środa, 29 stycznia 2020

„Eli” (2019)


Jedenastoletni Eli Miller od czterech lat zmaga się z zagadkową chorobą autoimmunologiczną, która znacznie ogranicza jego kontakt ze światem zewnętrznym. Chłopiec większość czasu spędza za folią, a ilekroć jest zmuszony opuścić dom musi przywdziewać odzież ochronną. Eli ma za sobą wiele nieskutecznych prób leczenia, ale jego rodzice, Rose i Paul, postanawiają spróbować jeszcze eksperymentalnej metody opracowanej przez doktor Isabellę Horn. Zabierają więc syna do jej położonego na uboczu ośrodka, w którym wszyscy mają gościć do zakończenia jego terapii. Niedługo po dotarciu na miejsce Elia zaczynają dręczyć tajemnicze istoty, które chłopiec bierze za duchy. Ale doktor Horn i jego rodzice upierają się, że to jedynie halucynacje powodowane przez leki, które jest zmuszony zażywać.

Amerykański horror w reżyserii urodzonego w Irlandii Ciarana Foya, twórcy między innymi „Citadel” (2012) i „Sinister 2” (2015), sequela głośnego filmu Scotta Derricksona. Pierwotna wersja scenariusza „Elia” autorstwa Davida Chirchirillo w 2015 roku trafiła na listę najbardziej lubianych niezrealizowanych skryptów filmowych, a dwa lata później podano do publicznej wiadomości, że tekst został ponownie opracowany przez Iana Goldberga i Richarda Nainga. Wtedy też ogłoszono nazwisko reżysera, zdjęcia natomiast ruszyły w styczniu 2018 roku. Prawa do dystrybucji nabyła firma Paramount, która później przekazała je Netflixowi – podobno z powodu braku pomysłu na sprzedaż „Elia”. Na platformie Netflix film ukazał się w październiku 2019 roku.

Upraszczając tytułowa postać omawianego obrazu Ciarana Foya ma alergię na świat. Jedenastoletni Eli, przyzwoicie wykreowany przez Charliego Shotwella, od czterech lat żyje w „foliowej bańce”, gdyż oddychanie zwykłym powietrzem najpewniej by go zabiło. Wiadomo, że za ten stan odpowiada wadliwy układ odpornościowy chłopca – choroba autoimmunologiczna – ale żaden z lekarzy, którzy dotychczas zajmowali się Eliem nie zdołał przynieść mu ulgi. Nową nadzieję jemu i jego rodzicom daje doktor Isabella Horn, w którą w bardzo dobrym stylu wcieliła się Lili Taylor (m.in. „Nawiedzony” Jana de Bonta, „Obecność” Jamesa Wana i „Leatherface” Alexandre'a Bustillo i Juliena Maury'ego). Jak widać fabułę „Elia” zawiązano w dosyć pomysłowy, a przy tym zagadkowy sposób, który już w pierwszej partii obrazu płynnie wchodzi w standardowy wątek tajemniczego ośrodka prowadzonego przez budzącą podejrzliwość lekarkę. Ciaran Foy dołożył do scenariusza trochę własnych pomysłów, które na papier przelali Ian Goldberg i Richard Naing, ale szkielet opracowany przez Davida Chirchirillo został zachowany. A jedną z tych rzeczy, które najbardziej pociągały w nim Foya to przyjęcie perspektywy dziecka (nie dosłownie: realizacja tradycyjna, niesubiektywna praca kamer). Dziecka, które od czterech lat ma mocno ograniczony kontakt z otoczeniem. Śledzimy więc wydarzenia z pozycji osoby, w osądy której mamy powody wątpić. Tym bardziej po rozpoczęciu eksperymentalnej terapii. Żyjąc w niemałym odosobnieniu (Eli przez ostatnie lata przybywał prawie wyłącznie z rodzicami), a później jeszcze mając percepcję zaburzoną lekami, jedenastolatek bynajmniej nie jawi się jako ktoś, kto nie tylko zna się na ludziach, ale także potrafi oddzielić imaginacje od prawdy. Eli, czemu trudno się dziwić, od początku jest nieufnie nastawiony do doktor Isabelli Horn. Z czasem ta nieufność przechodzi w przerażanie spowodowane przekonaniem, że lekarka zamierza go skrzywdzić. Odbiorca naturalnie będzie podzielał jego odczucia względem tej kobiety, ale raczej nie bezkrytycznie. Lily Taylor na życzenie reżysera „Elia” zadbała o to, by w jej postaci zderzały się dwie sprzeczności: ciepło i zimno. Doktor Horn raz wydaje się bardzo sympatyczną osobą, której naprawdę leży na sercu dobro jej najnowszego pacjenta, a innymi razy jej oblicze spowija jakaś złośliwa zaciętość wyraźnie wymierzona przeciwko Eliowi. Najlepiej widać to, gdy w pobliżu nie ma rodziców chłopca. Wówczas rzuca się również w oczy szorstkie podejście pielęgniarek do zalęknionego jedenastolatka, co każe podejrzewać, że mamy tutaj do czynienia z zagadkową zmową wąskiej grupy osób wymierzoną przeciwko niewinnemu dziecku. Czyżby kolejny horror oparty na motywie haniebnego eksperymentu naukowego? Sekretnych badań, których ofiarami padają tym razem nieletnie jednostki? Trudno takiego założenia nie czynić. W końcu wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Większych kłopotów może nastręczać umiejscowienie w scenariuszu tajemniczych istot dręczących Elia w tym położonym na uboczy, szczelnie zamkniętym, hermetycznym ośrodku prowadzonym przez doktor Horn. Czyli jednak typowa ghost story? Niekoniecznie, bo raz że trzeba jakoś połączyć to z eksperymentalną terapią, której aktualnie poddawany jest tylko tytułowy chłopiec, a dwa: nie jest powiedziane, że obiekt ten faktycznie jest nawiedzony przez duchy. Równie dobrze mogą to być jedynie halucynacje, skutek uboczny silnych leków podawanych Eliowi. Tak czy inaczej, moim zdaniem, samotne zmagania coraz bardziej osłabionego chłopca, obok jego choroby, stanowią największą atrakcję tej bądź co bądź przeciętnej wycieczki do niezbyt mrocznego ośrodka medycznego pełnego niezbyt mrocznych, acz dosyć frapujących tajemnic.

Mile zaskoczyło mnie to, że Ciaran Foy długo odżegnywał się od przesadnego efekciarstwa - właściwie to czekał z tym do finału. Sekwencje z tajemniczymi istotami, które przypuszczalnie widzi wyłącznie Eli, najbardziej minimalistycznej formy wprawdzie nie przyjmują, ale i za daleko na moje oko też tego nie pociągnięto. Z tej płaszczyzny wycięłabym jedynie scenę szarpania i przeciągania Elia po korytarzach nieszczęsnej placówki (pseudo?)medycznej, bo wkradła się tu niepasująca do reszty groteska – moment niezamierzenie zabawny. Natomiast na największe wyróżnienie według mnie zasługuje sekwencja z czarnowłosą widmową dziewczyną, wyginającą się prawie jak opętana Regan MacNeil z „Egzorcysty” Williama Friedkina. Najpierw w pełnej napięcia scence ścigająca Elia, a potem w doprawdy widowiskowy sposób wykluwająca się z własnego cienia. Nie najgorszy był też pomysł z kombinacjami napisu ELI, którego autorem jest sam Ciaran Foy. Reżyser wymyślił też między innymi zabawę w życzenia i wspomnianą już nieszczęsną szarpaninę z tajemniczymi agresorami. Ciekawa jestem natomiast, kto wpadł na pomysł UWAGA SPOILER wplecenia w tę historię wyraźnych nawiązań do „Dziecka Rosemary” (korzeń tanisa, imię matki Elia). I mniej oczywistych, bo motyw Antychrysta trudno nazwać znakiem rozpoznawczym tylko tej produkcji. Z drugiej strony jeśli powiążemy to z bardziej charakterystycznymi wskazówkami, to można uznać „Elia” za nieoficjalny sequel „Dziecka Rosemary”. Nie twierdzę, że na pewno tak został pomyślany, ale i nie uważam tej interpretacji za zbyt daleko idącą. Dalszy ciąg historii Rosemary i jej demonicznego dziecka spokojnie mógłby tak przebiegać, jak to pokazano w omawianej produkcji KONIEC SPOILERA. Klimat, w jakim utrzymano „Elia” pozostawia wiele do życzenia – mrok moim zdaniem nie został należycie zagęszczony, a i nie emanuje z niego jakaś silniejsza groźba. Zagrożenie, być może nadnaturalne, zawdzięczałam głównie przekonująco zrealizowanym manifestacjom tajemniczych istot, aczkolwiek jump scenek (notabene jeśli o mnie chodzi to bez wyjątku nieskutecznych) niestety sobie nie odpuszczono, ale przynajmniej nie ma ich od zatrzęsienia. A poczucie wyobcowania płynie głównie z miejsca akcji i naturalnie uczynienia ofiarą owych prześladowań przez nieznane istoty jedenastoletniego chłopca, który nie dość, że w pojedynkę musi się mierzyć z nieoczekiwanym zagrożeniem, to na dodatek przez swoją chorobę nie może tak po prostu opuścić tego niezwyczajnego ringu. Jedyną osobą, u której chłopiec znajduje wsparcie w tych niezwykle ciężkich chwilach jest mieszkająca nieopodal ośrodka doktor Isabelli Horn wygadana dziewczyna imieniem Haley (ależ charyzmatyczna kreacja Sadie Sink). Sardoniczne poczucie humoru postać ta zawdzięcza samemu Ciaranowi Foyowi i muszę przyznać, że było to znakomite w swojej prostocie posunięcie, bo przede wszystkim dzięki temu tak mocno się do niej przywiązałam. Co by o „Eliu” nie mówić trzeba mu oddać dosyć świeże podejście do jak by na to nie patrzeć dobrze znanego tematu. Motywu niejednokrotnie już poruszanego w kinie grozy, ale nie przypominam sobie pozycji, która podchodziłaby do niego od takiej strony, jaką obrano w historii jedenastoletniego Elia. Szkoda tylko, że nie wykazano się większą dbałością o element zaskoczenia, bo chociaż dokonano tutaj dosyć nietypowego połączenia popularnych motywów horroru i chociaż nie wrzucono w to wiele czytelnych wskazówek, to z jakiegoś powodu spokojnie da się przedwcześnie to poskładać. Wierzcie lub nie, ale domyśliłam się jakie niespodzianki przyszykowano dla odbiorców „Elia” (poza jedną, mniejszą). Nie od razu – wprawdzie już na wstępie przyjęłam jedno właściwe założenie, ale mimo tego jeszcze przez jakiś czas błądziłam. Potem nagle pawie wszystko wskoczyło na swoje miejsca, i okazało się, że przedstawiona tutaj intryga tylko z pozoru jest złożona. Wydaje się mocno rozbudowana (może nawet pokomplikowana), ale głównie dlatego, że Ciaran Foy i jego ekipa wykorzystali kilka na pierwszy rzut oka nie do końca pasujących do siebie znanych motywów horroru i podeszli do tego od niepospolitej strony. Mając już pełny ogląd historii Elia prawdopodobnie dojdzie się do wniosku, że fabuła w sumie jest bardzo prosta, niewyszukana pod kątem treści (z finałem włącznie), bo o samej ścieżce dochodzenia do prawdy (abstrahując już od tematów poruszanych w tym filmie, patrząc na sam sposób ich wykorzystania) tego samego powiedzieć raczej nie można. Bez względu na to, czy samemu dojdzie się do prawdy, czy ową nieoryginalną tajemnicę odkryje przed widzem dopiero końcówka tego w moim poczuciu niedostatecznie klimatycznego horroru.

Stosunkowo długo wstrzymywałam się z seansem „Elia” w reżyserii Ciarana Foya. Celowo odkładałam to w czasie, prawdę mówiąc bez przekonania, że kiedykolwiek najdzie mnie ochota na sprawdzenie tego przedsięwzięcia. Spodziewałam się po prostu kolejnego plastikowego filmidła, naszpikowanego efektami komputerowymi i nieskutecznymi jump scenkami i nie powiedziałabym, że moje przeczucia okazały się zupełnie błędne. Całkowicie trafione też nie, bo byłam przygotowana na dalej idące realizacyjne zabiegi ślepo podążające za aktualnymi trendami. I mniej interesującą, bardziej nijaką, miałką fabułę. A tutaj proszę, całkiem pomysłowe wykorzystanie paru znanych motywów horroru z perspektywy w miarę nieszablonowo przedstawionego chłopca. Wprawdzie nie wolne od nudnawych przestojów i przewidywalności, ale nie tak męczące jak się spodziewałam. Ogólnie nawet znośne dziełko – uważam, że to taki przeciętniak, do którego można podchodzić bez większych obaw, ale i bez dużych oczekiwań. Uogólniając.

1 komentarz:

  1. "Eli" to strasznie toporne filmidło. Przeciętne filmy zapominamy, ale podczas seansu można się na nich dobrze bawić. Tymczasem Eli mimo ciekawego początku z każdą chwilą jest coraz bardziej nijaki, pozbawiony ciekawych i sympatycznych bohaterów oraz angażującej, dobrze poprowadzonej historii. Pójdę o krok dalej i napiszę, że był to jeden z gorszych filmów jakie oglądałem w zeszłym roku.

    OdpowiedzUsuń