środa, 28 września 2016

„Bind” / „American Conjuring” (2016)

Ben kupuje od znajomego duży dom nie zdając sobie sprawy, że budynek ma tragiczną historię i jest obiektem licznych spekulacji na temat ewentualnego nawiedzenia. Mężczyzna wprowadza się do nowego domu wraz z żoną Carol, jej nastoletnią córką z pierwszego małżeństwa Zoe oraz młodszą córką Alyssą, pochodzącą ze związku Bena i Carol. Najmłodsza członkini rodziny już krótko po przyjeździe dostrzega w oknie szkaradną kobiecą postać, a niedługo potem zaczyna malować makabryczne obrazki, zwiastujące przyszłe wydarzenia. Carol i Zoe również doświadczają niepojętych zjawisk, Ben natomiast stara się trywializować skargi żony na nowe miejsce zamieszkania. Tymczasem im dłużej czteroosobowa rodzina przebywa w tym budynku, tym bardziej nasilają się zjawiska, których nie sposób poddać racjonalizacji. Nie wiedzą jeszcze, że są dręczeni przez ducha kobiety, która lata temu, gdy jeszcze w tym miejscu funkcjonował sierociniec, była podejrzewana o zabójstwa dzieci.

„Bind”, rozpowszechniany również pod tytułem „American Conjuring”, to kanadyjska niskobudżetowa ghost story w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Dana Waltona i Dana Zachary'ego. Ten pierwszy był również pomysłodawcą scenariusza, spisanego przez Kena Kinga. Rozpowszechnianie filmu pod dwoma tytułami było pomysłem dystrybutorów, którzy jeśli wierzyć doniesieniom prasowym chcieli, żeby druga nazwa kojarzyła się z „Conjuring” Jamesa Wana, co miało stanowić pewną formę reklamy. Co prawda prymitywną, ale widać ograniczenia finansowe nie pozwalały na „bardziej wyrafinowaną” próbę zwrócenia uwagi szerokiej opinii publicznej na tę produkcję. Scenariusz oczywiście nijak nie łączy się z dziełem Jamesa Wana - jest oddzielną, acz mocno konwencjonalną historyjką o nawiedzeniu i opętaniu, w dodatku niegodną nawet, aby stanąć w szranki z jednym z najpopularniejszych horrorów ostatnich lat, do którego nawiązuje drugim tytułem, nie wspominając już o zbliżeniu się do jego poziomu.

Scenariusz Kena Kinga zawiązuje motyw będący bodaj najczęściej wykorzystywanym wątkiem w filmowych opowieściach o duchach, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, traktujący o przeprowadzce do nowego domu, którego cena jak to często w ghost stories bywa wydaje się nieadekwatna do zakupu (zbyt niska). Choć identyczne zdanie można przypisać wielu straszakom o nawiedzonych domostwach biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia odniosłam wrażenie, że twórcy „Bind” największą inspirację czerpali z „Horroru Amityville”. Zanim jednak scenarzysta zacznie zawiązywać akcję przybliży widzom makabryczny incydent, mający miejsce na terenie przeklętej posiadłości przed kilkoma laty. Prolog, choć sfinalizowany kiczowatymi krwawymi efektami (szczególnie sztucznie prezentuje się jelito grube, które wypadło z rozharatanego brzucha małej dziewczynki) i tak samo nieudolnie podchodzący do budowania klimatu niezdefiniowanego zagrożenia, jak cały ten twór, samą swoją warstwą tekstową, a ściślej odwagą jaką wykazują się twórcy obrazujący krwawy koniec dzieci i swoistą świeżością, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że w straszakach taki makabryczny los nieczęsto spotyka małe dziewczynki, obiecuje przynajmniej fabularne atrakcje. Bo już od pierwszych minut seansu wiadomo, że na techniczne fajerwerki nie ma co liczyć. Później za sprawą dziennikarki twórcy przedstawiają nam skrótową historię feralnego domostwa, ażeby czasem zbyt długo nie trzymać nas w niepewności. W ten oto sposób już na początku seansu zostajemy poinformowani, że dom zbudowano w 1896 roku, a jego pierwszymi właścicielami byli Paul i Hester Corbettowie. Z czasem budynek przekształcono na sierociniec, aczkolwiek przyznam się, że ze scenariusza nie udało mi się wywnioskować, czy jeszcze za życia Corbettów. W każdym razie kobieta zaszła w ciążę, ale płód obumarł, co doprowadziło do wyprowadzki jej męża i być może również popchnęło ją do powieszenia się w piwnicy. Teraz, jak można się domyślić, duch kobiety krąży po przeklętym domu terroryzując każdego jego kolejnego mieszkańca. Innymi słowy, dostajemy standardową nadprzyrodzoną opowiastkę o złym bycie i pechowej rodzinie, która pada jego ofiarą, co zważywszy na moje zamiłowanie do konwencjonalnych ghost stories niezmiernie by mnie ucieszyło, gdyby nie ta nieszczęsna forma i nieco niedopracowany scenariusz. Jak już wspomniałam twórcy „Bind” nie dysponowali dużą gotówką, na domiar złego widać było, że nie są obdarzeni takim talentem, który pozwalałby stworzyć coś widowiskowego i różnorodnego z niczego, jak choćby Sam Raimi w swoim „Martwym złu”, dlatego też nie mogę zrozumieć, dlaczego nie postawili na minimalizm tylko uparli się na tak pokaźną liczbę efektów specjalnych. Oczywiście, nie wszystkie jawiły się niczym wizualne pomyłki, wszak chociażby takie momenty, jak wymiotowanie robalami, czy przeciąganie ostrzem noża po ręce przez małą Alyssę wypadły na tyle wiarygodnie, że choć w ogromny zachwyt mnie nie wprawiły to przynajmniej nie irytowały, jak to niestety miało miejsce w większości innych krwawo-nadprzyrodzonych ustępach. No właśnie, Walton i Zachary zapewne dążąc do tego, żeby ich film wyróżnił się na tle rzeszy ghost stories zalewającej rynek uparli się zmieszać stylistykę bazującą na nastroju i pierwiastku nadprzyrodzonym z efektami gore. A że nie dysponowali dużym budżetem i nie współpracowali z utalentowanymi twórcami efektów specjalnych lwia część tego wszystkiego jawiła się tak sztucznie, że chwilami musiałam walczyć ze sobą, aby nie przerwać seansu. Już szkaradna twarz często pojawiającego się ducha Hester i to każdorazowo bez uprzedniego budowania aury zbliżającego się nadnaturalnego zagrożenia i bez towarzystwa odpowiednio mrocznego klimatu, bardziej śmieszyła niż niepokoiła głównie dlatego, że patrząc na jej oblicze od razu rzucało się w oczy, że jest ono efektem starań charakteryzatorów. Sytuacja nie prezentowała się lepiej w przypadku większości akcentów w zamyśle mających zniesmaczyć odbiorców, głównie przez mało wiarygodną substancję imitującą posokę, ale również w rzadkich chwilach zbliżeń na odniesione obrażenia, zwłaszcza zmiażdżone kolana, czoło przedziurawione wiertłem i szczątki psa. Tak, morderstwa zwierzęcia nie mogło zabraknąć, bo przecież jeśli nie potrafi się wstrząsnąć widzem zabójstwami ludzi na ogół porusza się wątek bestialskiego potraktowania słodkiego zwierzaczka, wiedząc, że to zazwyczaj dostarcza oglądającym żywszych, bulwersujących emocji. Prymitywny chwyt, ot pójście po linii najmniejszego oporu, w dodatku zważywszy na nierealistyczny obraz poćwiartowanego psa poczyniony niskim nakładem pracy.

Jako, że już dałam do zrozumienia, że warstwa stricte horrorowa w większości została sportretowana tak nieudolnie, że musiałam wykazać się dużym samozaparciem, aby wytrwać przed ekranem, pora na kilka słów na temat płaszczyzny obyczajowej. Już na początku filmu dowiadujemy się, że nastoletnia Zoe jest córką Carol z pierwszego małżeństwa, i że nie akceptuje jej nowego związku z Benem, którego „owocem” jest mała Alyssa. To wystarczy, żeby wprowadzić w scenariusz swoisty konflikt, zaakcentować problem, jaki zaistniał w rodzinie, który być może w zamyśle miał nadać fabule jakiegoś dramatycznego posmaczku. I pewnie tak by się stało, gdyby nie chaotyczna forma i naprawdę amatorskie aktorstwo odtwórców dosłownie wszystkich postaci, łącznie z bohaterami pobocznymi, a zwłaszcza zmanierowanej Zoe w wykonaniu Mackenzie Mowat, egzaltowanej Lynn Csontos i „drewnianego” Darrena Mathesona. Mała Eliza Faria, wcielająca się w rolę „medium przepowiadającej przyszłość” za pośrednictwem rysunków (pomysłowy wątek, ale niewykorzystany należycie) poradziła sobie najlepiej, ale „konkurencja” była tak słaba, że to właściwie żaden komplement. Jeśli zaś chodzi o rozwój warstwy obyczajowej to jak można się tego spodziewać z czasem niesnaski w rodzinie zaognią się za sprawą ingerencji siły nadprzyrodzonej. I w tym momencie scenariusz „zacznie się rozjeżdżać” serwując nam „poszatkowane”, nieudolnie zmontowane ustępy, w których najpierw zobaczymy, jak Carol próbuje wymusić na mężu wyprowadzkę w przekonaniu, że dom jest nawiedzony, a zaraz potem, po nagłym przeskoku akcji zrozumie, że ją poniosło i z kolei naskoczy na Bena za to, że upiera się, iż widział w ich sypialni jakąś kobiecą postać (co ciekawe bardzo przywiązaną do bujanego krzesła). Niedługo potem zaś scenarzysta zacznie sygnalizować widzom, że z „głową rodziny” dzieje się coś złego, że najprawdopodobniej został opętany, co jest kolejnym elementem, który z miejsca nasunął mi na myśl „Horror Amityville”. Żeby tego było mało pod koniec twórcy skomplikują również relację Bena ze znajomym, który sprzedał mu dom, tak jakby czuli, że wcześniejsze akcenty obyczajowe były na tyle mało zajmujące, że raczej wątpliwe, aby zaintrygowały odbiorców. Jeśli tak to z mojego punktu widzenia mieli dobre przeczucie, bo relacje czteroosobowej rodziny przedstawiono w tak chaotyczny i mało emocjonujący sposób, że z utęsknieniem wyczekiwałam finału. Inna sprawa, że próba ożywienia warstwy obyczajowej kolejnym mało zajmującym wątkiem nie uratowała nudnawej całości, a wręcz nawet wbiła przysłowiowy gwóźdź do trumny. Za to końcowy twist uważam za całkiem pomysłowy, więc można powiedzieć, że nie licząc dwóch wstawek w środkowej części seansu (wymiotów i ranienia swojej ręki) nie wkurzyły mnie jedynie prolog i epilog, co wcale nie oznacza, że byłam nimi zachwycona.

Moim zdaniem poziomem „Bind” jest bardzo zbliżony do innego tegorocznego niskobudżetowego straszaka pt. „Amityville Terror”. Innymi słowy potrzeba naprawdę sporo samozaparcia, żeby wytrwać do napisów końcowych, bo niemalże każdy element tego tworu przedstawiono bez poszanowania reguł, jakimi rządzi się gatunek. Bez krztyny mrocznego, złowieszczego klimatu oraz bez zachowania choćby minimalnego stopnia wiarygodności. Nie potrafię wskazać ewentualnej grupy docelowej tego tworu, dlatego wstrzymam się od rekomendacji „Bind” komukolwiek, nawet oddanym miłośnikom ghost stories.

3 komentarze:

  1. Masakra. Gra aktorska i muzyka to dno, w ogóle nie jest to zgrane. Motyw tej kobiety sprzed lat fajny, ale niewykorzystany w pełni. Sceny: seksu i tego śmiechu na krześle wołają o pomstę do nieba. No i ta końcówka. Naprawdę kiepścizna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Beznadziejny to za mało powiedziane. Dawno tak słabego filmu nie widziałam. W ogóle nie straszne, fabuła bezsensowna. Zaczęty I porzucony motyw kobiety sprzed lat ciekawy ale w ogóle nie rozwinięty. W ogóle o co chodziło? Strata czasu zdecydowanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szukałam ostatnio czegoś z motywem domu. Fajnie, że trafiłam na tę recenzję. :)

    OdpowiedzUsuń