wtorek, 24 lutego 2015

„Loft” (2010)


Architekt, Matthias Stevens, zajmuje apartament na poddaszu w budynku wzniesionym dzięki jego projektowi. Na stałe mieszka z żoną i dziećmi, ale dochodzi do wniosku, że zarówno jemu, jak i jego przyjaciołom przyda się miejsce, w którym w tajemnicy przed rodzinami będą mogli spotykać się z kochankami. Ich beztroska egzystencja trwa dopóki pewnego dnia nie znajdują w apartamencie ciała młodej kobiety. Z uwagi na fakt, że tylko oni posiadają klucze do tego miejsca zaczynają podejrzewać siebie nawzajem i zwierzać się ze swoich mrocznych sekretów.

W 2008 roku w Belgii powstał thriller, „Loft”, który zyskał uznanie opinii publicznej. Dwa lata później Holenderka Antoinette Beumer nakręciła remake pod tym samym tytułem, który w 2013 roku został okrzyknięty przez czytelników strony Crimezone najlepszym filmem minionej dekady. Jak zwykle czujni Amerykanie dostrzegli możliwość zarobku na europejskim pomyśle i nakręcili swój (już drugi) remake „Loftu”, którego reżyserem jest Erik Van Looy, twórca pierwowzoru i który właśnie gości w polskich kinach.

Obcując z holenderską wersją „Loftu” zaczęłam obawiać się o amerykański remake, bo choć pocieszające jest, iż na krześle reżyserskim zasiadł twórca belgijskiego pierwowzoru powątpiewam, czy Zachód zdołał powściągnąć swoje zamiłowanie do przepychu. Scenariusz Barta De Pauwa i Saski Noort, na którego kanwie Beumer nakręciła swoją wersję wręcz wymagał pewnej dozy rozmachu. Nowoczesne apartamentowce oraz wystawne imprezy, na których alkohol leje się strumieniami, a młode, skąpo odziane kobiety wabią bogatych panów swoimi wdziękami. I wreszcie piątka głównych bohaterów z pękatymi kontami bankowymi, które umożliwiają im wcielenie w życie każdej, choćby najbardziej niemoralnej zachcianki. Istnieje niebezpieczeństwo, że Amerykanów poniesie ze scenografią, że bogactwo przyćmi klimat, czego udało się uniknąć Beumer. Realia jej filmu z uwagi na problematykę scenariusza, oczywiście, są przebogate, ale reżyserka nie zapomniała o tym magicznym europejskim minimalizmie, który zawsze był największą siłą produkcji ze Starego Kontynentu i podskórnym napięciu, przebijającym z dosłownie każdego ujęcia. Zaczyna się, jak u Hitchcocka od „trzęsienia ziemi”. W apartamencie na poddaszu piątka przyjaciół odnajduje zwłoki kobiety z rozharatanym nadgarstkiem. To wydarzenie, jak można się spodziewać zapoczątkuje całą serię niepokojących wydarzeń, ale co już nie jest takie przewidywalne będzie również wypadkową licznych retrospekcji, które przybliżą nam oburzającą egzystencję głównych bohaterów. Akcja, bardzo pomysłowo, będzie się rozgrywać na trzech płaszczyznach – podczas przesłuchania na komisariacie już po odnalezieniu przez policję zwłok kobiety, w ciągu tego feralnego dnia, w którym mężczyźni odkryli ciało i w trakcie retrospekcji obrazujących wydarzenia z ich życia, które doprowadziły do owej tragedii tudzież morderstwa. Przeskoki w czasie następują po sobie bez żadnego ostrzeżenia, ale są na tyle umiejętnie zmontowane, żeby nie zdezorientować odbiorców.

Po odnalezieniu ciała w lofcie mężczyźni zaczynają zastanawiać się nad swoim kolejnym posunięciem. Dzięki przeskokom w czasie wiemy, że w końcu zawiadomią policję, ale okoliczności tego kroku poznamy dopiero podczas mocno zaskakującego finału. Wcześniej będziemy im towarzyszyć podczas długiej debaty nad ciałem kobiety. Długoletnia przyjaźń pozwoliła im dobrze poznać swoje charaktery, dlatego też każdemu z nich łatwo przychodzi podejrzewanie kolegów o morderstwo. Choć miejsce zbrodni upozorowano na śmierć w akcie samobójczym, łaciński napis nad głową kobiety i skrępowanie jej kajdankami każe domniemywać zabójstwo. Grono podejrzanych znacznie zawęża fakt, że tylko piątka naszych bohaterów (albo raczej antybohaterów) posiadała klucze do apartamentu i znała kod do alarmu. Jednakże żaden z nich nie chce przyznać się do zbrodni. Dochodzą więc do wniosku, że aby odkryć tożsamość mordercy muszą obnażyć swoje najskrytsze tajemnice i cofnąć się pamięcią do wydarzeń poprzedzających cały ten koszmar. W ten sposób widzowie w licznych retrospekcjach zapoznają się z hulaszczym trybem życia głównych postaci filmu. Niezależność finansowa i kompleks bogów przez lata determinowały ich niemoralne egzystencje. Niezliczona ilość kochanek goszczona we wspólnym lofcie, często brutalne stosunki płciowe, w tym gwałt oraz wojeryzm i przede wszystkim brak jakichkolwiek wyrzutów sumienia na myśl o czekających na nich w domu żonach i dzieciach. Obserwując coraz śmielsze wyczyny bohaterów ciężko jest wytypować osobę, z którą można by sympatyzować. Właściwie tylko Bart (świetny aktorsko Fedja van Huet) wie, co to umiar i zauważalnie źle się czuje w roli lowelasa, ale w końcu również dostosowuje się do środowiska, w którym się obraca, zakochując się w jednej, jedynej kochance, której ulega. Natomiast pozostali nie mają już skrupułów – biorą co chcą i kiedy chcą, a w swoim życiu kierują się zasadą wyartykułowaną przez policjantkę, w trakcie ich przesłuchania „byle tylko nie zostać przyłapanym”. Beumer dozuje fakty z życia naszych bohaterów z taką precyzją, że właściwie każde ujęcie dostarcza jakichś mniej lub bardziej oburzających wątków. Proces ich demonizacji przebiega stopniowo z poszanowaniem suspensu i licznych niedopowiedzeń. W ten sposób widzów ani na chwilę nie opuszcza wrażenie, że coś zostaje celowo pomijane, że mimo ich ochoczego uzewnętrzniania się świadomie zachowują dla siebie największe tajemnice, które jak można się tego spodziewać ze zdwojoną siłą uderzą w odbiorców w finale. Dogłębne spojrzenie Beumer w psychikę negatywnych postaci, zakłamane relacje międzyludzkie i bezeceństwa mające miejsce w ich miejscu schadzek oraz na wspólnych wyjazdach znakomicie współgrają z minimalistyczną, emocjonalną realizacją. Powolne najazdy kamery miejscami dynamizowane montażem i przeskokami w czasie wręcz uniemożliwiają ewentualną obronę przed wejrzeniem w psychikę prawdziwie zdemoralizowanych mężczyzn. Empatia, moralność, umiar – takich pojęć nie ma w ich słowniku, a jak podkreśla Bart podobny tryb życia musi doprowadzić do tragicznego finału. Tragicznego, acz również zaskakującego. Co prawda pod koniec seansu widać, że scenarzyści troszkę za duży nacisk położyli na zaskakujący wymiar największego zwrotu akcji, co niektórym widzom może się wydać zanadto wydumane, ale mnie takie zamknięcie tej jakże emocjonalnej historii niezmiernie ukontentowało. Dawno już nie dałam się tak zmylić twórcom filmu.

Czy thriller pozbawiony realizacyjnego rozmachu na rzecz intymnych relacji międzyludzkich może utrzymywać widza w nieustannym napięciu? Antoinette Beumer udowadnia, że tak. „Loft” pokazuje, że kinematografii niepotrzebne są efekty specjalne i nieustanna akcja, żeby zaangażować widzów w opowiadaną historię. Wystarczy nietypowa konstrukcja narracyjna, dbałość o wszechobecną aurę tajemnicy, dobry pomysł na scenariusz i ten jakże zachwycający europejski minimalizm przebijający z dosłownie każdego kadru. Gorąco polecam każdemu wielbicielowi filmowych thrillerów w stylu Alfreda Hitchcocka.

3 komentarze:

  1. Thriller w stylu Alfreda Hitchcocka? Jestem jak najbardziej na TAK!

    OdpowiedzUsuń
  2. Namówiłaś mnie :D Z chęcią obejrzę Loft z 2010 roku. Jestem ciekawa także, jak wygląda najnowsza wersja tego thrillera. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń