Legendarny serial, którego pomysłodawcą był Rod Serling, kręcony w trzech
seriach w latach 1959-1964, 1985-1989 i 2002-2003 na trwałe zapisał się w
historii amerykańskiej kultury masowej. Swego czasu w Stanach Zjednoczonych
oglądalność „Strefy mroku” biła wszelkie rekordy oglądalności. Całe rodziny
zbierały się przed telewizorami, żeby przeżyć kolejną przygodę w mrocznym
wymiarze, a wiele pokoleń widzów wręcz wychowało się na tej pozycji. Do Polski
fenomen „Strefy mroku” nie dotarł w tak ogromnej skali, jak miało to miejsce w
Stanach Zjednoczonych, a dzisiejszym widzom bardziej znana jest filmowa wersja
tego tytułu, nakręcona w hołdzie dla serialu i nie ukrywając na fali jego
popularności, co gwarantowało zainteresowanie opinii publicznej. Kilku twórców
kina, w tym prawdziwe legendy, połączyło siły, żeby stworzyć filmową wersję „Strefy
mroku”, antologię złożoną z czterech segmentów, prologu oraz epilogu
połączonego z ostatnią historią.
Myślę, że fenomen serialu w dużej mierze opierał się na swobodzie twórców
poszczególnych odcinków, gotowych wykorzystać każdy, nawet najbardziej
absurdalny pomysł, często obficie podlany czystym kiczem. Koncepcja serialowej „Strefy
mroku” docierała do wyobraźni widzów, miała w sobie pewną magię, która
szczególnie mocno oddziaływała na najmłodszych odbiorców, ale posiadała też
cechy trafiające do dorosłych widzów. Łączyła pokolenia i na trwałe wpisała się
do bogatej historii amerykańskiej telewizji. Piękna rzecz, która aż prosiła się
o filmowy hołd. Tego wyzwania podjęli się Joe Dante (m.in. „Pirania”, „Skowyt”,
„Gremliny rozrabiają”, „Gremliny 2”), George Miller (m.in. „Mad Max”, „Czarownice
z Eastwick”), John Landis (m.in. „Amerykański wilkołak w Londynie”) i Steven
Spielberg, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Zamysł był prosty – ot,
zawrzemy w jednej pozycji kilka różnych historii, stylistyką i fabułą nawiązujących
do serialu i damy światu próbkę tego, co swego czasu zabawiało i/lub straszyło
miliony Amerykanów.
Już prolog daje
widzom próbkę stylistyki, w jakiej utrzymano wszystkie opowieści. Odrobina
klimatu, dowcipu i groteski wtłoczona w historię samochodowej nocnej podróży
dwóch mężczyzn. Przyjaciele zabawiają się śpiewaniem do wtóru chwytliwego kawałka
muzycznego, po czym przechodzą do gry, polegającej na odgadywaniu znanych
motywów dźwiękowych z filmów. Nastrojowa sceneria wyludnionej szosy, przez
którą przedziera się ich pojazd oraz jałowych, pogrążonych w gęstych
ciemnościach terenów znakomicie wprowadza w klimat filmu, nawet lepiej niż
celowo przerysowany finalny akcent prologu.
Po tak
klimatycznym wstępie widz dostaje moralizatorską opowiastkę pt. „Time Out”
wyreżyserowaną przez Johna Landisa na podstawie jego własnego scenariusza,
nawiązującą do odcinka serialu zatytułowanego „A Quality of Mercy”. Fabuła skupia
się na niepoprawnym politycznie mężczyźnie, pałającym nienawiścią do Żydów,
czarnoskórych i Azjatów, który nagle zaczyna przenosić się w czasie, „wchodząc
w skórę” osób, do których żywi niechęć. Jest Żydem w nazistowskich Niemczech, czarnoskórym
prześladowanym przez Ku Klux Klan i wrogiem Ameryków podczas wojny
wietnamskiej. Innymi słowy ma niepowtarzalną okazję przeżyć na własnej skórze
męki, które niegdyś przechodziły osoby atakowane przez głównego bohatera.
Historia z morałem, podobnie jak w kilku innych segmentach wtłoczonych w tę
pozycję, którą ogląda się bezboleśnie, ale bez jakichś zapadających w pamięć,
charakterystycznych elementów. Podczas kręcenia tego odcinka na planie doszło do
katastrofy śmigłowca, na skutek której zginęło troje aktorów, w tym dwoje
dzieci.
Podobnie rzecz ma
się z „Kick the Can” Stevena Spielberga na podstawie scenariusza znanego
pisarza Richarda Mathesona i Melissy Mathison, będącego remakiem odcinka „Strefy
mroku” pod tym samym tytułem. Fabuła traktuje o czarnoskórym mężczyźnie
wędrującym po domach spokojnej starości, aby dać opuszczonym przez rodzinę
ludziom w podeszłym wieku możliwość powrotu do czasów dzieciństwa. Siłą
scenariusza jest krytyka wymierzona w dorosłe dzieci staruszków, nieskore do
poświęcenia czasu swoim rodzicom oraz końcowy morał, głoszący starą, acz wciąż
aktualną prawdę, że młodość to stan ducha nie ciała. Kolejną rzeczą, która zaskarbiła
sobie moją sympatię był idylliczny klimat segmentu, w czym znacząco pomogły
pastelowe barwy. Z horrorem dziełko Spielberga nie ma wiele wspólnego, to
bardziej taka melancholijna opowiastka fantasy i jako taka rozpatrywana może
zapewnić kilka minut przyzwoitej, zmuszającej do myślenia rozrywki, która
zapewne wyparuje z pamięci widza niedługo po skończonym seansie.
Najbardziej
przypadła mi do gustu historia Joe Dantego oparta na scenariuszu Jerome’a Bixby’ego
i Richarda Mathesona, wstępną narracją nawiązująca do odcinka „Strefy mroku”
zatytułowanego „Night Call”. „It’s a Good Life” Dantego opowiada o
nauczycielce, która w trakcie samochodowej podróży, której celem jest
znalezienie nowej pracy spotyka małego chłopca, Anthony’ego, doskonale
wykreowanego przez Jeremy’ego Lichta. Kobieta niechcący go potrąca, po czym aby
zrekompensować mu ten wypadek odwozi go do domu. Na miejscu odkrywa, że jego
rodzina zachowuje się nienaturalnie, nadskakując chłopcu w każdej, nawet
najmniej istotnej kwestii i spełniając każde jego życzenia. Można się domyślić,
jak rozwinie się ta historia, to nie efekt zaskoczenia jest jej siłą tylko
szaleńcza realizacja. Groteskowe, gumowe rekwizyty, wyobrażające królika
wyskakującego z kapelusza i diabła tasmańskiego oraz akcenty rodem z kreskówek
to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Czyste, niczym nieskrępowane szaleństwo,
które bardziej śmieszy, aniżeli straszy, ale ma to w sobie pewien urok,
kiczowatą magię kina, która zachwyca zarówno ogromnymi pokładami wyobraźni
twórców, jak i absurdalną, celowo przerysowaną realizacją.
Ostatni człon
wyreżyserował George Miller, na podstawie scenariusza (znowu) Richarda
Mathesona. Zatytułowany „Nightmare at 20,000 Feet” segment wstępną narracją
nawiązujący do odcinka „Strefy mroku” pt. „In His Image”, stylistycznie jest
najbardziej zbliżony do horroru. Opowiada o nerwowym pasażerze samolotu, w rolę
którego wcielił się John Lithgow słusznie nagrodzony Saturnem. Mężczyzna dostrzega
za oknem samolotu pokracznego potworka wędrującego po skrzydle, który z czasem
zaczyna niszczyć maszynę. Burzowa sceneria, zamknięta, klaustrofobiczna
przestrzeń, z której nie ma szybkiej drogi ucieczki i niemożność przekonania
pozostałych pasażerów oraz personelu pokładowego do zjawiska, jakiemu świadkuje
przerażony mężczyzna tworzą naprawdę zgrabny klimat grozy. Troszkę udziwniony
groteskowym wyglądem stwora ze skrzydła i finalną podróżą głównego bohatera z
głową poza pokładem, ale w miły dla oka sposób.
Twórcom filmowej
wersji „Strefy mroku” zapewne udało się złożyć tym dziełem należny hołd
osławionemu serialowi pod tym samym tytułem. Nie wiem tylko, czy całość ma do
zaoferowania współczesnym widzom coś, czego długo nie wyrzucą z pamięci. Antologię
utrzymano w klimacie i stylistyce oryginalnego telewizyjnego widowiska, każdy
segment tchnie swego rodzaju kiczowatą magią, a niektóre mogą pochwalić się
moralizatorskim wydźwiękiem, ale w kategoriach mocnego, niezapomnianego kina
grozy rozpatrywać tej produkcji nie sposób. Jej siłą jest lekkość przekazu, która
sprawia, że obcuje się z nią całkowicie bezboleśnie, która wciąga w trakcie seansu,
ale niestety na tle innych filmów grozy nie odznacza się praktycznie niczym, co
zapadłoby na dłużej w pamięć. Lekka rozrywka na jeden raz – tak ja to
odebrałam, ale nie wykluczam, że znajdą się widzowie bardziej zachwyceni
efektem starań Dantego, Landisa, Millera i Spielberga.
Widzę, że muszę koniecznie odświeżyć sobie ten film. Pamiętam go jako coś świetnego, a Ty traktujesz go bardziej zachowawczo. Jednak oglądam go z 15 lat temu i pewnie idealizuje ;).
OdpowiedzUsuńNajwiększe wrażanie na mnie zrobiła historia o samolocie i It’s a Good Life, bo mam je dobrze zachowane w pamięci aż do dziś. Zachowanie nauczycielki na końcu było wyjątkowo odważne.