czwartek, 18 września 2014

„Wither” (2012)


Grupa przyjaciół wyjeżdża do chatki w środku lasu, aby beztrosko spędzić parę dni. Na miejscu jedna z dziewcząt odkrywa w piwnicy pradawne zło, które infekuje ją dziwnym wirusem. Choroba przebiega w błyskawicznym tempie, zamieniając dziewczynę w krwiożercze zombie, łaknące mięsa swoich niegdysiejszych przyjaciół.

Szwedzki zombie movie Sonny’ego Laguna i Tommy’ego Wiklunda. Z próbką ich twórczości spotkałam się już podczas seansu kiepskiego „Blood Runs Cold”, do którego scenariusz napisali wspólnie z Davidem Liljebladem, tak samo jak do „Wither”, znanego również pod tytułem „Cabin of the Death”. Szwecja dopiero raczkuje w estetyce zombie movies. Wyłączając mało znany „Die Zombiejager” z 2005 roku i właśnie „Wither” próżno szukać jakichś horrorów o żywych trupach, zrealizowanych w omawianym państwie. Film cieszył się umiarkowanymi opiniami krytyków, którzy z jednej strony doceniali jego ponurą atmosferę i dopracowane efekty gore, ale z drugiej zarzucali mu brak większej oryginalności. I słusznie, bo twórcy postawili na daleko idącą konwencjonalność, typową raczej dla amerykańskich slasherów, aniżeli zombie movies, ale czerpiącą też z fabuły „Martwego zła”.

Wystarczyło mi przeczytać opis fabuły „Wither”, żeby zauważyć nawiązania do „Martwego zła”. Pradawne zło, gnieżdżące się w piwnicy chatki stojącej w lesie i zamieniające ludzi w żywe trupy (choć Raimi postawił na demony). Pewnym novum są odniesienia do szwedzkiego folkloru. Nawiązuje do niego choćby tytuł filmu, ale też słowa jednego z bohaterów. Stwór zamieszkujący piwnicę chaty, w której zatrzymali się nasi protagoniści zgodnie ze skandynawską legendą jest żyjącym pod ziemią duchem przyrody, zwanym Vittra (w przekładzie na angielski: Wither). Jego tendencje do zamieniania ludzi w zombie są już czystą fantazją twórców, ale należy przyznać, że owa legenda znakomicie wpasowuje się do tematyki filmu.

Pierwsze, co rzuca się w oczy w trakcie seansu to mroczny klimat i ziarnisty obraz, przywodzący na myśl horrory z lat 80-tych. Nie wiem, czy atmosfera rodem z najlepszej dekady filmowej grozy była celowa, czy to jedynie skutek uboczny niskiego budżetu, ale efekt jest znakomity – naprawdę czułam się, jakbym oglądała twór klasy B z lat 80-tych. Aktorzy również zdawali się robić wszystko, ażeby podkreślić inspirację starymi horrorami, choć ich wymuszona, przerysowana mimika równie dobrze mogła być efektem braku talentu. Szczególnie bawiła mnie histeryczna gestykulacja Amandy Renberg na widok ciacha, Patricka Saxe. Fabuła „Wither” odżegnuje się od typowych dla zombie movies realiów apokaliptycznych, czerpiąc raczej ze slasherowego (i nie tylko) schematu z przewodnim motywem grupy przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża. Nie da się ukryć, że „ambicją” Laguna i Wiklunda było przeładowanie obrazu efektami gore. Pierwsza połowa seansu zauważalnie wypadła lepiej, albowiem twórcy szczególny nacisk położyli tutaj na przybrudzoną atmosferę niezdefiniowanej grozy z delikatną ingerencją zniesmaczających ujęć. Mowa tutaj o przemianie pierwszej dziewczyny. Podczas korzystania z toalety odkrywa, że zamiast moczu oddaje krew, która przesłania również jej oczy. Następnie świadkujemy znakomicie zrealizowanemu ujęciu wywrócenia gałek ocznych. W efekcie staje przed nami zgarbiona kreatura, z zakrwawionymi ustami i jasnobłękitnymi, wyłupiastymi oczami (kolejna inspiracja „Martwym złem”, choć tam oczy opętanych były białe). Przy kreacji antagonistów charakteryzatorzy naprawdę się postarali – nie przesadzili, ale też zrobili wszystko, żeby sprawiali mocno demoniczne wrażenie. Pierwsze okaleczenie, kiedy to zombie-dziewczyna zjada górną wargę swojej niedawnej koleżanki jest całkiem odstręczające, a bo efekt jej działań dopracowano w najdrobniejszych szczegółach. Dalszym scenom rzezi również nie mogę zarzucić amatorskiego wykonania, bo w czasach CGI naprawdę ukontentowały mnie fizycznie obecne na planie rekwizyty imitujące wnętrzności i latające po ekranie części ludzkich ciał. Barwa posoki niestety nie prezentuje się już tak przekonująco, ale chwali się, że nie jest pikselowa.

Druga połowa seansu koncentruje się już tylko i wyłącznie na coraz to brutalniejszych i bardziej groteskowych scenach okaleczania żywych trupów. Szczególnie bawiło mnie ujęcie bezproblemowej dekapitacji nożem o małym ostrzu i odcięcia ręki jednym ciosem siekiery. Niezła jest też bijatyka z powstałą z martwych dziewczyną, kiedy to chłopak w ferworze walki wyrywa jej jelita. Te wszystkie sceny gore w drugiej połowie filmu, pewnie wbrew intencjom twórców, nie mają szans zniesmaczyć obytego w kinie gore odbiorcy, głównie przez wstawki stricte komediowe i przesadną makabrę, która z czasem wpada w czystą groteskę. Ale nie można nie zauważyć frajdy filmowców. Patrząc na tę rzeź czułam się jakbym oglądała „Martwicę mózgu” – tam również rzucała się w oczy zabawa gatunkiem. Gdyby Laguna i Wiklund silili się na powagę to „Wither” stoczyłby się na samo dno, ale ich częste posiłkowanie się czarnym humorem kazało mi traktować ten obraz w kategoriach takiej dowcipnej, odmóżdżającej rozrywki, której nijak nie można brać na poważnie.

Takie horrory, jak „Wither” są skierowane do specyficznej grupy odbiorców, którzy raz na jakiś czas nabierają ochoty na nieskomplikowaną rąbankę, w której pełno stricte komediowych ujęć. Pierwsza połowa seansu, co prawda przywodzi na myśl ponury klimat straszaków z lat 80-tych i wyciska maksimum grozy z malowniczej scenerii szwedzkiego lasu oraz brudnych pomieszczeń starej chaty, ale druga to już takie typowo głupkowate gore, które może się podobać, jeśli tylko podejdziemy do niego z odpowiednim nastawieniem. Na przykład podczas wieczornej nasiadówy w gronie przyjaciół.

1 komentarz: