środa, 1 lipca 2015

„Rekreator” (2012)


Zaprzyjaźnieni młodzi ludzie, Tracy, Craig i Derek, przypływają na małą wyspę, aby spędzić kilka beztroskich dni pod namiotami. Wieczorem burza wymusza na nich włamanie do stojącego nieopodal plaży domu i spędzenie w nim nocy. Nazajutrz zaskakują ich właściciele, którzy ukrywają w piwnicy zwłoki ludzi łudząco podobnych do siebie. Zmuszają oni Craiga i Dereka do zakopania ciał, a kiedy praca jest już prawie wykonana na wyspie pojawiają się klony trójki młodych ludzi, które ratują swoje pierwowzory z opresji i próbują się z nimi zaprzyjaźnić.

Niskobudżetowy thriller science fiction nakręcony dla telewizji. Reżyser i scenarzysta „Rekreatora”, Gregory Orr, nie miał doświadczenia w fabularnych pełnometrażowych produkcjach (wcześniej realizował głównie dokumenty), co widać już na etapie scenariusza, nie wspominając o realizacji. Pewna grupa widzów, co prawda, doceniła wyjściowy pomysł na fabułę, ale z zastrzeżeniem, że Orr nie spożytkował go należycie. Jedną z przeszkód z pewnością były niskie nakłady pieniężne, ale nie sposób nie zauważyć, że również te części składowe „Rekreatora”, które nic nie kosztowały, zależne jedynie od wyobraźni scenarzysty, nie zostały należycie przemyślane.

Film zaczyna się jak typowy horror spod znaku „grupa przyjaciół wyjeżdża”, to jest w tym przypadku przypływa. Z czasem jednak skręca w stronę thrillera. Celem głównych bohaterów jest mała wyspa, na której zamierzają biwakować. O protagonistach wiemy niewiele – scenarzysta zdradza nam, że Craig i Tracy są parą z problemami (ona traci zainteresowanie nim, on próbuje uratować ich związek), a Derek właśnie zaciągnął się do wojska i niedługo wyjedzie na misje do Afganistanu. Wiemy, że Craig pracuje w sklepie swojego ojca (Derek zresztą też jest tam zatrudniony) i nie ma środków na realizowanie swoich pragnień, podczas gdy Tracy wręcz przeciwnie – wywodzi się z zamożnej rodziny, która funduje jej wymarzone studia. Z czasem Orr podrzuci nam więcej faktów z ich „jakże burzliwych” egzystencji, ale to nie one składają się na główną oś fabularną „Rekreatora”. Problematyka filmu zasadza się na koncepcji klonowania i to takiego z pompą, bo wywodzącego się wprost z… szamba. Nie będę omawiać tego kuriozalnego pomysłu, bo naprawdę nie sposób wykoncypować, co też tkwiło w głowie Orra, gdy decydował się wtłoczyć w scenariusz tak wydumany wątek, ale warto na chwilę zatrzymać się przy rozwinięciu akcji. Kiedy nasi protagoniści spotykają na wyspie swoje sobowtóry nie reagują tak, jak zapewne każdy normalny człowiek zachowałby się w ich sytuacji. Zamiast uciekać z wyspy (wyłączając Dereka, który co prawda pośpiesznie odpływa, ale z czasem z jakiegoś niezrozumiałego powodu wraca) postanawiają rozwiązać zagadkę tego zjawiska, w przekonaniu, że policja w tej sytuacji nie jest w stanie udzielić im żadnej pomocy. Dlaczego tak myślą? Nie wiadomo. Orr nie zaprzątał sobie głowy zgłębianiem motywacji bohaterów – jeśli czegoś nie potrafił logicznie wyjaśnić zwyczajnie zasnuwał to kurtyną milczenia, zapewne w nadziei, że takie detale umkną widzom. Nic podobnego. Naprawdę nie sposób nie zauważyć nielogicznych zachowań protagonistów, braku umotywowania ich posunięć, nawet jeśli należy się do grona najbardziej nieuważnych odbiorców. Postawmy się na chwilę w ich sytuacji. Otóż, spotykamy w odizolowanym od społeczeństwa zakątku swojego klona i zamiast zareagować paraliżujących przerażeniem robimy mu śniadanie (!). Czy to ma sens? Ja go nie widzę. Tak samo nie potrafię dopatrzeć się większej logiki w dalszych poczynaniach Tracy i Dereka. Kiedy młodzi ludzie uświadamiają sobie, że ich sobowtóry są lepszymi wersjami ich samych, znającymi wszystkie fakty z ich życia Nadludźmi, niemalże w każdej dziadzinie przewyższającymi niedoskonałe człowiecze jednostki, dochodzą do wniosku, że związki z klonami bardziej sprostają ich wymaganiom, aniżeli romans ze sobą nawzajem. Nasza parka przestaje zastanawiać się nad konsekwencjami sklonowania ich, nad skrywanymi przed nimi zamiarami sobowtórów, bo popęd seksualny okazuje się silniejszy… Co w jakiś przewrotny sposób jest dowodem na poparcie głównej tezy scenariusza, mówiącej, że ludzkość to w gruncie rzeczy bezrozumne marionetki, które aby ocalić Ziemię należałoby zastąpić lepszymi wersami ich samych.

Wątek rodem z „Inwazji porywaczy ciał” dopełniają rewelacje z pracy nad bombą atomową, których jedynym zadaniem jest przybliżenie widzom korzeni procesu klonowania. Orr nie przykłada jednak do tego wątku należytej wagi, bardziej fascynując się osobliwą relacją pomiędzy oryginałami i klonami. Chwilami, co prawda starał się osnuć tę historię aurą tajemniczości z delikatnymi naleciałościami klimatu grozy, uosabianym głównie nastrojową (o dziwo wpadającą w ucho) ścieżką dźwiękową i ciemną kolorystyką, ale należyte wczucie się w atmosferę tego filmu uniemożliwiał mi brak wyczucia napięcia twórców i bezsensowne kwestie aktorów, wtrącane niemalże w każde ujęcie, nawet te kumulujące dramaturgię (moje ulubione powiedzenia: „symetria to takie mądre słowo” i „gdzie bym się schowała, gdybym była kluczem”…). Tania realizacja też nie pomagała odnaleźć się w tej opowieści, ale w tym akurat najbardziej zawinił niedostateczny budżet, a nie przywary samych twórców. Słaby warsztat aktorów, Alexandra Nifonga i J. Mallory’ego McCree, też można usprawiedliwić niewystarczającym nakładem finansowym, wszak Orr był zmuszony obsadzić tę produkcję tańszymi, mniej zdolnymi artystami. Stella Maeve stała o klasę wyżej od nich, ale też nie można powiedzieć, żeby jej kreacja całkowicie mnie przekonała. Jednakże żeby tylko nie narzekać muszę przyznać, że zakończenie, choć przewidywalne, zmuszało do głębszego zastanowienia się nad ludzką naturą. Tylko ostatnią scenę Orr powinien wyciąć, bo poszanowania logiki nie było w niej za grosz. UWAGA SPOILER Oryginalna Tracy wydzwania z wyspy do Craiga pomimo, że on świadomie ignoruje jej błagania zamiast do Dereka, do rodziców, bądź na policję. Dziewczyna zostaje na wyspie zamiast zawalczyć o swoje życie… Może jest w tym jakiś sens, ale moje niskie IQ nie pozwala mi przekonująco ułożyć sobie tego w głowie KONIEC SPOILERA.

Kino klasy B i to w bardzo słabym wydaniu. Filmy telewizyjne rzadko mogą pochwalić się jakimiś zapadającymi w pamięć walorami, ale zazwyczaj nie są zanadto przekombinowane i jako taką wagę przykładają do logiki sytuacyjnej. W „Rekreatorze” pomysł wyjściowy był całkiem dobry, pomimo braku innowacyjności, połowa finału, choć przewidywalna również intrygowała, ale na tym właściwie kończą się plusy tej produkcji. Pozostałe części składowe to: infantylne dialogi, sztuczne kreacje aktorów, nielogiczne zachowania bohaterów, tania realizacja i jedno wręcz żałosne rozwiązanie fabularne (szambo). Moim zdaniem nie warto sobie zaprzątać głowy tym tworem, nawet jeśli jest się wielkiej fanem tematyki klonowania w obrazach science fiction. Lepiej już obejrzeć sobie „Wyspę”, a od „Rekreatora” trzymać się z daleka.

1 komentarz: