piątek, 8 maja 2015

„Napaść” (2010)


Jaime i Marta przeprowadzają się wraz z nastoletnią córką Isą do okazałego domu w bogatej dzielnicy. Wieczorem do środka wdziera się trzech zamaskowanych mężczyzn. Przestępcy terroryzują rodzinę, pragnąc wymusić od nich jak najwięcej pieniędzy. Jaime rusza z jednym z nich do bankomatu, a jego żona i córka zostają uwięzione w domu pod okiem pozostałych oprawców.

Hiszpańsko-francuski home invasion wyreżyserowany przez Miguela Angela Vivasa, do którego wespół z Javierem Garcią napisał również scenariusz. W swoich niezbyt entuzjastycznych recenzjach niektórzy krytycy wykazywali, że „Napaść” jest hybrydą thrillera i torture porn, ignorując fakt, że twórcy odżegnywali się od długich sekwencji fizycznego znęcania się nad ludźmi, o pornograficznych zbliżeniach na zadane rany już nie wspominając. Owszem, Vivas zauważalnie pragnął naznaczyć swój film większą brutalnością niż w innych obrazach z nurtu home invasion, ale żeby to osiągnąć nie uciekał się do ujęć stricte torture porn.

W wywiadach reżyser podkreślał, że jego nadrzędnym celem było odwzorowanie na ekranie przekonujących reakcji ofiar na spontaniczny atak z zewnątrz oraz zachowanie daleko idącego realizmu. Vivas dążył do całkowitego „uczłowieczenia” protagonistów, tak aby ich emocje mogły udzielić się widzom. I ta sztuka całkowicie mu się udała, co zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że niewiele wiemy o bohaterach. Krótki wstęp, skupiający się na przeprowadzce trzyosobowej rodziny do dużego domostwa, nie dostarcza odbiorcom zbyt wielu informacji o ich życiu. Wiemy, że są zamożni (co można wywnioskować z wystroju domu), wiemy, że Marta nie może oprzeć się wrażeniu, iż Jaime w kontaktach z córką pozbawia ją autorytetu i wreszcie wiemy, że Isa jest zbuntowaną nastolatką, spotykającą się z przyzwoitym chłopcem, Cesarem. I na tym scenarzyści kończą zapoznawanie widzów z egzystencją protagonistów, szybko przeskakując do właściwej problematyki filmu.

„Napaść” składa się z dwunastu długich, maksymalnie realistycznych ujęć. Praca kamery wywołuje skojarzenia ze stylistyką verite, z tą różnicą, że kamerzysta nie jest czynnym bohaterem filmu tylko niemym, umownie nieobecnym obserwatorem. Kiedy trzech mężczyzn wdziera się do domu protagonistów obraz ulega rozchwianiu – kamera chaotycznie śledzi poczynania wszystkich postaci filmu, często uciekając od głównego planu i w niestabilnych sekwencjach koncentrując się na przedmiotach stojących w domu. Najsilniejszej „trzęsawki” operator dostaje w trakcie ujęć pościgów – bezwładnej bieganinie ofiar i oprawców po pomieszczeniach. Ten zabieg, pomimo narracji trzecioosobowej, w której kamerzysta nie odgrywa żadnej roli w filmie, dodaje sporo realizmu prezentowanej historii. Zapomina się, że nie ma tutaj mowy o subiektywnym filmowaniu, że operator nie goni przerażonych kobiet. Kolejnym elementem wzmagającym realizm sytuacyjny jest zachowanie ofiar. Marcie i Isie daleko do hollywoodzkich, heroicznych postaci, które z nienagannym makijażem mężnie stawiają czoła swoim oprawcom i beznamiętnie, po kolei eliminują ich ze swojego życia. Kobiety kierują się tylko i wyłącznie instynktem samozachowawczym – uciekają, kiedy nadarzy się okazja, ale brak dalekosiężnego planu szybko na powrót doprowadza ich do prześladowców. Działają instynktownie, chaotycznie, a kiedy ich z góry skazane na niepowodzenie próby ocalenia życia kończą się fiaskiem niczym bezwolne marionetki poddają się woli oprawców. Twórcy nie urozmaicają akcji długimi konwersacjami protagonistów, jak to często czynią Amerykanie, doskonale zdając sobie sprawę, że takie zabiegi niszczą realizm (bo kto myśli o kontaktach werbalnych w obliczu takiego zagrożenia?). Zresztą nawet, gdyby chcieli to uniemożliwiłyby im to paniczne reakcje kobiet. Przysłuchując się spazmatycznym jękom Any Wagener w roli Marty i przede wszystkim Manueli Velles, wcielającej się w postać Isy nie mogłam uwierzyć, że to tylko kreacje. Tak przekonującego oddania emocji na ekranie nie spotyka się często. Kiedy zapłakana Isa tkwi w jednym miejscu próbując zaczerpnąć powietrza w krótkich, urywanych oddechach, kiedy jęczy i wrzeszczy ma się wrażenie, że „Napaść” nie jest zwykłym filmem fabularnym tylko dokumentalną projekcją prawdziwych wydarzeń. Ze wszystkich części składowych tej produkcji mających na celu stworzenie aury przygnębiającego realizmu najmocniej oddziaływał na mnie kunszt aktorski Velles. To z nią najsilniej się utożsamiłam, co nie było wygodne, zważywszy na to, że jeden z oprawców właśnie ją szczególnie sobie upodobał…

Najbardziej rozpoznawalnym współczesnym reżyserem, który sporadycznie dzieli ekran na pół opowiadając swoje historie jest Brian De Palma. Vivas też tak chciał, więc co jakiś czas obrazował poszczególne wydarzenia z dwóch równoległych perspektyw. Na początku to było nawet ciekawe, ale pod koniec, kiedy twórcy jednocześnie skupiali się na Jaimem i końcowej rozgrywce w domu taki zabieg mocno dezorientował. Głównie dlatego, że w obu miejscach akurat mieliśmy kulminacje, a ciężko o taką podzielność uwagi, żeby całkowicie skupić się na dwóch scenach. Podczas wydarzeń poprzedzających finał twórcy bardzo oszczędnie epatują makabrą – sceny fizycznego zadawania cierpień ofiarom w lwiej części rozgrywają się poza kadrem, tylko w migawkach można dojrzeć odrobinę krwi. Więcej uwagi twórcy poświęcili psychicznemu znęcaniu się nad trzyosobową rodziną. Żeby wymusić na nich posłuszeństwo zagrozili, że jeśli któryś z nich się nie dostosuje to zabiją jego bliskiego (jak w „Zielonej mili”), a za pomocą obrzydliwych insynuacji zmusili Martę do błagania o wyrządzenie krzywdy jej, a nie Isie. Najmocniejszą scenę „Napaści”, gwałt, reżyser zdecydował się pokazać widzom w niemalże całej okazałości, ale bez prymitywnego przyciągania ich uwagi golizną. Ta sekwencja miała szokować, a nie zachwycać kobiecymi wdziękami. I spełniła swoje zadanie, nawet bardziej niż najkrwawsza, najdłuższa sekwencja gore następująca chwilę później – której i tak wbrew temu, co twierdzą niektórzy krytycy daleko do torture porn. Sam finał jest już mocno przewidywalny, ale nie o zaskoczenie widza Vivasowi chodziło. Postawił na jedyną w kontekście takiej problematyki właściwą opcję. Aż do ostatniego ujęcia reżyser trzymał się obranego kursu – maksymalnego realizmu, nie bacząc na oczekiwania przyzwyczajonej do mainstreamowego kina opinii publicznej.

Ze wszystkich thrillerów z nurtu home invasion tylko „Funny Games” (oryginał i remake) zachowywał tak miażdżący realizm, jak „Napaść” i choćby z tego powodu warto po film Vivasa sięgnąć. Zachęcam do popatrzenia, jak Europejczycy podchodzą do tej konwencji, bo różni się ona od większości amerykańskich reprezentantów tego podgatunku. Nie fabularnie, bo tutaj akurat o większej innowacyjności nie może być mowy, ale realizacyjnie już na pewno.

2 komentarze:

  1. Oglądałam ten film, a potem jakąś marną podróbę w której grał Nicolas Cage. Ten miażdży.
    BTW Polecasz obejrzenie oryginału Funny Games, jeśli widziało się remake?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oryginał i remake "Funny Games" są praktycznie identyczne. Jak podobał Ci się remake i kiedyś zechcesz go sobie odświeżyć to zwyczajnie sięgnij po pierwowzór;) W końcu zawsze warto znać oryginały nawet, jeśli ich nowe wersje żadnych zmian fabularnych nie wprowadziły.

      Usuń