piątek, 20 września 2019

„Wróciłam zza grobu” (2018)


W szpitalu w Los Angeles przychodzi na świat martwa dziewczynka. W kostnicy ożywa i zostaje zabrana przez jednego z tamtejszych pracowników. Szesnaście lat później, Tess Stern, bo tak nazywa się dziewczyna, która wróciła zza grobu, zabija swoich przybranych rodziców i rozpoczyna poszukiwania swojej rodzicielki. Szybko odkrywa, że jest nią niegdyś znana aktorka Lena O'Neill. Tess zbliża się do niej, nie zdradzając kim jest. W tym samym czasie detektyw Marc Fox zajmuje się sprawą zabójstwa Sternów. Inny zagadkowy zgon doprowadza go do Leny O'Neill. Ani on, ani ona nie wiedzą, że zabójczynią jest nastoletnia Tess. Dziewczyna mająca niezwykłą władzę nad elektrycznością.

Reżyser amerykańskiego horroru „Wróciłam zza grobu” („Reborn”), Julian Richards, na swoim koncie ma między inny takie obrazy, jak „Cichy krzyk” (2002), „Ostatni horror” (2003), „To straszne lato” (2007) i „Dreszczowiec” (2012). Richards zajmował się omawianym projektem równolegle z „Daddy's Girl” (2018), starając się przy tym znaleźć też czas dla rodziny – żony i ich małych bliźniąt. Podejmując się tego zadania Richards wiedział, że będzie ciężko mu to wszystko pogodzić, ale nie mógł oprzeć się sile przyciągania scenariusz Michaela Mahina. A konkretniej wątkowi zjednoczenia córki z matką. Richards dostrzegł w nim emocjonalny potencjał na miarę... „Frankensteina”. Nie ukrywa też wpływów „Omenu” Richarda Donnera, „Carrie” Briana De Palmy, „Furii: Carrie 2” Katt Shea oraz „Skanerów” Davida Cronenberga.

Pewnej burzliwej nocy w Los Angeles dochodzi do nietypowego wydarzenia. Na świat przychodzi martwe dziecko, które niedługo potem ożywa na oczach pracownika kostnicy, Kena Sterna. Nic nikomu nie mówiąc mężczyzna przygarnia dziewczynkę i wychowuje ją razem z żoną. W swoje szesnaste urodziny dziewczyna, która powróciła zza grobu, Tess Stern, domaga się od Kena informacji na temat swojej rodzicielki. Mężczyzna obiecuje, że zaspokoi jej ciekawość, jeśli Tess da mu to, na co od dawna czekał. Bo jest już duża, a oni przecież nie są spokrewnieni, więc... W każdym razie nastolatka traci cierpliwość i wtedy właśnie widz dowiaduje się o jej niezwykłych mocach. Tak przedstawia się początek historii, która tak urzekła Juliana Richardsa, że pomimo innych zobowiązań zdecydował się pokierować tym projektem. Historia nastolatki obdarzonej elektrokinetyczną mocą, którą nie waha się wykorzystywać przeciwko swoim wrogom. Kayleigh Gilbert moim zdaniem idealnie dopasowała się do tej produkcji. Jej kreacja jest tak samo ociężała, jak narracja „Wróciłam zza grobu”. Z partnerującą jej Barbarą Crampton (m.in. „Re-Animator”, „Zza światów” i „Potwór na zamku” Stuarta Gordona) było podobnie: dostosowała się do ciężkawego rytmu owej produkcji. Ciężkiego, bo wszystko wydaje się tu zrobione na siłę. I na wariackich papierach. Film trwa trochę ponad siedemdziesiąt minut, a to okazało się za mało nawet dla tak prostej opowieści. Twórcy przeprowadzają nas przez nią po łebkach, fragmentarycznie. Bez dbałości o należyte napięcie, o klimacie grozy już nie wspominając. Bez zagłębiania się w postacie i z silnym postanowieniem niewprowadzania żadnych większych tajemnic. Oczywistość goni oczywistość, nie ma tutaj miejsca na prawie żadne niedomówienia. Niemal nad niczym nie trzeba się zastanawiać, bo wszystko już praktycznie od początku wiadomo. Yyy, to znaczy prawie wszystko, bo bransoletka, której Tess pozbywa się w dniu swoich szesnastych urodzin w pewnym sensie jest takim tajemniczym elementem. Łatwo się domyślić jak działa, a nawet kto ją skonstruował, ale tajemnicą pozostaje to, dlaczego, wydaje się, tak ważki przedmiot potraktowano tak niebywale ogólnikowo. Zupełnie, jakby o nim zapomniano. Głównym składnikiem „Wróciłam zza grobu” jest oczywiście elektrokineza. Motyw ten jeśli nawet nie jest żadną innowacją w horrorze, to na pewno nie można go nazwać powszechnym. Ma się więc prawo oczekiwać sporego powiewu świeżości, jakiejś bardziej wyróżniającej się pozycji, czegoś tchnącego żywotnością, której ewidentnie brakuje we współczesnych kinie grozy. Co rzecz jasna nie znaczy, że ta przypadłość dotyka wszystkie nowsze filmowe horrory. Ale „Wróciłam zza grobu” Juliana Richardsa niestety tak. Motyw elektrokinezy, owszem, wprowadza z lekka pomysłowe rozwiązania, ale jestem przekonana, że tkwił w tym nieporównanie większy potencjał. Efekt najbardziej jednak psuje rażąca beznamiętność bijąca z dosłownie każdego kadru. I pocięta narracja. Tak to wygląda. Odskakujemy od jednej powierzchownie wykreślonej postaci do innej, a potem następnej. I tak w kółko, aż do zakończenia, które nikogo zaskoczyć nie powinno. Bo i na zaskakiwaniu widzów zauważalnie filmowcom nie zależało. Ale ze słów Juliana Richarda wnoszę, że zależało im na emocjonalnym przedstawieniu relacji Tess i Leny. Matki i córki. Aktorki, która żyje w błędnym przekonaniu, że jej dziecko zmarło podczas porodu i szesnastolatki, która wreszcie poznaje tożsamość swojej rodzicielki. Zamiast jednak czym prędzej podzielić się tą wiedzą z główną zainteresowaną, Tess postanawia zbliżyć się do niej w inny sposób. W domyśle dlatego, że nie jest jeszcze gotowa na uświadomienie Liny i oczywiście woli najpierw poznać kobietę, która ją urodziła.

Po takim scenariuszu można spodziewać się silnej płaszczyzny psychologicznej. Rozpoczynając od zgłębienia relacji Tess z jej przybranymi rodzicami, ze wskazaniem na Kena Sterna, którego kochającym ojcem na pewno nazwać nie można. Być może odegrał on kluczową rolę w ukształtowaniu Tess na morderczynię. Ale tylko przypuszczalnie, bo stosunkom tej dwójki nie poświęcono należytej uwagi. Michael Mahin w swoim scenariuszu dosłownie prześliznął się przez ten człon i przeszedł do innego wątku, który można by nazwać psychologicznym, gdyby twórcy inaczej do niego podeszli. Nie tak szczątkowo. Oczywiście nie ulega wątpliwości, że Tess rozpaczliwie łaknie kontaktów z matką (i trudno się jej dziwić), że od dawna marzy wyłącznie o tym zjednoczeniu, a gdy to wreszcie staje się możliwe, jest zdecydowana zrobić absolutnie wszystko, by już zawsze były razem. Nie zamierza też dopuścić do tego, żeby jej rodzicielkę, Lenę O'Neill spotykały jakieś przykrości – chce, żeby była szczęśliwa i zamierza jej to zapewnić, dzięki nadzwyczajnym mocom, jakie posiada. Przyznaję, że morderstwa, których dopuszcza się Tess odznaczają się jako taką kreatywnością. Bo i trudno byłoby, żeby cegiełki postawione na takim fundamencie nie cechowały się pomysłowością. Przynajmniej krztyną. Okazuje się, że nawet takie banalne, jeśli mówimy o horrorze, przejechanie człowieka samochodem, może zbytnio nie pachnieć wtórnością (swoją drogą jump scenka w tej sekwencji pozytywnie mnie zaskoczyła – bo co nieczęsto mi się zdarza, odniosła zamierzony skutek). Z tej slasherowej palety - a bo mordercza działalność Tess kojarzy się głównie z tym podgatunkiem horroru, choć slasherem sensu stricto „Wróciłam zza grobu” bym nie nazwała – muszę wyróżnić zabójstwo Kena z wykorzystaniem jego aparatu słuchowego, ale myślę, że najbardziej makabryczny moment pojawia się nie w scenie mordu, tylko podczas pracy w kostnicy. W prologu. Nie należy jednak przez to rozumieć, że twórcy idą tutaj na całość – co to to nie! – ale w porównaniu do pozostałych akcentów gore ten moim zdaniem jest najbardziej plastyczny. Nazbyt efekciarsko też bywa. Moim zwycięzcą w tej konkurencji jest zabójstwo z wykorzystaniem fragmentu sieci wysokiego napięcia. Miało być widowiskowo, a wyszło tandetnie. Zresztą to samo mogę powiedzieć o sposobie prowadzenia niewyszukanej, bardzo prostej historyjki o zawiązywaniu więzi pomiędzy dwiema przedstawicielkami płci żeńskiej, które są bardzo blisko ze sobą spokrewnione (bliżej już nie można), ale tylko jedna z nich o tym wie. I o serii mordów dokonywanych przez tą młodszą. I o detektywie z wydziału zabójstw, który starając się rozpracować zagadkowe zgony w Los Angeles, dociera do Leny O'Neill. Niegdyś dosyć popularnej aktorki, której gwiazda z czasem przygasła, ale kobieta stara się wrócić na dawne tory zawodowe. I znaleźć grób swojej córki, którą tak naprawdę od niedawna ma u swojego boku. Warstwa... kryminalna? - no, niech będzie – bardziej skrótowo przedstawiona już być chyba nie mogła. W sumie dosyć naiwnie się to prezentuje. Mamy policjanta, o którym wiemy tylko tyle, że na tej zdumiewająco krótkiej drodze ku prawdzie, wyciąga wyłącznie trafne wnioski. UWAGA SPOILER Zwłaszcza w tej sytuacji. Bo skoro ma tutaj do czynienia z zabójczynią obdarzoną nadzwyczajnymi mocami, można zakładać, że rozwiązanie tej sprawy nastręczy mu większych trudności. Ale nie. Dla tego detektywa nawet coś takiego, jak sterowanie elektrycznością siłą woli wydaje się być czymś zupełnie normalnym. Ten człowiek bez najmniejszego oporu akceptuje to zjawisko, bo to nie jest człowiek malej wiary, ot co! KONIEC SPOILERA. Ale nie o Marcu Foxie przede wszystkim traktuje „Wróciłam zza grobu”. To tylko dodatek, który podejrzewam miał uwiarygodnić ową opowieść, ale moim zdaniem wyszło wręcz odwrotnie. Kluczowa jest pozbawiona głębi, o którą notabene aż się prosiła, relacja matki i córki. Obudowana odartą z napięcia morderczą działalnością tej młodszej, która będzie się kojarzyć pewnie głównie z Carrie White, ale ja patrząc na nią miałam przed oczami jej „podróbkę”: Rachel Lang z sequela kultowego filmu Briana De Palmy opartego na pierwszej wydanej powieści Stephena Kinga. Jedno Wam mogę obiecać: jest nowocześnie. Na czym zresztą Julianowi Richardsowi zależało. Dostrzegł w scenariuszu Michaela Mahina zapożyczenia z paru starszych horrorów (niektóre może i sam pożyczył, tego nie wiem) i uznał, że ciekawie będzie przełożyć je na współczesny język kina. Miało być nostalgicznie, ale jednocześnie na XXI-wieczną modłę... Chyba nie muszę dodawać, że eksperyment według mnie się nie udał.

Jeśli ktoś boi się horrorów i tak tego nie lubi, że stara się ich unikać, to jak bardzo mu się nudzi może sobie zerknąć na „Wróciłam zza grobu” Juliana Richardsa. Aczkolwiek nie obiecuję, że jeszcze bardziej się na tym nie wynudzi. Ale przynajmniej dojdzie do wniosku, że nie wszystkie horrory są tak straszne, jak mu/jej się wydaje. Miłośnicy gatunku natomiast... Cóż, zrobicie jak chcecie. Ale jak już ten twór obejrzycie, to nie mówcie, że Was do tego namówiłam. Absolutnie nie polecam! Nawet fanom filmów grozy o różnego rodzaju psychokinetycznych zdolnościach. Myślę, że już lepiej po raz enty obejrzeć „Carrie” Briana De Palmy, niż porywać się na „Wróciłam zza grobu”. Beznamiętny, plastikowy, dosyć chaotycznie i nad wyraz powierzchownie opowiedziany horror o między innymi nastolatce władającej nadzwyczajną mocą, którą wykorzystuje przeciwko osobom, które w jakiś sposób się jej naraziły. No nie. Dla mnie to bezapelacyjnie nie był dobry wybór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz