, ale widzowie docenili kunszt Darabonta. W roli głównej wystąpił Tim Matheson, który siedem lat później wyreżyserował sequel „Pogrzebanego żywcem”, który jednak w światku kina grozy przeszedł bez większego echa. Wielu widzów miało szczęście oglądać tę produkcję w dzieciństwie, co zaowocowało u nich sporym sentymentem. Ja niestety nie miałam takiej okazji, co zapewne przyczyniło się do mojego mniej entuzjastycznego odbioru. Skuszona pozytywnymi recenzjami wielbicieli kina grozy długo polowałam na ten film, a z upływem czasu rosły oczekiwania. Być może właśnie te wygórowane pragnienia nieco ochłodziły mi seans. Nie na tyle, aby nie docenić niektórych części składowych „Pogrzebanego żywcem”, ale do zachwytu było mi daleko.

Na początku seansu, podczas kłótni Clinta i Joanny rzucił mi się w oczy prawdziwie mroczny, tożsamy dla filmowego horroru klimat grozy, stworzony przy pomocy „przybrudzonego” obrazu i znakomitej ścieżki dźwiękowej, skomponowanej przez Michela Colombiera. Ciekawe kuriozum, zważywszy na czysto thrillerowy scenariusz, pozbawiony nadnaturalnych zjawisk, czy choćby scen gore. Jak mniemam właśnie przez tę atmosferę twórcy nie mogli się zdecydować, do jego gatunku filmowego przypisać „Pogrzebanego żywcem”. Fabułę można właściwie streścić w kilku słowach: spisek żony i jej kochanka, mający doprowadzić do śmierci jej męża i szybkiego wzbogacenia się. Niby nic innowacyjnego, ale dzięki odtwórcom ról femme fatale Jennifer Jason Leigh, jej demonicznego kochanka Williama Athertona i rzecz jasna ich ofiary Tima Mathesona oraz profesjonalnej, jak na obraz telewizyjny realizacji scenariusz śledzi się z prawdziwym zainteresowaniem. Co jest kolejnym kuriozum, bo przecież rozwój akcji, ba nawet zakończenie, można łatwo przewidzieć już podczas pierwszych scen filmu. Po zabójstwie i pogrzebie Clinta fabuła nabiera rozpędu. Joanna i Cort świętują swój sukces, starając się też wyeliminować psa zmarłego, a tymczasem ich ofiara budzi się w trumnie, głęboko pod ziemią – niezwykle klaustrofobiczne ujęcie. Moment, w którym jego pies kładzie się nocą obok grobu swojego pana jest tak wzruszający, że aż ściska serce. Dlatego tym bardziej cieszy (i równocześnie niepokoi) powstanie z martwych mężczyzny. Kiedy Clint przy akompaniamencie burzowych grzmotów wygrzebuje się spod ziemi nasunęły mi się na myśl klasyczne zombie movies. Zresztą już po wydostaniu się na powierzchnię Clint wygląda nie lepiej niż pierwszy lepszy żywy trup. Z błędnym wzrokiem, usmarowany mokrą ziemią kuśtyka przez cmentarz w stronę domu. Już ta jedna scena, tak obłędnie zrealizowana sugeruje, że gdyby Darabont zdecydował się na czysty horror zapewne przeraziłby spore rzesze odbiorców, bo niewątpliwie posiada wyczucie gatunku i sytuacji, co jest niestety towarem deficytowym u wielu domorosłych twórców kina grozy.

Do czasu seansu „Pogrzebanego żywcem” ilekroć w jakimś filmie pojawiała się postać femme fatale zawsze z nią sympatyzowałam, ale Darabont (i jedynie on) potrafił wzbudzić we mnie tak wielkie współczucie do Clinta i jego psa też, że siłą rzeczy znienawidziłam Joannę. Mniejszą antypatię miałam do Corta, który z chęci zysku to wszystko zaplanował, właściwie manipulując kobietą z tego prostego powodu, że to ona korzystała z dobroci Clinta, w zamian „wbijając mu nóż w plecy”. Dlatego też druga połowa seansu, której nie sposób nie przewidzieć kazała mi dopingować oprawcy. Szkoda tylko, że jego zemsta jest tak bezkrwawa i miejscami rozwleczona w czasie. Napięcie, oczywiście Darabont utrzymuje przez cały czas, ale okres dzielący dwóch spiskowców od uwięzienia do ukarania jest zdecydowanie zbyt długi, co niejednokrotnie wywołuje spore znużenie. Z finałem też sprawa przedstawia się dosyć kiepsko. Nie dość, że bezbłędnie przewidziałam, jak skończy jedna z osób zamieszanych w tę historię to na dodatek Darabont postawił na najmniej przeze mnie pożądany w kinie grozy motyw UWAGA SPOILER zwycięstwo pozytywnego bohatera i ostateczne ukaranie chciwych spiskowców KONIEC SPOILERA.

Gdybym miała jedynie oceniać pierwszą połowę seansu, maksymalnie klimatyczną i w gruncie rzeczy wciągającą, pomimo jej przewidywalności to z całą pewnością byłabym zachwycona kunsztem Darabonta. Niestety, pozbawiony większej odwagi, czy choćby zaskakujących zwrotów akcji „drugi akt” z kiepskim finałem włącznie pozostawiły pewien niesmak. Z takiego scenariusza zdecydowanie można było wycisnąć więcej, tworząc prawdziwe arcydzieło, będące zgrabną mieszkanką thrillera z horrorem, a w efekcie nakręcono przyjemną produkcję grozy, która jednak niczym nie wyróżnia się na tle innych straszaków.

4 komentarze:

  1. A ja od pewnego czasu bardzo chcę obejrzeć. Zainteresował mnie plakat, tematyka połączona z czasem produkcji (nie jest to nowość, więc prawdopodobieństwo świetnego, niepokojącego klimatu wzrasta) oraz nazwisko reżysera, który wybił się na adaptacjach Kinga, ale przejawia świetne wyczucie także w swoich innych filmach ("Majestic"!). Jestem pozytywnie nastawiony, choć po recenzji nie spodziewam się cudów... O, jeszcze od Darabonta ciekawie byłoby obejrzeć krótkometrażówkę "Woman in the Room", kojarzysz może? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słyszałam o tej krótkometrażówce, ale nie widziałam. "Majestic" zresztą też nie:/

      Usuń
  2. Tytuł gdzieś obił mi się o uszy, ale nie miałam okazji oglądać tej produkcji. Wygląda ciekawie, choć z twojej opinii wynika, że nie można nastawiać się na nie wiadomo jak ekstra film. Z pewnością kiedyś obejrzę. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń