czwartek, 20 sierpnia 2015

„Strefa mroku” (1983)


Legendarny serial, którego pomysłodawcą był Rod Serling, kręcony w trzech seriach w latach 1959-1964, 1985-1989 i 2002-2003 na trwałe zapisał się w historii amerykańskiej kultury masowej. Swego czasu w Stanach Zjednoczonych oglądalność „Strefy mroku” biła wszelkie rekordy oglądalności. Całe rodziny zbierały się przed telewizorami, żeby przeżyć kolejną przygodę w mrocznym wymiarze, a wiele pokoleń widzów wręcz wychowało się na tej pozycji. Do Polski fenomen „Strefy mroku” nie dotarł w tak ogromnej skali, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych, a dzisiejszym widzom bardziej znana jest filmowa wersja tego tytułu, nakręcona w hołdzie dla serialu i nie ukrywając na fali jego popularności, co gwarantowało zainteresowanie opinii publicznej. Kilku twórców kina, w tym prawdziwe legendy, połączyło siły, żeby stworzyć filmową wersję „Strefy mroku”, antologię złożoną z czterech segmentów, prologu oraz epilogu połączonego z ostatnią historią.

Myślę, że fenomen serialu w dużej mierze opierał się na swobodzie twórców poszczególnych odcinków, gotowych wykorzystać każdy, nawet najbardziej absurdalny pomysł, często obficie podlany czystym kiczem. Koncepcja serialowej „Strefy mroku” docierała do wyobraźni widzów, miała w sobie pewną magię, która szczególnie mocno oddziaływała na najmłodszych odbiorców, ale posiadała też cechy trafiające do dorosłych widzów. Łączyła pokolenia i na trwałe wpisała się do bogatej historii amerykańskiej telewizji. Piękna rzecz, która aż prosiła się o filmowy hołd. Tego wyzwania podjęli się Joe Dante (m.in. „Pirania”, „Skowyt”, „Gremliny rozrabiają”, „Gremliny 2”), George Miller (m.in. „Mad Max”, „Czarownice z Eastwick”), John Landis (m.in. „Amerykański wilkołak w Londynie”) i Steven Spielberg, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Zamysł był prosty – ot, zawrzemy w jednej pozycji kilka różnych historii, stylistyką i fabułą nawiązujących do serialu i damy światu próbkę tego, co swego czasu zabawiało i/lub straszyło miliony Amerykanów.

Już prolog daje widzom próbkę stylistyki, w jakiej utrzymano wszystkie opowieści. Odrobina klimatu, dowcipu i groteski wtłoczona w historię samochodowej nocnej podróży dwóch mężczyzn. Przyjaciele zabawiają się śpiewaniem do wtóru chwytliwego kawałka muzycznego, po czym przechodzą do gry, polegającej na odgadywaniu znanych motywów dźwiękowych z filmów. Nastrojowa sceneria wyludnionej szosy, przez którą przedziera się ich pojazd oraz jałowych, pogrążonych w gęstych ciemnościach terenów znakomicie wprowadza w klimat filmu, nawet lepiej niż celowo przerysowany finalny akcent prologu.
Po tak klimatycznym wstępie widz dostaje moralizatorską opowiastkę pt. „Time Out” wyreżyserowaną przez Johna Landisa na podstawie jego własnego scenariusza, nawiązującą do odcinka serialu zatytułowanego „A Quality of Mercy”. Fabuła skupia się na niepoprawnym politycznie mężczyźnie, pałającym nienawiścią do Żydów, czarnoskórych i Azjatów, który nagle zaczyna przenosić się w czasie, „wchodząc w skórę” osób, do których żywi niechęć. Jest Żydem w nazistowskich Niemczech, czarnoskórym prześladowanym przez Ku Klux Klan i wrogiem Ameryków podczas wojny wietnamskiej. Innymi słowy ma niepowtarzalną okazję przeżyć na własnej skórze męki, które niegdyś przechodziły osoby atakowane przez głównego bohatera. Historia z morałem, podobnie jak w kilku innych segmentach wtłoczonych w tę pozycję, którą ogląda się bezboleśnie, ale bez jakichś zapadających w pamięć, charakterystycznych elementów. Podczas kręcenia tego odcinka na planie doszło do katastrofy śmigłowca, na skutek której zginęło troje aktorów, w tym dwoje dzieci.
Podobnie rzecz ma się z „Kick the Can” Stevena Spielberga na podstawie scenariusza znanego pisarza Richarda Mathesona i Melissy Mathison, będącego remakiem odcinka „Strefy mroku” pod tym samym tytułem. Fabuła traktuje o czarnoskórym mężczyźnie wędrującym po domach spokojnej starości, aby dać opuszczonym przez rodzinę ludziom w podeszłym wieku możliwość powrotu do czasów dzieciństwa. Siłą scenariusza jest krytyka wymierzona w dorosłe dzieci staruszków, nieskore do poświęcenia czasu swoim rodzicom oraz końcowy morał, głoszący starą, acz wciąż aktualną prawdę, że młodość to stan ducha nie ciała. Kolejną rzeczą, która zaskarbiła sobie moją sympatię był idylliczny klimat segmentu, w czym znacząco pomogły pastelowe barwy. Z horrorem dziełko Spielberga nie ma wiele wspólnego, to bardziej taka melancholijna opowiastka fantasy i jako taka rozpatrywana może zapewnić kilka minut przyzwoitej, zmuszającej do myślenia rozrywki, która zapewne wyparuje z pamięci widza niedługo po skończonym seansie.
Najbardziej przypadła mi do gustu historia Joe Dantego oparta na scenariuszu Jerome’a Bixby’ego i Richarda Mathesona, wstępną narracją nawiązująca do odcinka „Strefy mroku” zatytułowanego „Night Call”. „It’s a Good Life” Dantego opowiada o nauczycielce, która w trakcie samochodowej podróży, której celem jest znalezienie nowej pracy spotyka małego chłopca, Anthony’ego, doskonale wykreowanego przez Jeremy’ego Lichta. Kobieta niechcący go potrąca, po czym aby zrekompensować mu ten wypadek odwozi go do domu. Na miejscu odkrywa, że jego rodzina zachowuje się nienaturalnie, nadskakując chłopcu w każdej, nawet najmniej istotnej kwestii i spełniając każde jego życzenia. Można się domyślić, jak rozwinie się ta historia, to nie efekt zaskoczenia jest jej siłą tylko szaleńcza realizacja. Groteskowe, gumowe rekwizyty, wyobrażające królika wyskakującego z kapelusza i diabła tasmańskiego oraz akcenty rodem z kreskówek to prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Czyste, niczym nieskrępowane szaleństwo, które bardziej śmieszy, aniżeli straszy, ale ma to w sobie pewien urok, kiczowatą magię kina, która zachwyca zarówno ogromnymi pokładami wyobraźni twórców, jak i absurdalną, celowo przerysowaną realizacją.
Ostatni człon wyreżyserował George Miller, na podstawie scenariusza (znowu) Richarda Mathesona. Zatytułowany „Nightmare at 20,000 Feet” segment wstępną narracją nawiązujący do odcinka „Strefy mroku” pt. „In His Image”, stylistycznie jest najbardziej zbliżony do horroru. Opowiada o nerwowym pasażerze samolotu, w rolę którego wcielił się John Lithgow słusznie nagrodzony Saturnem. Mężczyzna dostrzega za oknem samolotu pokracznego potworka wędrującego po skrzydle, który z czasem zaczyna niszczyć maszynę. Burzowa sceneria, zamknięta, klaustrofobiczna przestrzeń, z której nie ma szybkiej drogi ucieczki i niemożność przekonania pozostałych pasażerów oraz personelu pokładowego do zjawiska, jakiemu świadkuje przerażony mężczyzna tworzą naprawdę zgrabny klimat grozy. Troszkę udziwniony groteskowym wyglądem stwora ze skrzydła i finalną podróżą głównego bohatera z głową poza pokładem, ale w miły dla oka sposób.

Twórcom filmowej wersji „Strefy mroku” zapewne udało się złożyć tym dziełem należny hołd osławionemu serialowi pod tym samym tytułem. Nie wiem tylko, czy całość ma do zaoferowania współczesnym widzom coś, czego długo nie wyrzucą z pamięci. Antologię utrzymano w klimacie i stylistyce oryginalnego telewizyjnego widowiska, każdy segment tchnie swego rodzaju kiczowatą magią, a niektóre mogą pochwalić się moralizatorskim wydźwiękiem, ale w kategoriach mocnego, niezapomnianego kina grozy rozpatrywać tej produkcji nie sposób. Jej siłą jest lekkość przekazu, która sprawia, że obcuje się z nią całkowicie bezboleśnie, która wciąga w trakcie seansu, ale niestety na tle innych filmów grozy nie odznacza się praktycznie niczym, co zapadłoby na dłużej w pamięć. Lekka rozrywka na jeden raz – tak ja to odebrałam, ale nie wykluczam, że znajdą się widzowie bardziej zachwyceni efektem starań Dantego, Landisa, Millera i Spielberga.

1 komentarz:

  1. Widzę, że muszę koniecznie odświeżyć sobie ten film. Pamiętam go jako coś świetnego, a Ty traktujesz go bardziej zachowawczo. Jednak oglądam go z 15 lat temu i pewnie idealizuje ;).
    Największe wrażanie na mnie zrobiła historia o samolocie i It’s a Good Life, bo mam je dobrze zachowane w pamięci aż do dziś. Zachowanie nauczycielki na końcu było wyjątkowo odważne.

    OdpowiedzUsuń