czwartek, 4 kwietnia 2019

„The Isle” (2018)

Rok 1846. Trzech rozbitków, Oliver Gosling, Jim Bickley i Cailean Ferris, dopływa na wyspę na zachodnim wybrzeżu Szkocji, zamieszkałą przez zaledwie cztery osoby. Jedną z nich jest niejaki Fingal MacLeod, który wyciąga do nich pomocną dłoń. Mężczyzna załatwia im lokum u swojego znajomego, Douglasa Innisa, mieszkającego z siostrzenicą Lanthe, która jest bardzo podekscytowana obecnością gości. Druga mieszkająca na wyspie kobieta, Korrigan, zachowuje się tak, jakby od dawna spodziewała się przybycia rozbitków, a jednego z nich bierze za kogoś innego. Oliver, Jim i Cailean zostają poinformowani o problemach psychicznych Korrigan. Radzi się im, by nie zwracali uwagi na słowa tej kobiety, ale mężczyzn niepokoi przede wszystkim zachowanie ich dobroczyńców. Fingal i Douglas zauważalnie nie chcą pomóc im wydostać się z wyspy i najwidoczniej nie mówią im wszystkiego. Wiele wskazuje na to, że mają jakąś tajemnicę, której zazdrośnie strzegą przed obcymi i która najpewniej ma jakiś związek z zagadkowymi zjawiskami zachodzącymi w tym odizolowanym miejscu.

Doceniony przez krytykę brytyjski obraz „The Isle” to trzeci pełnometrażowy film Matthew Butlera-Harta, ale pierwszy horror. Choć nie wszyscy się z tym zgodzą. Film jest różnie klasyfikowany – jedni, i do nich ja się zaliczam, określają go jako folk horror i/lub gothic horror, a inni utrzymują, że obraz ten jest thrillerem. Etykietka fantasy czy dark fantasy też się tutaj przewija. Nie zdziwiłabym się więc, gdyby jeszcze przed seansem co poniektórych ogarnęło podejrzenie, że „The Isle” jest filmem opierającym się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej. Według mnie tak jednak nie jest – nie wyglądało mi to tak, jakby Butler-Hart starał się uciec od takich szufladek. Owszem uciekał, ale od czegoś innego i myślę, że właśnie to stworzyło takie zamieszanie w klasyfikacji gatunkowej.

„The Isle” Matthew Butler-Hart wyreżyserował w pojedynkę, ale scenariusz napisał razem ze swoją żoną Tori Butler-Hart, z którą współpracował już przy innych projektach (pełno- i krótkometrażówkach). Efekt ich kooperacji w mojej ocenie jest co najwyżej średni. W sumie to uważam, że fabuła jest najsłabszym elementem tej produkcji. Z dwóch powodów. Po pierwsze: czegoś mi w tym filmie brakowało. Śledząc losy trójki rozbitków na pewnej szkockiej wyspie, nie mogłam uwolnić się od poczucia, że scenarzystom brakowało pomysłu na rozwinięcie tej historii, że ta najdłuższa (środkowa) partia pełni rolę zapychacza. Owszem, momenty były, ale przez większość czasu scenarzyści chodzili w kółko. Zrobiło się tak monotematycznie, tak niemiłosiernie rozciągano to w czasie, że aż zaczęłam wątpić w istnienie celu tej podróży. Ogarnęło mnie podejrzenie, że ta historia zmierza donikąd, że małżeństwo Butler-Hart tak się rozmiłowało w tym krążeniu, że możliwe, iż w ogóle nie zechce odbić w jakąkolwiek stronę, wyjść z tego zaklętego kręgu. A najgorsze było w tym to, że miałam świadomość, że gdyby faktycznie takiego kroku nie zrobiono, że gdyby przyszło mi obcować z tym swoistym zapętleniem akcji aż do napisów końcowych, to nie miałabym kłopotu z ukuciem własnej teorii na temat osobliwych zjawisk zachodzących na wyspie. I w ten oto sposób przechodzimy do drugiego problemu, jaki miałam ze scenariuszem „The Isle”. Otóż, charakter zagrożenia od początku seansu nie był dla mnie żadną tajemnicą. I bynajmniej nie dlatego, że porwałam się tutaj na jakiś nadludzki wysiłek umysłowy, że wykazałam się godną podziwu domyślnością. UWAGA SPOILER Bo sama wyjaśnienia szukać nie musiałam, podali mi je twórcy filmu w formie cytatu poprzedzającego pierwszą scenę KONIEC SPOILERA. W związku z tym nielicho się zdziwiłam, gdy stało się już dla mnie jasne, że „The Isle” ma bazować głównie na tajemnicy, że to jeden z tych horrorów, który ma zmuszać widza do usilnego poszukiwania, najpewniej, strasznej prawdy, razem z protagonistami. Z ludźmi wyłączonymi z kręgu wtajemniczonych, który w tym przypadku zdają się tworzyć cztery osoby, czyli malutka, hermetyczna społeczność niedużej wyspy, która jeszcze parę lat temu tętniła życiem. W niedalekiej przeszłości wydarzyło się jednak coś, co zmusiło wszystkich, poza tą czwórką, do opuszczenia tego miejsca. Bez wątpienia wpływ na tę decyzję miał przedłużający się nieurodzaj, ale najprawdopodobniej nie był to jedyny powód gremialnego wyludnienia. Najpewniej coś jeszcze popchnęło zdecydowaną większość mieszkańców wyspy do wyprowadzki, coś dużo gorszego od braku pożywienia. Może to, co nieurodzaj spowodowało, może mamy tutaj do czynienia z rodzajem klątwy rzuconej przez... No właśnie przez kogo albo przez co? Przez którąś z tych czterech osób, które na wyspie zostały, przez jakąś nadnaturalną istotę, czy może przez jakiegoś innego człowieka, którego jeszcze nie poznaliśmy? Odpowiedź na to pytanie znałam, nie znałam tylko okoliczności, które do takiego stanu rzeczy doprowadziły. Wątek ten później jednak pogłębiono, wszystko szczegółowo objaśniono i nie mogę powiedzieć, że jakieś szczególne wrażenie to na mnie wywarło. Nic nadzwyczajnego można rzec. Podejrzewam, że moja reakcja byłaby lepsza, gdyby tajemniczość „The Isle” nie była tylko rzekoma, gdyby już wcześniej bezczelnie nie naprowadzono mnie na właściwy trop i w bardziej emocjonalny sposób ukazano pewne wydarzenie z przeszłości, które co prawda oryginalne nie jest, ale akurat u mnie to nie gra roli. Pisząc „rzekoma tajemniczość” mam na myśli to, że odbierałam to tak, jakby próbowano robić sekret z czegoś, co już wiadomo. Szczegóły rozumiem, ale po co osnuwać tajemnicą coś, co już nader dobitnie wyartykułowano? To dopiero jest zagadka!

