sobota, 2 lipca 2016

„Intruz” (1989)


Jennifer Ross pracuje w supermarkecie, który niedługo ma zostać sprzedany. Tuż przed zamknięciem do sklepu przychodzi jej były chłopak, Craig Peterson prosząc, żeby dziewczyna do niego wróciła. Gdy Jennifer odmawia chłopak staje się agresywny. Współpracownicy Jennifer przychodzą jej z pomocą i po dłuższym starciu udaje im się wyrzucić Craiga ze sklepu. Zaraz potem zamykają supermarket i przystępują do przygotowywania towaru na następny dzień. Nie wiedzą, że w sklepie znajduje się szaleniec, który w brutalny sposób pozbawia życia każdego, kto przebywa poza wzrokiem kolegów. Ofiary mnożą się w zastraszającym tempie, a tymczasem ostali przy życiu pracownicy supermarketu spokojnie wykonują swoje obowiązki.

W kinie grozy Scott Spiegel dał się poznać przede wszystkim, jako reżyser i współscenarzysta „Od zmierzchu do świtu 2” i „Hostelu 3” oraz współscenarzysta „Martwego zła 2”. Niewiele osób spoza kręgu miłośników horrorów wie, że swoją reżyserską przygodę w pełnym metrażu zaczynał od brutalnego slashera pt. „Intruz”, w którym niewielkie role powierzył Bruce’owi Campbellowi, Samowi Raimiemu i jego bratu Tedowi. Zważywszy na doskonałą jakość filmu zrealizowanego za zaledwie sto trzydzieści tysięcy dolarów fakt, że nie wszedł do panteonu najlepszych slasherów w historii kina może wprawić w osłupienie. Powody takiego stanu rzeczy są mi nieznane – nie wiem, czy zawiniła niewystarczająca dystrybucja, nieskuteczna kampania reklamowa, czy raczej data premiery, wszak w 1989 roku opinia publiczna mogła już być zmęczona nawałem slasherów i zaczęła skłaniać się w stronę innych podgatunków horroru. W każdym razie winą odejścia „Intruza” w zapomnienie nie potrafię obarczyć jakości filmu, bo reżyser, którego dalsza kariera nie potoczyła się w zadowalającym kierunku miał naprawdę znakomity początek w pełnym metrażu. Powiedziałabym nawet, że Spiegel stworzył jeden z najlepszych slasherów, jaki w życiu widziałam.

