Seryjny morderca, Lothar Schramm, po zabójstwie dwójki głosicieli dobrej
nowiny w swoim mieszkaniu, próbuje zamalować zbryzganą krwią ścianę. Podczas
pracy spada z drabiny i powoli dogorywa na podłodze. W ostatnich chwilach życia
przypomina sobie kilka ostatnich dni, w których jak zwykle odgrywał rolę
przykładnego sąsiada i przyjaciela prostytutki mieszkającej w tym samym budynku,
która nie zdawała sobie sprawy, że spotyka się ze zbrodniarzem, okrzykniętym przez
prasę „Szminkowym mordercą”.
Od czasu seansu „Nekromantika” niemieckiego twórcy kina ekstremalnego,
Jorga Buttgereita długo mobilizowałam się do poznania innej jego twórczości.
Powodem tej niechęci było zaniedbanie fabuły „Nekromantika” na rzecz ciągłego
szokowania coraz to bardziej zwyrodniałymi scenami, które z czasem zaczęły
ocierać się o zwykłą groteskę. Miałam obawy, że drugi z bardziej znanych
obrazów Buttgereita, „Schramm” (do którego wspólnie z Franzem Rodenkirchenem
napisał również scenariusz), też zaserwuje mi długi spektakl przemocy, bez
pretensji do czegoś bardziej intrygującego. A więc sięgając po „Schramma” byłam
przygotowana na początkowy szok śmiałą przemocą, który z czasem przejdzie w
zwykłą groteskę, spychając fabułę na drugi plan. I jakież było moje zdziwienie,
gdy dotarło do mnie, że niniejsza produkcja znacznie odbiega od estetyki „Nekromantika”.
Pierwszą sceną Buttgereit depcze wszystkie zasady budowania dramaturgii.
Zamiast dopiero w finale punkt kulminacyjny „Schramma” ma miejsce już na
początku seansu, bez uprzedniego budowania dramaturgii. Widzimy leżącego na
podłodze krwawiącego Schramma (idealny w tej roli Florian Koerner von Gustorf)
oraz wycinek z gazety informujący o śmierci „Szminkowego mordercy” (ten
przydomek Buttgereit zapewne zapożyczył od Williama Heirensa, seryjnego zabójcy,
który działał w Stanach Zjednoczonych w latach 1942-1946). Następnie naszym
oczom ukazują się fragmenty wspomnień z dzieciństwa Lothara Schramma, przywodzące
na myśl zapis na zniszczonej taśmie VHS, na których to niegdyś rodziny
rejestrowały swoje najszczęśliwsze chwile. Potem czas zaczyna się cofać,
najpierw o kilka godzin wstecz, kiedy to próg mieszkania Schramma przekroczyli głosiciele
dobrej nowiny. Po krótkiej rozmowie mężczyzna zabija oboje, brudząc ścianę
krwią jednego z nich tryskającą z podciętego gardła. Później maluje szminką
usta kobiety i ustawia trupy w obscenicznej pozie, aby utrwalić ją na zdjęciach
z polaroida. Po tym mocnym wstępie akcja znowu cofa się o parę dni do tyłu,
dzięki czemu możemy poznać urywki z samotnego życia Schramma, często
następujące po sobie bez poszanowania chronologii.
Obserwując kilka ostatnich dni z życia tytułowego antybohatera, przeciwnie
niż w „Nekromantiku” największe wrażenie zrobiła na mnie surrealistyczna
realizacja. W „Schrammie” dialogi ograniczono do absolutnego minimum, budując
fabułę zdjęciami i mistrzowską ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Maxa
Mullera i Gundula Schmitza. To niełatwa sztuka, więc tym bardziej jestem
zdziwiona, że akurat taki skandalista jak Buttgereit nie tylko podołał temu
zadaniu, ale dodatkowo miejscami otarł się o artyzm, co szokuje w kontekście
takiego scenariusza. W „Schrammie” nie tylko głównym bohaterem jest seryjny
morderca – jest on też narratorem i naszym przewodnikiem. Widzimy, co dzieje
się w jego otoczeniu, ale też, co bardziej niewygodne możemy wejść w głąb jego
zwichrowanego umysłu. To w połączeniu z wszechobecną psychodelią, co bardziej wrażliwych
widzów może wprowadzić w depresję. W końcu twórcy zmierzają do utożsamienia
widzów z iście zdegenerowaną jednostką, której nie da się współczuć, ani
dopingować, ale też aż do końca seansu nie można się od niej uwolnić. Oczywiście,
Buttgereit próbuje wzbudzić naszą litość do mordercy poprzez odmalowanie obrazu
samotnego mężczyzny, który nie radzi sobie z kobietami, a ową bierność w
kontaktach z nimi rekompensuje sobie stosunkami z nadmuchiwaną seks-lalką .
Świadczy o tym na przykład scena, w trakcie której słyszy przez ścianę odgłosy
stosunku jego przyjaciółki, prostytutki Marianne, z klientem, które popychają
go do rozładowania napięcia seksualnego poprzez akt z nadmuchiwaną lalką. Z
czasem Schramm stanie do walki o względy Marianne, ale w decydującym momencie
dopuści do głosu swoją drugą naturę, która pozwoli mu wykorzystać kobietę w
prostszy sposób. Buttgereit widocznie zmierzał do wzbudzenia w widzach choćby
minimalnego współczucia do głównego antybohatera, ale w moim przypadku nie
odniosło to pożądanego skutku, co tylko wzmogło efekt szoku na skutek obcowania
z tak zdegenerowaną jednostką.
Jak już wspomniałam oprócz seksualnych perypetii Schramma dużą siłą tej
produkcji jest możliwość podejrzenia jego makabrycznych wyobrażeń. Weźmy dla
przykładu imaginację wizyty u stomatologa, kiedy to lekarz po wyrwaniu zęba
zabiera się za długie wyciąganie oka Schramma, które to kamera rejestruje z
wręcz obsesyjną dokładnością. Ale takich wizualizacji zwichrowanej psychiki
mordercy jest o wiele więcej, a każda przekracza coraz to dalsze granice
dobrego smaku. Ilekroć mężczyzna budzi
się we własnym łóżku świadkuje, a my razem z nim, odrażającym wydarzeniom,
które rozgrywają się w jego głowie. Moment, w którym po podniesieniu kołdry
widzi odciętą nogę z krwawiącym kikutem i przerażony masuje kość wystającą z
kończyny jest tak dalece dopracowany, że chyba nie znajdzie się ani jedna
osoba, która oprze się zniesmaczeniu. Ale to nie wszystko – jeszcze bardziej
miażdży kolejne przebudzenie Lothara, kiedy to jego oczom ukazuje się dziwaczna
zębata wagina, leżąca pomiędzy jego nogami, która szybko znika, ale w łazience
czeka na niego kolejna niespodzianka. Podczas przeglądania się w lustrze
Schramm dostrzega, że skóra na jego czole rozstępuje się, ukazując mózg. Owe
psychodeliczne wstawki, będące odbiciem umysłu Schramma są tak dalece
dopracowane i co ważniejsze podane w towarzystwie brudnej atmosfery, przywodzącej
na myśl degrengoladę psychiczną, że jestem przekonana, iż wstrząsną nawet obytymi
z kinem gore odbiorcami. Ale Buttgereit
nie był tak śmiały tylko i wyłącznie w obrazowaniu przywidzeń Schramma – równie
odstręczające są ujęcia z jawy, w której szczególne wrażenie robi scena
zapoczątkowana ćwiczenia fizycznymi naszego antagonisty. Widzimy gimnastykującego
się Schramma, odzianego w bieliznę zabrudzoną krwią. Dlaczego krwawi dowiemy
się dopiero po kilku sekundach, kiedy to akcja znowuż przeskoczy o parę chwil
do tyłu. Moment, w którym Lothar kładzie penisa na blacie i zaczyna przybijać
do niego gwoździe bolał nawet mnie (chociaż penisa nie posiadam), więc
wyobrażam sobie jak zareagują na to mężczyźni… Każdorazowe zagłębianie się gwoździa
w tę czułą część ciała to prawdziwy popis speców od efektów specjalnych. Tak
realistycznych ujęć makabrycznego samookaleczenia próżno szukać w większości
obrazów gore. Ale błędem byłoby
wychwalanie tylko i wyłącznie ludzi od efektów specjalnych, ponieważ niemałą
rolę w tak dogłębnym przeżywaniu tej rzezi odegrała również praca kamery.
Buttgereit niczym Lucio Fulci postawił na długie zbliżenia, rejestrujące każdy
szczegół makabry, każdą kropelkę krwi wypływającą z okaleczonych ciał, co
przywiodło mi na myśl borowanie zęba u dentysty – miałam wrażenie, że ten
koszmar nigdy się nie skończy, a to paradoksalnie wielkie osiągnięcie. Kino gore ma sprawiać ból patrzącemu, ma wywoływać
mdłości i poczucie beznadziei i w tej materii „Schramm” całkowicie spełnił
swoje zadanie.
Odchodząc na chwilę od tej litanii pochwał muszę wspomnieć o
rozczarowującym zakończeniu, które owszem pasowało do surrealistycznej wymowy
wcześniejszych wydarzeń, ale też nie zaskoczyło mnie niczym, czego już wcześniej
bym nie przewidziała. Ta śmierć Schramma na początku filmu miała swoje plusy (odwrócenie
typowej narracji tego rodzaju produkcji), ale też nie pozostawiła Buttgereitowi
zbyt dużego pola do popisu w finale. Rozczarowuje również długość filmu (ledwie
ponad godzina), która pozostawia pewien niedosyt – nie pod kątem gore, bowiem krwawych scen jest tutaj
całkiem sporo, ale w kwestii szerszej charakterystyki mordercy.
Nawet o tym filmie nie słyszałam, choć reżysera znam właśnie z dwóch części Nekromantika. Widocznie gdzieś mi ta produkcja umknęła, ale nie powiem zaciekawiła mnie i chętnie ją zobaczę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńChyba nie dałabym razy tego obejrzeć. W ostatnich latach takie sceny bardzo mnie brzydzą.
OdpowiedzUsuń