Mieszkająca
w Londynie para homoseksualna, Louise i Claire, wyrusza w rejs łodzią
przez Highlands w Szkocji. W niedalekiej przeszłości kobiety
przeżyły osobistą tragedię, ale od jakiegoś czasu wszystko w
miarę dobrze im się układa. Wycieczka ta ma być dla nich formą
odpoczynku i przy okazji spełnieniem małego marzenia Louise. Claire
nie jest tak entuzjastycznie nastawiona do tej wyprawy, jak jej
partnerka, ale stara się zbytnio nie narzekać. Chce by obie dobrze
spędziły czas. I pomimo kilku uniedogodnień na początku
faktycznie tak jest. Z czasem jednak uświadamiają sobie, że nie są
tutaj mile widziane, że grupa tutejszych mieszkańców postanowiła
uprzykrzyć im życie.
Tym,
co natychmiast rzuci się w oczy i przez cały czas, aż do napisów
końcowych, będzie towarzyszyło odbiorcy „Mrocznej mili” jest
niezwykle ponury klimat. Nieczęsto zdarza się, by dosłownie każde
zdjęcie danego filmu uderzało w tę nutę. Szarości dominują
przede wszystkim w obrazach nakręconych za dnia, ale i w scenach
nocnych, w których króluje przyblakła czerń, się uwidaczniają.
Za zdjęcia odpowiadał John Pardue, diablo utalentowana bestia,
której wkład w ten projekt uznaję za bezcenny. Przygniatająco
wręcz posępna, przymglona atmosfera, którą pewnie nie bez pomocy
innych, wytworzył, w mojej opinii jest najwartościowszym elementem
„Mrocznej mili”. Pierwiastkiem, bez którego moje zainteresowanie
tą nieskomplikowaną historią najpewniej szybko by opadło. Fabuła
rozgrywa się w iście malowniczym zakątku Szkocji (góry, lasy,
jeziora), w krajobrazie, który owszem zapiera dech w piersi, ale
bynajmniej nie dlatego, że mieni się feerią żywych barw.
Oszałamia dzikość tego miejsca, jego oddalenie od tak zwanej
cywilizacji i oczywiście nieograniczona potęga Matki Natury.
Przecudna, ale i groźna. W „Mrocznej mili” naturalna sceneria
emanuje głównie wrogością i swego rodzaju poczuciem beznadziei,
bo od początku ma się pewność, że to śmiertelnie niebezpieczna
pułapka, do której ma się wrażenie, że prawie nigdy nie
docierają promienie słoneczne (fałszywe, ale w takim duchu się to
ogląda, choć Gary Love wyznał, że podczas zdjęć wytrwale tychże
szukał). Zagrożenie manifestuje się nie tylko w postawie tubylców,
tak w ich jawnie wrogich, jak niewinnych obliczach oraz zachowaniach
(czuje się bowiem, że to tylko fasada, ma się co prawda nie do
końca uzasadnione, ale silne przeczucie, że to tylko gra w celu
uśpienia czujności dwóch turystek), ale także w sferze, którą
uznaje się za nadprzyrodzoną. Bo mistycyzm też z tego przebija –
do głosu dochodzą również pierwiastki, którym najbliżej do folk
horroru, nastrojowego filmu grozy o pogańskich bóstwach i ich
wyznawcach. O bóstwach, które w świecie przedstawionym w „Mrocznej
mili” wcale nie muszą bytować jedynie w fanatycznych umysłach
jednostek – twórcy dają nam powody, by przypuszczać, że równie
dobrze mogą one przybierać realne kształty, żerować na tym
odizolowanym terytorium, jakim jest Highlands. Te mistyczne kolaże
zdjęć robiły na mnie niemałe wrażenie – doskonały przykład
na to, jak minimalizm służy klimatowi filmu grozy, jak bardzo
pomaga w budowaniu tak mrocznej, jak tajemniczej aury – ale prawdę
powiedziawszy nie dużo większe od pozostałych obrazów. Bo, jakże
odpowiednia dla opowieści z dreszczykiem, atmosfera utrzymuje się
przez cały czas, nie znika ani na ułamek sekundy, chociaż fabuła
chwilami mocno kuleje. Cieszyło mnie, że nie zaniedbano pozytywnych
postaci, że twórcy nie postawili na szczątkowe wykreślenie Louise
i Claire. Nadali im większej głębi. Nie znaczy to, że nie dałoby
się jeszcze bardziej pogłębić ich osobowości, ale i tyle
wystarczyło, by uzyskały trójwymiarowość (to nie są papierowe
postacie), tak cenną w procesie identyfikacji lub zawiązywania
więzi z nimi. Louise i Claire bardzo się różnią. Ta pierwsza
unika konfliktów i nie dzieli się ze światem swoimi emocjami.
Claire natomiast takich oporów nie ma – jest dużo bardziej
otwarta i mniej wyczulona na uczucia nieznajomych. Nie obchodzi ją,
że jej słowa mogą kogoś zranić – to jest kogoś, kogo nie
zdążyła dobrze poznać, bo do bliskich sobie osób ma zgoła
odmienny stosunek. A przynajmniej do swojej dziewczyny Louise, z
którą od jakiegoś czasu wiąże swoją przyszłość, na której
zależy jej, jak na nikim innym na świecie. Tyle że... Odbiera
wiadomości tekstowe od mężczyzny, z którym ewidentnie coś ją
łączyło. Ukrywa to przed swoją ukochaną, która jednak zdaje się
coś podejrzewać. Zdaje się, bo twarz Louise często przybiera
nieodgadniony wyraz – niewesoły, ale trudno wysnuć z tego
jednoznaczny wniosek. Równie dobrze może oddawać się jakimś
innymi przemyśleniom, choćby planom na najbliższą przyszłość,
albo wspominać niedawną tragedię, która na jakiś czas je
poróżniła. O Louise wiemy niemało, ale to bynajmniej nie odziera
jej z tajemniczości. Paradoksalnie łatwiej zaufać niewiernej i
zaczepnej Claire niż spokojnej, niekonfliktowej, Louise, bo w tej
drugiej jest coś takiego, co każe podejrzewać ją o złe zamiary
względem partnerki. Z drugiej strony twórcy zmuszają nas do obaw o
nią – o jej zdrowie fizyczne i psychiczne. Nawet w oderwaniu od
potencjalnej sekty, która może, ale nie musi, zasadzać się na jej
życie. I jej partnerki. I w ten oto sposób przechodzimy do
elementów, które moim zdaniem mocno zaniedbano. Scen z udziałem
tubylców jest zbyt mało i co gorsza są dosyć banalne. Generowały
napięcie i podsycały ciekawość, ale zdecydowanie bardziej
zawdzięczałam to solidnej realizacji niż warstwie tekstowej. Nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że twórcom brakowało pomysłu na
należyte rozwinięcie wątku z domniemanymi czcicielami celtyckich
bóstw. Nie zdradzę, czy faktycznymi, ażeby nikomu nie zepsuć
ewentualnej niespodzianki, choć szczerze powiedziawszy prawie
wszystko łatwo przewidzieć. Prawie, bo takiego zamknięcia się nie
spodziewałam. UWAGA SPOILER Zabieg z niemowlęciem,
jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, jest wspaniały. Człowiek już, już
myśli, że Louise skazała niewinne dziecko na śmierć w
płomieniach, już obrzuca ją obelgami i nagle... ufff, nie jest
takim potworem, jak myśleliśmy. No tak, tylko że niechcący
zrobiła coś, czego najpewniej nigdy sobie nie wybaczy KONIEC
SPOILERA. Gary Love wyznał, że nakręcił trzy różne
zakończenia „Mrocznej mili” - do tych eksperymentów zmusił go
niski budżet. Po prostu sprawdzał, które zamknięcie najlepiej
wypadnie na ekranie, a ściślej, które efekty specjalne wypadną
najbardziej wiarygodnie (wszystkie były tanie) i oczywiście, co
najlepiej dopasuje w cały grunt fabularny. Cóż, to zakończenie,
które ja zobaczyłam (nie wiem, czy dystrybuowane są pozostałe
wersje filmu – inne finały) nielicho mnie rozemocjonowało. Według
mnie ostatnia scena jest strzałem w dziesiątkę. Szkoda tylko, że
nastąpiło to po tym, jak mój entuzjazm przygasł, bo doprawdy
można było doprowadzić publiczność do tej sekwencji w bardziej
porywający sposób. Wystarczyło jednie rozciągnąć w czasie
bezpośrednie konfrontacje i pościgi oraz okrasić to jakimiś mniej
oklepanymi składnikami. Bo nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
twórcy poszli tutaj po linii najmniejszego oporu. Nie w całości,
ale w jednym z najistotniejszych obszarów scenariusza niestety tak.
Jeśli nie w najważniejszym.