„Intruz” to kameralny slasher, w całości rozgrywający się w supermarkecie i na przylegającym do niego podwórzu w przeciągu jednej nocy. Zamknięcie akcji na tak niewielkiej przestrzeni przez scenarzystę Scotta Spiegela było pierwszym krokiem do stworzenia naprawdę klaustrofobicznej atmosfery, ale pogoń za uzyskaniem tego rodzaju efektu na tym się nie zakończyła. Twórcy skoncentrowali się również na oprawie audiowizualnej - lekko przybrudzonych zdjęciach w odpowiednich momentach podkreślonych nastrojową ścieżką dźwiękową: prostą, acz skutecznie podnoszącą napięcie, chwytliwą melodyjką. Dużą zasługę w budowaniu wyrazistej aury zagrożenia miała sporadyczna subiektywna realizacja, w paru momentach stanowiąca ujęcie perspektywy tajemniczego mordercy. Całościowy obrazek wysiłków filmowców zdecydowanie oparł się próbie czasu, co tym bardziej zdumiewa jeśli pamięta się, jakim kosztem zrealizowano „Intruza”. Idąc śladami swojego kolegi, Sama Raimiego, a konkretniej jego „Martwego zła” Spiegel udowadnia, że prawdziwie uzdolnionemu twórcy niepotrzebne duże pieniądze do stworzenia perełki kina grozy – ciężka praca i rozbuchana wyobraźnia są w stanie zrekompensować niedostatki finansowe, jeśli oczywiście osoba kierująca projektem doskonale orientuje się w prawidłach rządzących gatunkiem i potrafi w wielkim stylu przełożyć tę wiedzę na język filmu. Spiegel to potrafił i zgodnie z zasadą głoszącą, że o randze reżysera przesądza to, co jest władny nakręcić za niewielkie sumy jestem zmuszona stwierdzić, że wówczas był doskonałym artystą, którego ówczesny kunszt jest nieosiągalny nawet dla mainstreamowych reżyserów dysponujących milionami dolarów. W parze z realizacją idzie zgrabny scenariusz, z idealnie obliczonymi środkami ciężkości. Historia rozpoczyna się tuż przed zamknięciem supermarketu od incydentu z Craigiem Petersonem, który niedawno wyszedł z więzienia i stara się skłonić swoją byłą dziewczynę, pracownicę rzeczonego sklepu Jennifer do powrotu w jego ramiona. Wywiązuje się bójka pomiędzy nim i współpracownikami przerażonej dziewczyny, zakończona po myśli tych drugich. Jak można się domyślać to wydarzenie będzie pełniło ważną rolę w dalszych partiach filmu, sugerując odbiorcy, że Craig ma jakiś udział w krwawych mordach mających miejsce tej nocy. Przedtem jednak Spiegel pobieżnie portretuje bohaterów, dosyć licznych, co obiecuje długi krwawy spektakl w dalszej części projekcji, najwięcej uwagi poświęcając domniemanej final girl, Jennifer Ross. Przerażonej agresywnym zachowaniem byłego chłopaka, drżącej przed nachalnym nagabywaniem jej osoby i równocześnie cieszącej się zainteresowaniem, jakie okazuje jej jeden ze współpracowników. Przybliżając nam sylwetki bohaterów filmu Spiegel często sili się na dowcip, przy czym komizm jest tak idealnie wyważony, tak trafny, że stanowi miłe dla oka i ucha dopełnienie przodujących form przekazu, skoncentrowanych na generowaniu klimatu grozy i porażaniu brutalną stylistyką. Spiegel na kartach scenariusza pokazał, jak pomocny w horrorze może być dowcip. Weźmy na przykład opowieść właściciela sklepu o koledze strażaku, który na miejscu wypadku swobodnie przechadzał się z głową ofiary w ręku jednocześnie zajadając kanapkę, albo okładanie chłopaka odciętą głową pod koniec filmu. Takiej oddanej z niezwykłym smakiem makabreski jest więcej i gwarantuję, że zamiast łagodzić brutalny wydźwięk filmu tylko go potęguje, budząc jeszcze większy niesmak u oglądającego. Wszystkie te doskonale koegzystujące części składowe „Intruza” wtłoczono w slasherowy schemat i tym samym nadano mu zupełnie nową jakość. Rozpatrując samą warstwę fabularną, w oderwaniu od zjawiskowej realizacji i trafnego czarnego humoru trudno doszukiwać się w niej czegoś odkrywczego. Zamysłem Scotta Spiegela nie było wyrwanie się z ram fabularnej sztampy, atakowanie widza innowacyjnymi wątkami, ale raczej udowodnienie wszystkim niedowiarkom, że szeroko wyeksploatowana konwencja również może być gwarantem żywych emocji, które notabene mnie osobiście towarzyszyły w dosłownie każdym ujęciu. Uczuciem przewodnim było napięcie, którym twórcy ochoczo szafowali już od wstępnych sekwencji, prawdziwy geniusz osiągając jednak w scenach powolnego zbliżania się do ofiary, na tyle długiego, żeby podnieść poziom adrenaliny we krwi widza, ale bez wpadania w nużącą monotematyczność. Morderca przypuszczał atak w dokładnie tym ułamku sekundy, który determinował największe emocje, w chwilach szczytowej grozy, czyli wówczas, kiedy napięcie sięgnęło zenitu. A jego wejścia kilkukrotnie były nadzwyczaj efektowne, głównie przez pierwszorzędny montaż.

Nie sposób wypunktować wszystkich brutalnych akcentów, które pojawiły się w „Intruzie”, bo trup ściele się naprawdę gęsto, a formy pozbawiania życia nieszczęsnych pracowników supermarketu są coraz bardziej wymyślne. Twórcy efektów specjalnych nie żałowali posoki, ale największe wrażenie i tak robią realistyczne rekwizyty imitujące części ludzkiego ciała. Wypadają tak wiarygodnie, że aż ciężko było mi uwierzyć, że produkcja kosztowała zaledwie sto trzydzieści tysięcy dolarów, wszak takiej autentyczności często nie uświadczy się w dużo droższych horrorach. Cóż, twórcy „Intruza” po raz kolejny udowodnili, że finanse są sprawą drugorzędną, że realistyczny rezultat można osiągnąć nawet niskim kosztem, o ile oczywiście postawi się na praktyczne, a nie komputerowe efekty. Poziom scen mordów winduje również odwaga twórców, długie zbliżenia na okaleczanie ofiar z wykorzystaniem różnych narzędzi znajdujących się w supermarkecie. Przepoławianie głowy chłopaka za pomocą piły z „pornograficznymi” zbliżeniami na fragmenty skóry spadające na podłogę, sfinalizowane niesymetrycznym złożeniem tej części ludzkiego ciała, dającym doprawdy groteskowo-makabryczny efekt. Długie przebijanie oka z dokładnie sportretowanym momentem zagłębiania się ostrego narzędzia w ciele, silne uderzenie nożem w głowę chłopaka, tym bardziej porażające, że zaskakująco wmontowane w rozdrabnianie przez niego produktów przeznaczonych do sprzedaży. Ponadto mamy między innymi powieszenie na haku wbitym w szyję, zamienienie głowy w papkę, odcięte stopy w butach stojące w toalecie, korpus spoczywający w chłodni i wiele innych obficie oblanych posoką, śmiałych ujęć znakomicie oddanych na ekranie przez uzdolnionych twórców efektów specjalnych i operatorów. A to wszystko przez przeważającą część seansu rozgrywa się tuż obok ostałych przy życiu pracowników supermarketu, nieświadomych obecności szaleńca. Podczas, gdy widzowie mogą dokładnie przyjrzeć się krwawej działalności intruza, serwowanej z dużą częstotliwością, kolejne niczego nieświadome potencjalne ofiary koncentrują się na swojej pracy. Dzięki temu prostemu zabiegowi napięcie dodatkowo wzrasta – wszak wiemy, jak kończą osoby znajdujące się akurat poza wzrokiem widza, ale ta wiedza jest niedostępna bohaterom filmu. Aż do dynamicznej końcówki, sfinalizowanej długim szatkowaniem człowieka tasakiem, niemalże robieniem sałatki z jego ciała. Pod koniec pojawiają się również dwa zwroty akcji, przy czym pierwszy rozszyfrowałam już w pierwszej połowie seansu (przewidywalność w tej kwestii jest moim zdaniem jedynym mankamentem „Intruza”), ale za to drugi wypada całkiem zaskakująco.

„Intruz” to horror doskonały w niemalże każdym calu, mistrzowsko wykorzystujący slasherowy schemat i udowadniający, że do stworzenia prawdziwie emocjonującego obrazu nie potrzeba dużych nakładów finansowych. Scott Spiegel stworzył prawdziwą perełkę, która już samym nagromadzeniem napięcia i wiarygodnymi krwawymi efektami powinna zagwarantować sobie miejsce w panteonie najlepszych slasherów w historii kina. A oprócz tego mamy przecież zjawiskową realizację, która w ogóle się nie zestarzała, idealne zrównoważenie komizmu z grozą i klaustrofobiczną kameralność. Dlaczego więc „Intruz” obecnie jest praktycznie nieznany szerokiej grupie odbiorców? Dlaczego nie zajął moim zdaniem należnego miejsca obok „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, „Halloween”, „Piątku trzynastego” i „Koszmaru z ulicy Wiązów”? Jednoznacznej, obiektywnej odpowiedzi nie potrafię udzielić, ale wiem, że taki stan rzeczy jest zwyczajnie niesprawiedliwy.

2 komentarze: