piątek, 13 maja 2016

„Witajcie w dżungli” (2007)


Dwie młode pary, Mandi i Colby oraz Bijou i Mikey, wyruszają do dżungli w Nowej Gwinei na poszukiwania Michaela Rockefellera, który w 1961 roku zaginął w tych rejonach. Młodzi ludzie mają nadzieję, że mężczyzna żyje, bo gdyby go odnaleźli znacząco by się wzbogacili, ale biorą również pod uwagę ewentualność jego śmierci. Przede wszystkim determinuje ich pragnienie rozwiązania zagadki jego zniknięcia, bez baczenia na własne bezpieczeństwo. Bez przewodnika wypuszczają się w nieprzyjazne rejony lasów tropikalnych, spotykając wrogo nastawionych tubylców i zmagając się z nieprzejednanymi siłami natury. Z czasem kolejną niedogodność stwarzają ich wzajemne relacje, kłótnie, przez które podróżnicy dzielą się na dwa obozy. Jednak to jeszcze nic w zestawieniu z koszmarem, z którym spotykają się w głębi dżungli w postaci walecznego plemienia kanibali.

W latach 70-tych i 80-tych XX wieku włoscy twórcy stworzyli szereg niskobudżetowych, brutalnych horrorów o prymitywnych plemionach kanibali, zamieszkujących położone z dala od cywilizacji zalesione tereny. Reżyser i scenarzysta „Witajcie w dżungli”, Jonathan Hensleigh, podpiął się pod tę konwencję, być może wyobrażając sobie, że XXI-wieczne amerykańskie kino jest władne, jeśli nie dorównać to przynajmniej zbliżyć się do wysokiego poziomu zaprezentowanego przez Włochów przed laty. W osiągnięciu naturalistycznego efektu, tak charakterystycznego dla horrorów kanibalistycznych w wydaniu Włochów, miały mu dopomóc stylistyka verite, liczne improwizacje aktorów i oczywiście oparty na faktach wątek zawiązujący akcję. W 1961 roku Michael Clark Rockefeller, syn gubernatora i późniejszego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, Nelsona Aldricha Rockefellera, zaginął podczas wyprawy do Nowej Gwinei. Nigdy się nie odnalazł, dlatego przez lata uknuto wiele teorii, podejmujących próbę wyjaśnienia jego zniknięcia – obwiniano krokodyle, rekina i oczywiście tamtejszą ludność. Scenarzysta „Witajcie w dżungli” upodobał sobie tę ostatnią hipotezę, dostrzegając w niej potencjał dla kina grozy. I słusznie, bo tajemnicze losy Michaela Rockefellera autentycznie pobudzają wyobraźnię, a fanom gatunku nie mogą nie kojarzyć się z nurtem kanibalistycznym.

Włoski nurt kanibalistyczny poza skrajną przemocą charakteryzował się również warstwą przygodową – ówcześni twórcy lubili relacjonować widzom trudne przeprawy przez zalesione, dzikie tereny, często szokując ujęciami z udziałem zwierząt. Jonathan Hensleigh odstąpił od naturalistycznych reportaży koncentrujących się na faunie lasów tropikalnych w Nowej Gwinei (wydawało się wręcz, że poza ludźmi nie egzystowały tam żadne żywe stworzenia), urozmaicając żmudną wędrówkę bohaterów filmu wzajemnymi nieporozumieniami. Przedtem jednak, korzystając „z dobrodziejstw” stylistyki verite serwuje szczątkowe, irytująco pocięte, chaotyczne przygotowania do wyprawy młodych ludzi śladami Michaela Rockefellera, jednocześnie zdradzając, jakie relacje łączą tę czwórkę. Mandi i Colby są w sobie zakochani, a Bijou i Mikey mają się ku sobie, głównie przez wzgląd na porównywalne rozrywkowe podejście do życia. Odtwórcy tych ról, Sandi Gardiner, Callard Harris, Veronica Sywak i Nick Richey, wypadli całkiem przekonująco, jak na tak tani twór (niektóre źródła donoszą, że szacowany budżet nie wyniósł nawet pół miliona dolarów), w czym zapewne dopomogła im zgoda reżysera na improwizowanie. Jednak jak dobrze by aktorzy się nie sprawowali wprowadzenie we właściwą akcję nie wywołało we mnie żadnych emocji poza irytacją na widok chaotycznej realizacji, która na szczęście nieco się poprawiła po przyjeździe młodych ludzi do Nowej Gwinei. Wówczas Hensleigh odrobinę powściągnął „swoje zamiłowanie” do przeskoków w akcji i ustabilizował kamerę na tyle, żeby nie ogarniały mnie mdłości, aczkolwiek przesadą byłoby stwierdzenie, że zupełnie zrezygnowano z wpadania w niekontrolowane drżenia, zamazujące obraz. Porywano się na takie zabiegi, a i owszem, ale odniosłam wrażenie, że czyniono to z większym wyczuciem, aniżeli w zniechęcającym wstępie. Jeśli chodzi o akcję to wzorem wielu Włochów podejmujących w swoich horrorach temat kanibali sporą część scenariusza (właściwie to najobszerniejszą) poświęcił na relacjonowanie przeprawy czwórki młodych ludzi przez las tropikalny. Bez przewodnika, bez chwili namysłu, dlaczego niby oni mieliby mieć jakieś szanse odnaleźć Michaela Rockefellera, skoro przez te wszystkie lata dzielące ich od jego zaginięcia nikomu nie było to dane… Logiczne więc wydawałoby się założenie, że młodzi podróżnicy znaleźli sobie jedynie pretekst do wypuszczenia się na wycieczkę, niebezpieczną, ale dzięki temu jedynie zyskującą na atrakcyjności. Jednak tej teorii mającej usprawiedliwić ich lekkomyślność przeczy postawa Mandi i Colby’ego, którzy bardzo poważnie podchodzą do swojej misji, planując każdą godzinę i strofując towarzyszy za pijackie wieczory przyczyniające się do spowalniania ich marszu. Ta dwójka zdaje się głęboko wierzyć w to, że uda im się odnaleźć zaginionego przed dziesiątkami lat mężczyznę, w dodatku oboje prezentują sobą raczej poważny typ młodych ludzi, stroniących od wszelkich używek, co kłoci się z podejściem do życia ich towarzyszy. Bijou i Mikey chętnie sięgają po różnego rodzaju używki i znajdują upodobanie w trwonieniu energii na infantylne zachowania, nierzadko zabawiając się kosztem swoich według nich ponurych towarzyszy. Takie różnice charakteru i zgoła odmienne podejście do ich wspólnej wyprawy generują liczne starcia pomiędzy dwiema parami, niesnaski, które przez długi czas stanowią przewodni wątek scenariusza. Na tyle interesujący i nacechowany zwiastunem jakichś ważkich nieprzyjemności, że nie miałam Jonathanowi Hensleighowi za złe tak długiego zwlekania z podejmowaniem właściwiej problematyki „Witajcie w dżungli”. I w sumie słusznie, bo kiedy w końcu przyszła pora na akcenty gore zatęskniłam za warstwą dramatyczną.

Koszmar, z jakim ostatecznie przyjdzie się zmierzyć bohaterom filmu zwiastują kapliczki zapełnione czaszkami, wskazujące na obecność jakiegoś plemienia w tych rejonach. Z czasem tubylcy wyjdą z ukrycia, niedługo po interesującym sfinalizowaniu konfliktu pomiędzy dwiema parami młodych podróżników, i jak można się tego spodziewać przystąpią do polowania na świeże ludzkie mięso i co równie przewidywalne w kontekście stylistyki verite kamera po czasowym jako takim ustabilizowaniu znowuż zacznie wpadać w nieprzyjemne drżenie, co jest zrozumiałe zważywszy na panikę ogarniającą domorosłych operatorów. Dlatego też, biorąc pod uwagę to, co udało mi się podejrzeć w przebłyskach, kilkusekundowych momentach ogniskowania się oka kamery na porozrzucanych po dżungli fragmentach ludzkiego ciała i okaleczonych zwłokach, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że produkcja Hensleigha prezentowałaby się dużo lepiej, gdyby postawił na tradycyjną realizację. Klimat, choć niedorównujący surowej, naturalistycznej atmosferze będącej wizytówką włoskiego kina kanibalistycznego, jak na współczesne standardy miejscami mógł poszczycić się sporym ładunkiem grozy, a niestety nieliczne ujęcia gore ze szczególnym wskazaniem na najdłuższą sekwencję obrazującą krwawy koniec jednej z dziewcząt (głowa przebita na wylot bambusem, przywodząca skojarzenia z palowaniem w „Cannibal Holocaust”, aczkolwiek pod innym kątem) z tego, co udało mi się podejrzeć w owych chaotycznie porozrzucanych fragmentach były całkiem realistyczne. Szkoda tylko, że nie wydzielono więcej miejsca na portrety wyników pracy twórców efektów specjalnych. Jakkolwiek mało drastycznie by się ten film nie prezentował, jak dalece odstawałby od kunsztu Włochów (a odstaje) to w moim mniemaniu i tak wypada lepiej, niż szumne „The Green Inferno” Eliego Rotha również wzorowane na kultowych dokonaniach niegdysiejszych twórców nurtu kanibalistycznego. Choć przyznaję, że to niewielki komplement, bo w końcu nie trzeba się zbytnio natrudzić, żeby przebić plastikowy twór Rotha.

„Witajcie w dżungli” to taka sobie produkcja, próbująca wskrzesić ducha włoskiego kina kanibalistycznego z lat 70-tych i 80-tych, ale raczej z miernym skutkiem. Oceniając ten film w oderwaniu od kultowych reprezentantów tego podgatunku horroru, nie nastawiając się na nadzwyczaj brutalny spektakl i akceptując niskie walory techniczne można się całkiem nieźle bawić w trakcie seansu, ale nawet przyjmując takie założenia radziłabym raczej nie spodziewać się wiele, bo wówczas można się srodze zawieść. Ot, zwykły wypełniacz wolnego czasu, który ma swoje plusy, ale nie na tyle widowiskowe, żeby zaskarbił sobie wiele sympatyków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz