wtorek, 2 kwietnia 2019

Michel Bussi „Czy pamiętasz, Anais?”

„Czy pamiętasz, Anais?”, a właściwie „Czy pamiętasz, Anais? I inne opowiadania” autorstwa francuskiego pisarza Michela Bussiego, który to w 2018 roku szósty raz z rzędu znalazł się w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych autorów w jego rodzimym kraju, pierwotnie (w takim kształcie) została wydana w styczniu 2018 roku. W tym samym roku wypuszczono jeszcze dwie „Les Contes du Reveil Matin” będącą pierwszą powieścią młodzieżową Bussiego. I tymże roku ukazał się miniserial na podstawie jego powieści „Mama kłamie” („Maman a tort”), a w roku 2019 wypuszczono jeszcze jeden, tym razem oparty na „Samolocie bez niej” („Un avion sans elle”). Twórczość Bussiego wreszcie zaczęła więc wchodzić na ekrany, szkoda tylko, że nie w Polsce... A przynajmniej jeszcze nie. Najnowsza powieść Michela Bussiego pt. „J'ai du rever trop fort” też jeszcze nie ukazała się w Polsce, ale mamy już zbiorek czterech opowiadań noszący taki sam tytuł, jak jedno z nich. Czyli mamy oto okazję poznać Bussiego od innej strony, przyjrzeć się takiemu obliczu jego pisarstwa, które w Polsce dotychczas się nie objawiało. Bo opowiadania tego autora poza granicami naszego kraju były już publikowane – za przykład niech posłuży antologia „Quatre auteurs a la plage” z 2015 roku, w którym to, jeśli wierzyć recenzjom, znajduje się jedno z tych opowiadań, które tworzą zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?”.

Na pierwszy ogień idzie tytułowe „Czy pamiętasz, Anais?” - pierwsze opowiadanie i najdłuższe zawarte w tej cienkiej książce (zaledwie dwieście pięćdziesiąt parę stron). Rzecz skupia się na młodej kobiecie imieniem Ariane, która wraz ze swoją trzyletnią córką Anais właśnie przeprowadziła się z Paryża do miejscowości Veules-les-Roses, wciąż żyjącej tajemniczą historią aktorki Anais Aubert, która popularyzowała tę normandzką wioskę od roku 1826. Tekst ten jest bardzo w stylu Michela Bussiego – czyta się to prawie jak jego powieści. Prawie, bo akcja jednak rozwija się szybciej i mamy mniej puzzli do złożenia. Opowiadanie rozpoczyna się dla nas w chwili odnalezienia w nowym mieszkaniu Ariane i Anais w Veules starego listu zaadresowanego do Anais Aubert. Potem autor cofa się o trzynaście dni, a właściwie to przedstawia wcześniejsze zapiski z dziennika głównej bohaterki opowiadania, bo cały ten tekst umownie został spisany przez nią. Wtedy poznajemy skrótową biografię Ariane: dowiadujemy się między innymi jak to się stało, że została samotną matką i jak wyglądały pierwsze dni jej pobytu (i jej trzyletniej córki) w malowniczej miejscowości, z której pochodzi ojciec małej Anais. Dziewczynka dostała imię po żyjącej w XIX wieku aktorce, o której nadal dużo się w Veules mówi. I bynajmniej nie tylko dlatego, że rozsławiła to miejsce, ale również albo wręcz przede wszystkim przez tajemnicę z nią związaną. Ariane szybko ogarnia nieprzyjemne wrażenie uczestniczenia w dosyć szeroko zakrojonym spisku. Ma wrażenie, jakby bez jej zgody wciągnięto ją w intrygę ściśle związaną z Anais Aubert. Czuje się obserwowana we własnym mieszkaniu, jakiś niezidentyfikowany mężczyzna często do niej wydzwania i kobieta coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że przynajmniej część tutejszej społeczności robi wszystko, by nie dopuścić jej do kręgu wtajemniczonych. Wtajemniczonych w co? Tego oczywiście możemy się tylko domyślać. W „Czy pamiętasz, Anais?” napięcie wzrasta praktycznie ze strony na stronę i wynika ono głównie ze świadomości obecności kogoś, kto zdaje się ani na chwilę nie odstępować Ariane. I kto, jak myślimy, już wyrządził wiele złego zarówno jej, jak i jej córeczce (wzruszający moment), i nic nie wskazuje na to, by na tym zamierzał poprzestać. Z drugiej jednak strony te osoby, którym nie jest obca twórczość Bussiego najprawdopodobniej będą brać pod uwagę również inną możliwość. Bo co jeśli to z Ariane albo małą Anais coś jest mocno nie tak? Autor każe rozważyć coś jeszcze, coś, w czym się nie specjalizuje, ale może to jest właśnie metoda na zaskoczenie czytelników. Dać im coś, czego akurat ode mnie nigdy by nie oczekiwali – od Stephena Kinga owszem, ale duchy u Michela Bussiego... Nie, tę wprowadzoną przez samego autora omawianego opowiadania, ewentualność, osoby zaznajomione z jego pisarstwem pewnie od razu odrzucą. Czy będzie to właściwe posunięcie? Zresztą, czy w przypadku prozy Bussiego można sobie pozwolić na stanowcze odrzucanie któregokolwiek z możliwych wyjaśnień? Myślę, że nie. Michel Bussi już nie raz i nie dwa udowodnił, że potrafi zaskakiwać jak mało kto, że w tej grze naprawdę ciężko go przechytrzyć, ale akurat w „Czy pamiętasz, Anais?” to jedno, według mnie, wypada średnio. Myślę, że podczas gdy budowanie tej tajemnicy, brudnego sekretu w jakże porywającej wioskowej scenerii, należycie wywiązuje się ze swojego zadania, to już jej rozwianie mocno rozczarowuje. Nie tyle chodzi tu o przewidywalność, chociaż część z tego udało mi się rozszyfrować, ile o UWAGA SPOILER niezbyt przekonującą, żeby nie rzec kompletnie niezrozumiałą motywację obserwatora nowych mieszkanek Veules KONIEC SPOILERA.

Na najwyższym stopniu podium w swoim osobistym, w pełni subiektywnym rankingu opowiadań zawartych w omawianym zbiorze, umieściłam „Normandzką szafę”. Czyli tekst, który wcześniej opublikowano w antologii „Quatre auteurs a la plage”. Według niektórych recenzentów, bo na oficjalnej stronie Michela Bussiego widnieje informacja, że opowiadania wchodzące w skład „Czy pamiętasz, Anais?” wcześniej publikowane nie były. Na pierwszym planie autor postawił starsze małżeństwo, Diane-Perle i Gauvina, które to postanowiło spędzić wielkanocny weekend w samym sercu krainy Caux. Wynajęli pokój w posiadłości małżeństwa zajmującego się świadczeniem takich usług turystom, ale po przyjeździe na miejsce zastali tylko gospodarza. To on oprowadził Diane-Perle i Gauvina po domu, utrzymując że jego żona niedługo wróci. Ale następnego dnia goście również nie mieli okazji jej poznać. Co więcej podczas prezentacji pokoju, który im przydzielono gospodarz przestrzegł ich przed dotykaniem stojącej w nim zabytkowej szafy, z której to wkrótce zaczyna wydobywać się okropny zapach. Hmm, nieobecność pani domu plus fetor emanujący z mebla, którego gospodarz zabronił Diane-Perle i Gauvinowi dotykać... Wniosek sam się nasuwa. I to już podczas pierwszych minut pobytu starszego małżeństwa w wynajętym przez nich pokoju, kiedy to jeszcze nieprzyjemny zapaszek z szafy nie zaczął się wydobywać. To znaczy taka pewność natychmiast ogarnęła mnie (i pewnie nie będę w tym odosobniona), ale nie głównych bohaterów opowiadania. Owszem, szybko wysnuli oni teorię, że gospodarz zabił swoją żonę, ale przez jakiś czas traktowali to jako żart. Nie podchodzili do tego poważnie, w przeciwieństwie do mnie. W sumie to nie mogłam uwierzyć w to, że tyle czasu zajęło im złożenie tej niezwykle prostej układanki. Jak można być aż tak mało domyślnym? Przecież ta niepokojąca prawda praktycznie od początku ich pobytu w Caux aż kłuje w oczy! Rozbroiło mnie to opowiadanie – amatorskie śledztwo starszego małżeństwa, którego wynik od początku przecież był aż nazbyt oczywisty, te ich niemrawe podchody, gdy tak naprawdę wystarczyłoby po prostu otworzyć starą szafę. Do Narnii ich ona nie doprowadzi, ale najprawdopodobniej da im odpowiedź na tak bardzo dręczące ich pytanie: gdzie się podziewa gospodyni domu, w którym Diane-Perle i Gauvin zdecydowali się spędzić wielkanocny weekend (w nim i w jego okolicach, rzecz jasna)? Ujmując rzecz dosadnie, miałam tę dwójkę za kompletnych idiotów. Nieszkodliwych, swoim zachowaniem dostarczających mi mnóstwo frajdy – naprawdę, zabawne to było, ale i w nieustającym poczuciu zagrożenia przez cały czas trzymało. Bo ja w przeciwieństwie do głównych bohaterów „Normandzkiej szafy” niemal od początku wiedziałam, że zamieszkali pod jednym dachem z zabójcą, który w tytułowym meblu trzyma... A co można trzymać w szafie? Tylko trupa, prawda? Taaak, to, co zobaczymy, gdy wreszcie przyjdzie ten od początku wyczekiwany moment, gdy szafa nareszcie „stanie otworem”... Ależ huk się wtedy rozlegnie, jakiż niezapomniany obraz się przed nami odmaluje. Doprawdy coś strasznego.

Narratorem i zarazem głównym bohaterem „Życia strychu” jest pisarz imieniem Gabriel, który to w owym tekście zostawia trochę miejsca swojej żonie Muguette. Kobieta na końcu każdego rozdziału zamieszcza swój komentarz, bardzo zwięźle dzieli się z nami swoim spojrzeniem na różne kwestie poruszane przez jej męża. Forma ciekawa, ale jeszcze bardziej interesująca jest treść. Podczas jednego z corocznych wypadów tej niemłodej już parki, na tak zwany jarmark różności, na którym to mieszkańcy Touffreville-la-Corbeline handlują starymi rzeczami, Gabriel zauważa, że jedna kobieta ma na stanie takie same przedmioty (między innymi zabawki), jakie przed laty bardzo zajmowały dwójkę jego dorosłych już dzieci. Powiecie pewnie: też mi coś. Przecież te rzeczy niegdyś były w wielu domach, w wielu sklepach można było je nabyć... Otóż, nie wszystkie. A jakby tego było mało, z przemyśleń Gabriela można wywnioskować, że stan tych przedmiotów jest dokładnie taki, jaki utrwalił się w jego pamięci w przypadku rzeczy należących do jego dzieci. Prawie wszystkie te przedmioty przed laty włożył do kartonów, które to nadal stoją w domu zajmowanym obecnie tylko przez niego i jego żonę (ich dzieci, jak się mówi, poszły już na swoje). Zaalarmowany Gabriel musi więc przede wszystkich przetrząsnąć te wszystkie kartony. O dziwo, nie robi tego zaraz po powrocie z jarmarku, choć obsesja na punkcie tej sprawy już wtedy w nim kiełkuje. Tak, mężczyzna ten wkrótce dostanie prawdziwego fioła, tak bardzo zaangażuje się w to, że odsunie nawet na bok swoją pasję, którą od jakiegoś czasu zawsze stawiał na pierwszym miejscu (pisanie książek o autentycznych zbrodniach z jego okolic). I trudno mu się dziwić, bo to bardzo dziwna, niepospolita, niezwykła wręcz sprawa. Frapujący przypadek, który przynajmniej na pierwszy rzut oka może ocierać się o sferę nadprzyrodzoną. Z drugiej jednak strony może się rozchodzić o najpospolitszą kradzież albo możemy mieć do czynienia z obsesją pewnej kobiety na punkcie czteroosobowej rodziny, w skład której wchodzi nasz narrator. Albo z czymś jeszcze innym. Nie mogę powiedzieć, że „Życie strychu” mnie zaskoczyło, bo udało mi się wyprzedzić autora, chociaż trochę mi to zajęło. Ale sposób prowadzenia tej dosyć pomysłowej opowieści właściwie wrzucił mnie w w sam środek piekła(?) Gabriela, z którego nie mogłam wyjść przed dojściem do ostatniej kropki postawionej przez Michela Bussiego w tym niedługim utworze.

„Czy pamiętasz, Anais?” i „Życie strychu” w moim osobistym rankingu opowiadań zamieszczonych w omawianym zbiorze zajmują trzecie miejsce (co nie znaczy, że uważam te teksty za złe), a „Normandzka szafa” jak już wspomniałam jest moim zwycięzcą. Ostatnie opowiadanie widniejące w tym zbiorku w tym wyścigu zajęło więc miejsce drugie (przypominam, że jest to ocena całkowicie subiektywna). „Ucieczka do raju” skupia się na sprawie morderstwa popełnionego w noc sylwestrową nad morzem, gdzie zebrało się wielu obozowiczów chcących powitać Nowy Rok w tej bajecznej scenerii. Kilka godzin po tej bodaj najważniejszej północy w roku jeden z obozowiczów znajduje ciało młodego mężczyzny, któremu niedawno ktoś zadał śmiertelny cios nożem. Na miejscu śledztwem pokieruje podporucznik żandarmerii Christos Konstantinow, jego przełożona natomiast wybierze się do szpitala, w którym aktualnie przebywają dwie młode kobiety w jakiś sposób zamieszane w tę sprawę. Tutaj również Michel Bussi eksperymentuje z formą – nierównomiernie przeplata dwa okresy: ten poprzedzający zbrodnię, który rzecz jasna w końcu nas do niej doprowadzi (będziemy jej świadkować) i ten, w którym owa zbrodnia już się dokonała i rozpoczęło się policyjne śledztwo, które jak się przekonamy nie potrwa długo. Jak to się skończy łatwo się domyślić, ale to w moim oczach wcale nie umniejszało wydźwięku tej historii. Finał i tak zdołał mną wstrząsnąć, w czym niemałą rolę odegrało to, że miałam poczucie, jakby autor mierzył prosto we mnie. W moje, dosyć kontrowersyjne, a na pewno niepochwalane przez polskie prawo, spojrzenie na pewną kwestię, które bierze się u mnie z głębokiego przekonania o ułomności systemu. Naszego i tych funkcjonujących w wielu innych krajach. I nie dotyczy to tylko tego problemu, który został poruszony na kartach „Ucieczki do raju”. Co więcej Michel Bussi nie stara się tutaj wykazać, że zawiódł system, nie wymierza oskarżycielskiego palca we francuski wymiar sprawiedliwości, bo temu tak naprawdę tutaj nie dano szansy. A gdyby dano? No cóż, nie wiem, jak byłoby we Francji, ale w Polsce w takich przypadkach (w mojej ocenie) sprawiedliwości nigdy nie staje się zadość. Bo cóż to są za kary... istna parodia, wręcz kpienie sobie z osób, które poniosły przeraźliwą krzywdę. Czy więc potępiałam plan wymierzony w pewnego młodego mężczyznę, czy patrzyłam złym okiem na osobę, która z premedytacją odebrała mu życie? Tak i nie. I za to rozchwianie, za to, że nie widziałam tutaj czerni i bieli, że nie potrafiłam sprawcy ani potępić, ani pochwalić i oczywiście za to, że Bussi dał mi trochę do myślenia (troszkę), przede wszystkim cenię sobie to opowiadanie. Napięcie w tym przypadku było dla mnie sprawą drugorzędną, choć oczywiście tutaj, tak jak i w pozostałych tekstach zmieszczonych w recenzowanym zbiorze, również mi go nie brakowało.

Miłośników prozy Michela Bussiego pewnie nie muszę zachęcać do sięgnięcia po zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?”. Poznanie takiego oblicza tego francuskiego mistrza thrillera/kryminału, pewnie będzie dla nich nie lada gratką. To znaczy ci z jego fanów, którzy dotychczas nie mieli okazji sprawdzić jak autor uwielbianych przez nich powieści radzi sobie w krótszej formie literackiej (w opowiadaniach), prawdopodobnie już nie mogą doczekać się lektury tej publikacji. Jeśli, rzecz jasna, już nie mają jej za sobą... A pozostali? No cóż, myślę, że od tej książki przygody z pisarstwem Michela Bussiego lepiej nie zaczynać. Według mnie w opowiadaniach dobrze sobie radzi, ale i tak wolę jego powieści – myślę, że „w tamtym środowisku” sprawdza się lepiej, ale to nie znaczy, że chciałabym, aby trzymał się z dala od opowiadań. Zbiorek „Czy pamiętasz, Anais?” absolutnie nie zraził mnie do opowiadań Michela Bussiego. Wręcz przeciwnie: chętnie zapoznam się z innymi jego krótszymi utworami, gdy tylko takowe się pojawią. W Polsce oczywiście.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. Brzmi ciekawie, ale nie czytałam. Podoba mi się forma książki. Może to dlatego, że czytam prawi same grube książki.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lubię książki Bussi. Są klimatyczne, odważne i często wykraczają poza granice gatunku. Myślę, że się skusze.

    Pozdrawiam serdecznie
    Karolina

    OdpowiedzUsuń