Warstwa techniczna „The Isle” jest wręcz obłędna. Ponure, niemal wyprane z kolorów zdjęcia, często okraszane melancholijną, ale i groźną ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Toma Kane'a i oczywiście odizolowana od cywilizacji sceneria: niewielka wyspa skąpana w złowróżbnych szarościach, której tylko mała część została zabudowana, a sporą część tego terenu zajmuje las, w którym przez cały czas czuć jakąś niebezpieczną obecność. Do domu Douglasa, w którym to zatrzyma się trójka rozbitków szukająca sposobu na powrót w swoje strony, również zdaje się zapuszczać coś złego. Albo ktoś. Jakiś człowiek z krwi i kości, który ma złe zamiary względem przybyszy, ale i może czwórki stałych mieszkańców tej potencjalnie przeklętej wyspy. Osadzenie akcji w XIX wieku też uważam za walor „The Isle”, tym bardziej, że na informacji, że rzecz toczy się w 1846 roku (tzn. przewodnia oś akcji, bo w filmie pojawiają się też retrospekcje) nie poprzestano. Stroje z epoki, odpowiedni dla tych czasów wystrój wnętrz i nawet (do pewnego stopnia) sposób wysławiania się poszczególnych postaci – to wszystko bardzo pomagało mi w mentalnych przenosinach do tych zamierzchłych czasów, w których toczy się akcja filmu Matthew Butlera-Harta. Albo raczej w zsynchronizowaniu się z jego spojrzeniem na tę epokę. Już pierwsze ujęcia, te wielce nastrojowe, mistyczne zdjęcia, z których emanowało podszyte groźbą wyalienowanie, wpadnięcie w pułapkę, być może przygotowaną przez tutejszą (czteroosobową) społeczność, która to równie dobrze także może być tutaj więźniem czegoś lub kogoś, te obrazki kazały mi przygotować się na kawałek solidnego kina grozy. Tajemnicze zachowanie mieszkańców wyspy przywodziło mi na myśl „Kult” Robina Hardy'ego, zmuszało do patrzenia na nich z nieufnością porównywalną z tą dręczącą trzech rozbitków, którym na początku „The Isle” udaje się dopłynąć właśnie do tego najprawdopodobniej obłożonego jakąś klątwą miejsca. Zamglonego, wydającego się od dawna tęsknić za ciepłymi promieniami słonecznymi (wygląda to trochę tak, jakby słońce bało się tego miejsca, jakby rozmyślnie je omijało) i rozbuchaną roślinnością, zapierającymi dech w piersiach naturalnymi widokami. Po których to pozostały tylko ledwie rzucające się w oczy ślady. Wyspa ta jest przeraźliwe zimna, chłód zdaje się wydobywać zewsząd i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek miało to się zmienić. Dowiadujemy się jednak, że kiedyś, zaledwie kilka lat temu, było inaczej, że wyspa ta tętniła życiem, że mieszkańców było dużo więcej, a ich największą troską było to, by dobrze przygotować się do zimy. Co szczególnych trudności nikomu nie nastręczało, ponieważ wyspa była hojna – wydawała obfite plony, mieniła się wszystkimi kolorami tęczy, gorących dni tutaj nie brakowało, tak samo jak licznych rozrywek tak dla dzieci, jak i dla osób starszych. A potem wszystko się zmieniło. Stało się coś, co dosłownie zniszczyło to miejsce, z malowniczej krainy przekształciło się w jałowe, zimne terytorium, z którego prawie wszyscy uciekli. Zostały tylko cztery osoby – dwóch mężczyzn i dwie kobiety – które nie mówią nieproszonym gościom wszystkiego. A właściwie to prawie nic im nie mówią. Podczas gdy klimat jest osadzony w stylistyce gotyckiej, ta wspaniała oprawa techniczna aż krzyczy, że mamy tutaj do czynienia z horrorem gotyckim, to już fabuła moim zdaniem jest osadzona w konwencji folk horroru. W drugim akapicie tej recenzji wspomniałam, że reżyser i współscenarzysta przed czymś tutaj ucieka, ale nie zdradziłam przed czym. Otóż, odnosiłam wrażenie, że Matthew Butler-Hart stara się nie podążać za aktualnymi trendami, że zależy mu na nakręceniu, jak to się mówi nastrojowego horroru w starym stylu, że dramaturgię ma tutaj budować przede wszystkim klimat. Efekty specjalne nie są dla niego najważniejsze, tak samo jak prymitywne jump scenki, czego nie mogę nie pochwalić. Samo to podejście do horroru, ten sposób patrzenia na ów gatunek, jak najbardziej do mnie trafia (zdecydowanie bardziej od tych współczesnych plastikowych, efekciarskich tworów), ale na tajemnicy łatwo się potknąć, sam zamysł stworzenia horroru oplecionego aurą tajemnicy to jedno, ale trzeba to jeszcze tak poprowadzić, żeby widz chciał taki mroczny sekret zgłębiać. A jak tu szukać prawdy, którą tak na dobrą sprawę się zna? To znaczy w ogólnym zarysie. A co ze szczegółami? No cóż, nie bardzo chciało mi się ich szukać, głównie dlatego, że zajęłam się walką z sennością, która w środkowej partii co chwilę wyciągała w moim kierunku swoje szpony. Nie przez cały czas, ale niestety na tyle często, że powątpiewałam w to, że uda mi się dotrwać do napisów końcowych. Dokonać tego dokonałam, ale nawet ta całkiem nieźle skręcona ostatnia partia nie odegnała ode mnie przekonania, że tkwił w tym dużo większy potencjał, że można było to opowiedzieć w dużo ciekawszy i bardziej emocjonujący sposób bez konieczności zwiększenia nakładów pieniężnych. Bo tak na dobrą sprawę wystarczyłoby tylko dopieścić tekst, dłużej popracować nad scenariuszem. Warstwa techniczna według mnie jest bowiem bezbłędna - czemu jak czemu, ale oprawie audiowizualnej absolutnie niczego nie mogę zarzucić.

Uważam, że warto było obejrzeć brytyjski horror „The Isle” w reżyserii Matthew Butlera-Harta dla samej płaszczyzny technicznej. Gdyby nie te nastrojowe kadry i takież dźwięki często wybrzmiewające w tle, pewnie pożałowałabym wyboru tej pozycji. Bo scenariusz pozostawia wiele do życzenia – wygląda trochę tak, jakby został skrojony pod krótkometrażówkę, jakby nie był to materiał wystarczający na te mniej więcej półtorej godziny, które produkcja ta zajmuje. Cóż, nie udało mi się wciągnąć w tej historię w takim stopniu, żebym czuła się w obowiązku polecać ten obraz. No może tylko tym osobom, którzy stawiają oprawę techniczną nad fabułą. Sama dzięki tej pierwszej nie czuję, że zmarnowałam czas na ten obraz, niemniej dla mnie zawsze najważniejsza jest fabula. Przede wszystkim chcę zaangażować się w daną historię, a ta propozycja niestety niezbyt do mnie przemawiała, nie bardzo interesowało mnie jak to wszystko się potoczy, bo twórcy tej ciekawości wykrzesać we mnie nie potrafili. Za dużo przedwcześnie zdradzili, a i nie udało im się uniknąć męczącej monotematyczności, której nawet ta wspaniała oprawa techniczna nie była w stanie w całości mi zrekompensować. Owszem, głównie dzięki niej nie wpadłam w ramiona Morfeusza, ale duży niedosyt i tak we mnie pozostał. Szkoda takiej oprawy dla takiego scenariusza. Moim zdaniem, bo muszę tutaj zaznaczyć, że wielu odbiorców „The Isle” tak się na to nie zapatruje. Oni problemu z fabułą tego filmu nie mają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz