niedziela, 31 grudnia 2023

„Effects” (1979)

 
Recenzja, z wyjątkiem ostatniego akapitu, może zawierać niewielkie spoilery (późne przejście do właściwej tematyki filmu)

W odludnym zakątku Pensylwanii ekipa filmowców pod dyrekcją artystyczną makiawelicznego Lacey'ego Bickela kręci niskobudżetowy krwawy horror pod tytułem „Duped”. Doświadczony operator zdjęć i twórca efektów specjalnych Dominic po raz pierwszy współpracuje za kulisami z kobietą. Z odpowiadającą za oświetlenie, chłodną w obejściu długoletnią znajomą reżysera Celeste, braną pod uwagę do kreacji pierwszoplanowej postaci żeńskiej ze względu na niebagatelne zdolności aktorskie, ostatecznie jednak Lacey najwyraźniej większy potencjał dostrzegł w jej głównej konkurentce Ricie, której na planie partneruje niewybredny żartowniś Barney. Bardziej od niego Celeste naprzykrza się tylko Nicky, najbardziej nieokrzesany członek zespołu, którego prymitywne zaloty zostają udaremnione przez szarmanckiego Dominica. Tak rozkwita miłość na planie makabrycznej produkcji wyniosłego reżysera zafascynowanego filmami ostatniego tchnienia.

Plakat filmu. „Effects” 1979, Image Works

Pełnometrażowy debiut reżyserski Dusty'ego Nelsona - który potem nakręci między innymi jeden odciek kultowego serialu „Opowieści z ciemnej strony” (1983-1988) oraz „Czarnoksiężnika” (1988) - na podstawie jego własnego scenariusza rzekomo opartego na powieści Williama H. Mooneya pt. „Snuff””. Przedsięwzięcie przyjaciół, Dusty'ego Nelsona, Pasquale'a Buby (producent i montażysta) i Johna Harrisona (odpowiadający za ścieżkę dźwiękową producent wykonawczy i odtwórca jednej z najważniejszych ról,), sfinansowane z datków ich krewnych i znajomych. Na ten cel zebrali około pięćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów. Poznali się w Pittsburghu w stanie Pensylwania, kiedy pracowali dla stacji telewizyjnej, a potem mieli przyjemność odbyć praktykę u legendy kina grozy George'a A. Romero. Szkolenie zawodowe na pokładzie „Martina” (1977), która dla Pasquale'a Buby było początkiem dłuższej przygody z twórcą ponadczasowej „Nocy żywych trupów” (1968), kolejne jej etapy to bowiem „Świt żywych trupów” (1978) i „Dzień żywych trupów” (1985). „Effects” kręcono w 1978 roku, a pierwszy pokaz odbył się w kwietniu 1979 na WorldFest Houston International Film Festival, ewentualnie (różne dane poszczególne portale podają) w listopadzie 1979 w Kings Court Theater w Pittsburghu, ale obraz raczej nie gościł na Festiwalu Filmowym Sundance, jak swego czasu miał twierdzić reżyser i scenarzysta. W każdym razie tę plotkę zdementowano. Szeroka dystrybucja „Effects” ruszyła dopiero w 2005 roku – wprowadzenie na rynek DVD przez Synapse Films.

Zaginione taśmy z Pensylwanii”. Prawie nieznany w swojej epoce przebiegły horror wykorzystujący metodę, którą w tym gatunku spopularyzował Wes Craven. Choć „spopularyzował” to może za mocne słowo, bo z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, motyw filmu w filmie swoich „piętnastu minut wielkiej sławy” na dobrą sprawę jeszcze nie doczekał. W każdym razie nigdy nie był szczególnie rozchwytywany nie tylko po najmroczniejszej stronie sceny gatunkowej, wydaje mi się jednak, że zwłaszcza w horrorze mógłby pięknie namieszać. Ogromny potencjał, uparcie niewykorzystywany przez twórców kina grozy. A przynajmniej niezupełnie, bo jak widać choćby w pierwszym reżyserskim osiągnięciu Dusty'ego Nelsona (nie wspominając już o „Nowym koszmarze Wesa Cravena” i smakowitych dodatkach do jego słynnego meta slasherowego cyklu, pastiszowego Scream Universe) takie próby podejmowano. „Effects” otwiera scena, która nadaje ton nieco przeciągniętej – dłużącej się – pierwszej fazie Duped Project. Całemu pierwszemu „aktowi” sprytnej opowieści raczkującego filmowca. Czego nie widać, bo gdy szkolisz się u najlepszych... Tak czy inaczej długoletni miłośnicy kina grozy zapewne wychwycą w „Effects” przebłyski artystycznego rzemiosła nieodżałowanego George'a A. Romero. Chłodna energia wczesnej twórczości pana z szacunkiem wspomnianego w szorstko przedstawionym światku szykujących makabryczną ucztę dla kinomaniaków. A właściwie wspomniano jego „Noc żywych trupów” - podobne wyróżnienie spotkało „Omen” Richarda Donnera i „Furię” Briana De Palmy. Wracając do „uroczystego otwarcia” niebanalnego spektaklu w przepysznej późnojesiennej aurze. Zabarwiona erotycznie, rzekomo narkotyczna wizja w przytulnym domku na skraju nieprzytulnego lasu. Cięcie! I poznajemy organizatorów tego w zamiarze upiornego przedstawienia przesadnie oblewanego sztuczną krwią. Budzący jakiś nieokreślony niepokój, dumny ze swojego filmowego wykształcenia, dziedzic rodzinnej fortuny Lacey Bickel (intrygująco diaboliczny występ Johna Harrisona) zebrał skromną ekipę w prowincjonalnym rejonie stanu Pensylwania w celu zrealizowania nieistniejącego(?) scenariusza. To opinia jego wątpliwej przyjaciółki, mistrzyni oświetlenia (gaffer) imieniem Celeste (bezbłędna kreacja Susan Chapek), która może chować urazę za powierzenie głównej roli żeńskiej „obcej babie”. W myślach może przeklinać aroganckiego reżysera za niekoleżeńskie zachowanie. Tu nie chodzi o nepotyzm, tylko zaangażowanie lepszej aktorki. Bo Celeste chyba nie wątpi w swój talent, a jej stary znajmy, zdaje się, dał jej powody, by sądzić, że „Duped” będzie jej szansą na pokazanie światu swoich możliwości. Po raz pierwszy miała wystąpić w filmie, ale jej nadzieje prysły, gdy zjawiła się Rita. Celeste czuje się zdradzona przez tak zwanego przyjaciela? Tak czy owak, prawdopodobnie najcenniejsza zdobycz Bickela, prawdziwy profesjonalista zatrudniony w charakterze operatora zdjęć i twórcy efektów specjalnych, Dominic (przekonujący, nieżyjący już Joseph Pilato ze „Świtu żywych trupów” George'a Romero, który po „Effects” pokazał się też choćby w takich filmowych opowieściach grozy jak „Dzień żywych trupów” też George'a Romero i „Władca życzeń” Roberta Kurtzmana), daje jasno do zrozumienia, że jego zdaniem reżyser popełnił błąd nie obsadzając Celeste. Wprawdzie nie widział jej w akcji, ale tak podpowiada mu instynkt, zawodowe doświadczenie... lub serce. Bo ta królowa śniegu niewątpliwie wpada mu w oko. Innych zawzięcie odpycha, ale dla Doma robi wyjątek. Tak, wszystko wskazuje na to, że Celeste też jest nim zainteresowana, że oczarował ją ten nieporadny rycerz, w obronie jej honoru gotów rzucić się z gołymi pięściami na zawodnika wagi cięższej. Na swojego kolegę Nicky'ego (Tom Savini, którego fanom kina grozy przedstawiać nie trzeba; na pokładzie „Effects” zajmował się też tym, w czym jest najlepszy, czyli praktycznymi efektami specjalnymi, na rozwinięcie jego magicznych skrzydeł lepiej jednak się nie szykować. Swoją drogą według mnie niedościgniony mistrz makabrycznej charakteryzacji i innych tego typu atrakcji debiutował w „Martinie” George'a Romero, można więc założyć, że właśnie tam poznał przyszłych architektów omawianego dziełka).

Okładka DVD © Synapse Films. „Effects” 1979, Image Works

Gdzie kończy się sztuka, a zaczyna zwykłe bestialstwo? W „Effects” Dusty'ego Nelsona skrajne poglądy na ten temat napotkają pewien opór. Niekoniecznie nie do pokonania, ale nie ulega wątpliwości, że na tym posępnym odludziu nie wszyscy są skłonni podpisać się pod wstrętną teorią człowieka, który chyba nigdy nie śpi. W każdym razie w klaustrofobicznym domku w leśnych ostępach Pensylwanii, zabawa kończy się bardzo późno, a praca zaczyna bardzo wcześnie. Najzacieklej walczący o sympatię widzów Dominic początkowo nie uczestniczy w nocnych rozrywkach przewidzianych przez niby wymagającego reżysera. Niewyspany pracownik to marny pracownik – z takiego założenia zdaje się wychodzić nie tylko on, ale także Celeste. Pokrewne dusze w niewygodnym otoczeniu? Inne hierarchie wartości, inne podejście do życia i przede wszystkim inne definicje sztuki. Sztuczna noga wykonana przez Doma według niego jest sztuką – nawet jeśli nie spełnia wymagań szefa, który przedkłada ilość nad jakość (mniejsza o realizm: krew ma tryskać, a nie się sączyć) – a szokująca taśma ordynarną zbrodnią. Najprawdziwszy snuff? Główny bohater „Effects” myślał, że to bujda, ale wychodzi na to, że patrzył na świat przez różowe okulary. Niektórzy mają wątpliwości, jednak fachowe oko Doma stanowczo podpowiada mu, że to nie była niewinna inscenizacja na użytek jakiegoś bogacza w najlepszym razie ze specyficznym gustem, a w najgorszym - co niestety wydaje się bardziej prawdopodobne – z mocno zaburzoną psychiką. Pierwszy nabywca tego materiału, pewnie też zleceniodawca (krwawa śmierć na zamówienie?) jakiejś zwyrodniałej grupy, musiał myśleć, że to nie jest na niby, w przeciwnym bowiem razie nie wyłożyłby takiej kasy... Hmm, a co jeśli ekscentryczny reżyser wymyślił sobie całą tę opowieść o najczarniejszym z filmowych rynków? Najpierw nakręcił, a potem uznał, że zabawnie będzie wciskać starannie wybieranym odbiorcom kit o dochodowym mordowaniu. No przecież się przyznał! Albo próbował zabezpieczyć, kiedy dotarło do niego, że „postawił na złego konia”. Lepiej żeby Dom nie paplał o nielegalnym materiale w prywatnej kolekcji wybitnego artysty. Bo za takiego z pewnością uważa się Lacey Bickel, który ma szansę zapisać się w historii kina jako największy reformator sztuki. Myślicie, że Ruggero Deodato przekroczył wszelkie granice w swoim „Cannibal Holocaust” zabijając dla rozrywki innych? W takim razie przegapiliście powstały trochę wcześniej „Duped”:) Ostrożniej z tymi wnioskami, bo dowody jednoznacznie wskazują na tanią rąbankę jakich wiele. Kameralny horror o parze teoretycznie prześladowanej przez psychopatyczną jednostkę z niewiarygodnymi gejzerami czerwonej substancji. Są wprawdzie polaroidy z nocnych igraszek z kobietą przyprowadzoną przez tego jaskiniowca, czy jak kto woli niesubtelnego flirciarza Nicky'ego, trudno jednak traktować to jako ostateczne potwierdzenie złych przeczuć z godną podziwu cierpliwością, ziarnko po ziarnku, sianych od początku tej leśnej przygody. Nienachalne dzwonki alarmowe, nieagresywne wprowadzenie widza w stan najwyższej gotowości, finezyjne budowanie napięcia, niesiłowe metody na wprawianie widza w obezwładniające poczucie zagrożenia. Obłędny błękit – subiektywna praca kamery, potencjalna perspektywa mordercy przyczajonego w puszczy. Zaszczuwanie na filmowym planie, czy raczej ukradkowe otaczanie upatrzonej „grubej zwierzyny”. Czujność zakrawająca na paranoję. Będzie spodziewany skręt w stronę survival horroru? A może za dużo sobie wyobrażałam, może pięknie uległam misternym sugestiom twórców? Na pewno nie obiecywałam sobie takich wrażeń.

Podeszłam jak do zwykłej siekaniny i zbłądziłam. Nie żalę się, tylko chwalę. Niepospolitym znaleziskiem – nieobliczalnym stworzeniem, który ma gorzej niż Yeti. Tamtego nikt nie widział, ale wszyscy o nim mówią, a o tym prawie się nie słyszy. Niemniej przynajmniej bywa widywany. Ten zdumiewający amerykański backwood horror w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutanta Dusty'ego Nelsona, te niebanalne „Effects”. Poważne zaniedbanie dystrybutorów, niezasłużone skrzywdzenie w mojej ocenie wartościowego przedstawiciela gatunku. Prawie go zabili! W końcu się opamiętali, wyrządzonych szkód nie udało się jednak naprawić. Lepiej późno niż wcale, ale zagrożenie nie minęło. Pomóżmy mu więc przetrwać na tym padole niesprawiedliwości. Co nam zależy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz