niedziela, 24 sierpnia 2014

„Kleszcze” (1993)


Holly Lambert i Charles Danson organizują obóz w lesie dla nastolatków borykających się z różnymi problemami. Na miejscu poznają dwóch agresywnych farmerów, którzy hodują marihuanę, sztucznie przyśpieszając jej wzrost. Pech chce, że nawóz ma również drugie zastosowanie, którego nikt nie przewidział – mutuje kleszcze z tutejszego lasu. Grupa młodych ludzi wraz ze swoimi opiekunami będzie musiała zmierzyć się z całym mnóstwem tych przerośniętych, żądnych krwi pasożytów.

Jeden z ciekawszych animal attack’ów, wyreżyserowany przez Tony’ego Randela, twórcę między innymi „Wysłannika piekieł 2” i „Dzieci nocy”. W dzieciństwie, jeszcze w czasach świetności VHS-ów „Kleszcze” były moją prawdziwą zmorą. Pamiętam tę chorobliwą ciekawość, która zmusiła mnie do obejrzenia kasety, zalegającej w zbiorach rodziców i późniejsze trudne do przezwyciężenia przekonanie, że po podłodze wędrują przerośnięte kleszcze. Podczas, gdy inne dzieciaki przed zaśnięciem sprawdzały, czy pod łóżkiem nie ukrywa się jakiś potwór, ja szukałam tam zmutowanych kleszczy. Ehh, to były czasy. Kiczowata dekada dla kina grozy, pełna horrorów klasy B, do której pozostał mi spory sentyment. Odświeżając sobie tę produkcję w okresie dorastania byłam przekonana, że ten czar pryśnie, ale ku mojemu zaskoczeniu nadal cieszył mnie klimat i ta naiwna fabuła, choć z oczywistych powodów element strachu gdzieś się zatracił. Teraz „Kleszcze” oglądam średnio raz do roku, ale mam pełną świadomość, że magię, tkwiącą w tym obrazie będą w stanie dostrzec jedynie osoby, pamiętające nieśmiertelne B-klasowce rozpowszechniane na kasetach wideo.

Akcję zawiązuje przyjazd grupy nastolatków i ich opiekunów do zaniedbanego domku kempingowego w środku malowniczego lasu. W zamyśle organizatorów wycieczki borykający się z problemami młodzi ludzie mają większą szansę przezwyciężyć swoje lęki z dala od cywilizacji, na „łonie natury”. Głównym bohaterem jest Tyler Burns (młodziutki wówczas, ale całkiem znośny aktorsko Seth Green), który zmaga się z napadami paniki, ilekroć nikogo nie ma w pobliżu. Ponadto zobaczymy czarnoskórego chojraka, który zabrał ze sobą psa, parkę tworzoną przez wygadanego macho i trzpiotkę o blond włosach, zamkniętą w sobie, przygnębioną dziewczynę oraz Melissę buntującą się córkę organizatora wyprawy, Charlesa, która szybko zapała większym uczuciem do Tylera. Już po dotarciu na miejsce chłopcy odnajdują w szafie w swoim pokoju oślizgły kokon, z którego po naruszeniu wypadają jakieś żyjątka, a podczas spaceru Tylera i Melissy po lesie dziewczynie do pleców przykleja się przerośnięty kleszcz. Jak można się tego spodziewać dorośli początkowo bagatelizują złe przeczucia dzieciaków, a tymczasem drzewa nieopodal zapełnia coraz większa liczba kokonów, z których wykluwają się prawdziwe bestie. Tony Randel nie bał się daleko idącej dosłowności w epatowaniu makabrą, która ma w sobie ten kiczowaty urok lat 90-tych. Wówczas to twórcy woleli jeszcze stawiać na rekwizyty, które w „Kleszczach” przekonujące może i nie są, ale daleko im do wzbudzenia we mnie takiej irytacji, jak dzisiejsze efekciarskie CGI. Za to wygląd tytułowych antagonistów robi naprawdę odstręczające wrażenie. Twórcy pokazują je dość często, jak szybko przemykają na swoich krótkich nóżkach, szukając pożywienia. A że żywią się ludzką krwią ich celem stają się ludzie, którym nie wahają się wchodzić pod skórę, rozrywając ich tkankę od zewnątrz. Posoka, maź i kawałki ciał, co jakiś czas wręcz bryzgają po ekranie, ale zapewne przez swoje przestarzałe z dzisiejszego punktu widzenia wykonanie zapewne nikogo nie zniesmaczą. Czego nie można powiedzieć o antagonistach, których oślizgły wygląd pomimo upływu tylu lat nadal wywołuje ciarki na plecach.

Twórcy dynamizują akcję z chwilą zabicia psa przez kleszcza i przewiezienia jego ciała do weterynarza. Lekarka wbija w niego strzykawkę wymuszając na tkwiącym w środku oprawcy wyjście na zewnątrz. Scena, w której kleszcz biega po gabinecie ze strzykawką tkwiącą w ciele ma w sobie sporo humoru, od którego zresztą twórcy nie stronią także w innych partiach filmu. To połączenie żartobliwości, z kiczowatą makabrą, przybrudzonym klimatem wszechobecnego zagrożenia i oczywiście zmutowanymi „wampirami” sprawia, że od niniejszej produkcji, pomimo jej naiwności niezmiennie trudno mi oderwać wzrok. Nawet, jeśli wzdragam się, ilekroć moim oczom ukaże się któryś z tych obrzydliwych potworków. Późniejszy zmasowany atak łatwo przewidzieć, ale na uwagę zasługuje fakt, że twórcom udało się nie zatracić tej duszącej atmosfery grozy, którą znacznie potęguje nastrojowa ścieżka dźwiękowa w obliczu większej akcji, co jest niestety częstą przypadłością innych straszaków.

Moim zdaniem „Kleszcze” to animal attack z najwyższej półki. Zapewne w dużej mierze przemawia przeze mnie sentyment, ale i tak jestem przekonana, że stali widzowie B-klasowych tworów z lat 90-tych znajdą tutaj wszystko, czego od filmu oczekują. Koneserom ambitnych dzieł natomiast stanowczo odradzam, bo to nie jest tego typu rozrywka, zresztą ta sama przestroga odnosi się do widzów optujących za nowoczesnym kinem grozy.   

1 komentarz:

  1. Pamiętam kleszcze i pamiętam że były niezłe. No i "final boss" był słusznych rozmiarów :)

    OdpowiedzUsuń