środa, 20 sierpnia 2014

„Kristy” (2014)


Studentka, Justine, planuje spędzić Dzień Dziękczynienia w akademiku w towarzystwie przyjaciółki. Kiedy jednak jej towarzyszka dostaje telefon od rodziny Justine zostaje sama. Choć jest jedyną studentką na terenie kampusu nie poddaje się nudzie, organizując sobie cały czas wolny. Pewnego wieczora spotyka na zakupach nieznajomą, arogancką dziewczynę w kapturze, która z niewiadomego powodu darzy ją sporą niechęcią. Po powrocie do akademika odkrywa, że kobieta przyjechała za nią, zabierając ze sobą trójkę zamaskowanych, żądnych krwi mężczyzn.

Najnowszy film scenarzysty „Vinyan”, Olivera Blackburna, moim zdaniem błędnie sklasyfikowany, jako mieszanka horroru i thrillera. Z tego pierwszego gatunku nie znalazłam w „Kristy” nic, ale za to bardzo mocno tkwił w konwencji nurtu home invasion, który nie licząc jednego bardziej krwawego wyjątku ( „Następny jesteś ty”) ewokacją napięcia upodabnia się do filmowego thrillera. Jedyna różnica pomiędzy „Kristy”, a innymi produkcjami z tego podgatunku to atak na kampus, a nie dom protagonisty (podobną podmiankę miejsca akcji zastosowano w „Motelu”). Pozostałe wątki tak ściśle trzymają się ram home invasion, że zaznajomiony z tego typu filmami widz nie powinien mieć żadnych trudności z przewidzeniem rozwoju fabuły już podczas pierwszych scen seansu. Ten brak polotu w ogóle mnie nie zaskoczył, ponieważ za rozwój wydarzeń odpowiadał scenarzysta między innymi miernego „Zniknięcia na 7. ulicy”, Anthony Jaswinski.

„Kristy” to taki nierówny twór, w którym wtórna, przewidywalna i mało interesująca fabuła kontrastuje ze sprawną realizacją. Od strony technicznej można twórcom jedynie zarzucić brak wyczucia gatunkowego, najsilniej widocznego w jump scenkach. Ani razu nie dałam się zaskoczyć i podskoczyć w fotelu, ale bynajmniej nie dlatego, że jestem jasnowidzem tylko zwyczajnie twórcy nie dali mi takiej szansy. Najpierw sygnalizowali jakimś motywem czy to muzycznym, czy fabularnym (jak na przykład otwarcie drzwi za plecami Justine) rychłe zagrożenie, po czym przechodzili do właściwej jump scenki, którą zdążyli już pozbawić znamion zaskoczenia. Ale za to praca kamery i mocno nasycone ciemnymi barwami zdjęcia wespół z chwytliwą ścieżką dźwiękową, złożoną przede wszystkim ze znanych kawałków popowych zadowalają swoim dopracowaniem. Szkoda, że operatorzy nie mieli szansy wykazać się przy jakimś bardziej intrygującym dziele.

Na początku, jak to zwykle w tego typu filmach bywa zapoznajemy się z główną bohaterką, Justine, średnio wykreowaną przez melancholijną Haley Bennett. Dziewczyna żegna się ze swoim chłopakiem, który wyjeżdża na święta do rodziny i nastawia na wspólną naukę z przyjaciółką, która notabene niedługo potem też opuszcza teren kampusu. Być może sporą winę za późniejszą niemożność wzbudzenia we mnie większego napięcia emocjonalnego ponosi rys psychologiczny głównej bohaterki – wiecznie nadąsanej, melancholijnej i rozstrojonej emocjonalnie osóbki, która najbardziej rozmiłowała się w samoumartwianiu. A przynajmniej ja tak ją odebrałam po tych kilku ujęciach jej postaci w początkowych partiach filmu, co z miejsca nastawiło mnie do niej antypatycznie. Akcja nabiera tempa dosyć późno, aczkolwiek dziwaczna interakcja Justine z zakapturzoną dziewczyną (bardzo dobra kreacja Ashley Greene) w sklepie jest całkiem ciekawa. Inna sprawa, że nie ma w sobie, ani krztyny aury tajemnicy, a bo motywy sprawców będziemy mogli już poznać w prologu. Kiedy Justine po tym niefortunnym spotkaniu wraca do akademika odkrywa, że jej śladem przybyła owa tajemnicza dziewczyna w towarzystwie trójki agresywnych mężczyzn, których twarze zakrywają fantazyjne maski. No i zaczyna się tendencyjny pościg, rozciągnięty na cały kampus. Nasza protagonistka ucieka, a oprawcy ją gonią, po drodze eliminując przebywających na terenie uczelni pracowników, oczywiście z dala od oka kamery, ażeby czasami nikogo nie zniesmaczyć szczegółami szlachtowania. Z tych wszystkich scen mordów poruszyło mnie jedynie zabicie psa, bo chociaż również miało miejsce poza kadrem nie mogłam przejść obojętnie obok jego rozdzierającego serce skowytu. W całej tej starającej się trzymać w napięciu, ale mnie w ogóle nieruszającej bieganinie zastanowił mnie jedynie wątek z telefonem komórkowym. Kiedy Justine nie udaje się połączyć z numerem alarmowym rezygnuje z jakichkolwiek prób skontaktowania się z kimś innym – nie wiem dlaczego, może pod wpływem paniki, ale o wiele lepiej prezentowałby się stary, dobry brak zasięgu. Co do fabuły to jak się można tego spodziewać, zgodnie z tendencyjnym zamysłem Jaswinkiego, kiedy już główna bohaterka „sobie pobiega” nastąpi moment zwrotny, który zamieni oprawców i ofiarę rolami, po czym nasza dzielna Justine zacznie eliminować morderców w równie mało widowiskowych ujęciach – no, może poza finalnym spaleniem żywcem. I to tyle, jeśli idzie o fabułę, którą jestem pewna każdy doświadczony widz sam ułoży sobie w głowie już po przeczytaniu krótkiego opisu, albo chociażby obejrzeniu trailera. Nic nowego pod słońcem i nic, co zelektryzowałoby napięciem, czy choćby scenami mordów.

Nie wiem, czy wielbiciele home invasion znajdą w „Kristy” coś dla siebie. Jeśli nie przeszkadza im uporczywe trzymanie się schematu i denerwująca główna bohaterka to mogą zaryzykować, ale fanom bardziej charakterystycznych obrazów z tego nurtu szczerze odradzam, bo inaczej czeka ich niemiłe spotkanie z daleko idącą przewidywalną wtórnością.

3 komentarze:

  1. Film średni jako tako. Zaintrygowała mnie strasznie postać tej dziewczyny w kapturze. Wiem, że nie powinno, ale troche było mi jej szkoda pod koniec :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm, chyba widziałam coś podobnego, tylko teraz nie mogę sobie przypomnieć jak się to nazywało. Francuska produkcja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może o "Najście" Ci chodzi. Jeśli tak to podobieństwa są małe - oba mają w sobie coś z konwencji home invasion i oba pokazują kobietę w roli oprawczyni, ale poza tym nic te filmy nie łączy. "Najście" o wiele bardziej krwawe i trzymające w napięciu jest.

      Usuń