wtorek, 2 września 2014

„At the Devil’s Door” (2014)


Młoda pośredniczka w obrocie nieruchomościami, Leigh, podejmuje się sprzedaży owianego złą sławą domu. Już podczas pierwszej wizyty w nim słyszy tajemniczy głos przyzywający ją do siebie i widzi zakapturzoną nastolatkę, przemykającą po pomieszczeniach. Kobieta nie przypisuje tym wydarzeniom nadnaturalnego znaczenia, dopóki nie staje twarzą w twarz z diabłem, gnieżdżącym się w tym miejscu.

Reżyser, Nicholas McCarthy, niedługo po premierze swojego pierwszego horroru, zatytułowanego „The Pact”, ogłosił, że pracuje nad nową produkcją na podstawie swojego własnego scenariusza. „At the Devil’s Door” (znany też pod tytułem „Home”) miał być takim nietypowym horrorem satanistycznym, który fabularnie mocno tkwi w znanej konwencji, ale realizacyjnie się od niej odżegnuje. Wynik jest raczej zadowalający dla krytyków, którzy w swoich recenzjach szczególnym uznaniem darzą atrakcyjne odtwórczynie trzech głównych ról oraz zgrabne przemieszanie dwóch czasów, co znacznie komplikuje fabułę.

Stosunkowo udany „The Pact” umożliwił McCarthy’emu pozyskanie większego budżetu dla „At the Devil’s Door”, co mogło być przyczyną spadku formy reżysera. W swoim pierwszym horrorze pokazał, że doskonale zna prawidła rządzące gatunkiem i potrafi je pokazać, ale w jego najnowszym obrazie ta wiedza gdzieś mu umknęła. Doceniam może nie oryginalne, ale rzadko spotykane podejście do scenariusza, w którym główne bohaterki „zmieniają się jak rękawiczki”, a przeszłość i teraźniejszość początkowo jest trudna do wychwycenia. Problem w tym, że z tego miszmaszu absolutnie nic dobrego dla gatunku nie wynika. Najpierw poznajemy historię nastolatki, która za namową swojego chłopaka bierze udział w osobliwej grze, prowadzonej przez jego wujka. Jej celem jest wybór kobiety dla Szatana. Dziewczyna zgadza się na to ryzyko dla swojego ukochanego i pięciuset dolarów, a decyzję znacznie ułatwia jej przeświadczenie o niemożności skontaktowania się z diabłem. UWAGA SPOILER Oczywiście, władca piekieł decyduje, że dziewczyna będzie naczyniem, które pomoże mu zstąpić na ziemię w cielesnej powłoce. Motyw troszkę inny od oklepanego w kinie grozy wątku zapładniania kobiety, celem stworzenia Antychrysta. Tutaj „narodzić ma się” sam Szatan, nie Antychryst (a przynajmniej ja tak to interpretuję, inni mogą postawić na Antychrysta), o czym świadczy kilka wątków: informacja, że po samobójstwie ciężarnej dziewczyny diabeł utknął w jej domu, czekając na kobietę w wieku rozrodczym, która pozwoli mu opuścić jego mury i finalna rozmowa dziecka z Verą KONIEC SPOILERA. Kiedy już twórcy pokrótce zarysują nam pakt zawarty pomiędzy nastolatką i Szatanem akcja bez ostrzeżenia przeskoczy o parę lat do przodu. Poznamy młodą agentkę handlu nieruchomościami, Leigh (bardzo dobra kreacja Cataliny Sandino Moreno), która boryka się z samotnością i niemożnością zajścia w ciążę. Jej jedyną krewną jest młodsza siostra, Vera (równie uzdolniona Naya Rivera), której w przeciwieństwie do niej wygodnie ze staropanieństwem. Leigh dostaje zlecenie sprzedaży domu, w którym w przeszłości mieszkała paktująca z diabłem nastolatka. A że diabeł tylko czeka na kobiety, które przekroczą jego próg dalszy rozwój akcji łatwo już przewidzieć.

Problem tego filmu tkwi w ewokacji grozy. Mamy całkiem sporo samotnych wędrówek po feralnym domu, które aż prosiły się o większe napięcie. Znakomity motyw muzyczny, skomponowany przez Ronena Landę powinien McCarthy’emu ułatwić stworzenie mrocznej atmosfery, ale niestety nie wykorzystał okazji, głównie przez słabe kulminacje. Właściwie wszystkie w zamyśle mające trzymać w napięciu ujęcia kończą się jakąś przewidywalną, oklepaną jump scenką, co w efekcie szybko mnie znieczuliło. Nie mogłam się niepokoić wiedząc, że kulminacja będzie pozbawiona mocnego uderzenia. W trakcie całego półtoragodzinnego seansu dostrzegłam tylko dwie pełne dosłowności migawki. Kiedy twórcy na mgnienie oka pokazali mi oślizgłą, jakże kiczowatą kreaturę siedzącą w kącie i podczas ostatniego spotkania Leigh z imitacją paktującej z diabłem nastolatki. Moment, w którym oczy dziewczyny zachodzą bielą (już wspominałam, że ten element zawsze mnie niepokoi w kinie grozy), a jej szyja w trakcie obracania zaczyna dosłownie pękać. Naprawdę mocna sekwencja, szkoda tylko, że jest jedyną typowo horrorową, udaną wstawką w trakcie całego poza tym mocno nużącego seansu.

Sięgając po „At the Devil’s Door” liczyłam na może nie zjawiskowy (w tym feralnym dla kina grozy roku to raczej niemożliwe), ale przynajmniej średniawy horror. No właśnie horror, a ten powinien mieć w sobie choćby odrobinę klimatu i tożsamych dla gatunku scen. McCarthy postawił na eksperymentowanie z narracją, spychając wszystkie inne, ważniejsze dla kina grozy elementy na dalszy plan. W efekcie powstało coś, co zainteresowało mnie tylko w trakcie jednego, znakomicie zrealizowanego ujęcia, w pozostałych minutach wywołując senność. Potencjał był, ale twórcy nie potrafili go wykorzystać.  

2 komentarze:

  1. "... w tym feralnym dla kina grozy roku to raczej niemożliwe"

    Prawda, w tym roku nie ma lekko.

    Z lepszych rzeczy ostatnio widziałem Killers / Kirazu w reż. braci Mo (Kimo Stamboel, Timo Tjahjanto).

    http://www.imdb.com/title/tt2409300/

    Wydaje mi się, że ten film delikatnie parodiuje historie o seryjnych mordercach w stylu Hannibala Lectera, więc nie jest to do końca mega poważna pozycja, ale całkiem spoko.

    Chociaż nie wiem czy ci podejdzie. Z tego co pamiętam masz awersje do azjatyckiego kina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I to głęboką awersję. Nie do końca chwytam kino azjatyckie - to co innych w nim straszy, mnie zwyczajnie bawi, chyba po prostu mam jakąś porąbaną wrażliwość;) Jedynie przełamuję się od czasu do czasu i chwytam za azjatyckie gore (ale z braku czasu rzadko), bo tam nie ma prób straszenia tylko zniesmaczania, a w tym Azjaci są bardzo dobrzy.

      Usuń