G.K.
CHESTERTON, HENRY JAMES, JOHN BUCHAN, JEROME K. JEROME, JOHN BERWICK
HARWOOD, MARY ELIZABETH BRADDON, MRS HENRY WOOD, W.W. FENN, AUTOR
NIEZNANY
|
Okładka książki. „Duchy zimowej nocy”, Zysk i S-ka 2023
|
Świąteczna
tradycja oficyny Zysk i S-ka: kolekcja klasycznych opowieści grozy w
twardym opakowaniu w stylu retro. „Duchy zimowej nocy” to już
piąty tom Wigilijnych Strachów, serii wydawniczej nawiązującej do
niegdysiejszej mody na grudniowe upiorne historie. Świąteczna
atrakcja, która szczególną popularnością cieszyła się w epoce
wiktoriańskiej. Po „Wigilii pełnej duchów”, „Z duchami przy wigilijnym stole”, „Gwiazdce z duchami” i „Duchach nocy wigilijnej” (nie zapominajmy o letnich strachach: „Wakacje wśród duchów”, „Duchy Nocy Kupały”, „Duchy nocy świętojańskiej”)
Tadeusz Zysk wybrał osiemnaście tym razem wyłącznie anglosaskich
opowiadań na zimową noc z dreszczykiem. Tłumaczyli Tomasz Bieroń,
Mira Czarnecka i Jerzy Łoziński, a stylową okładkę (z obwolutą)
– w duchu poprzednich straszydeł zebranych w „książnicach”
Zysk i S-ka – zaprojektowała Urszula Gireń.
Opowieść
o zimowym nawiedzeniu od najefektowniejszych w mojej ocenie przybyszy
zacznę. Najpierw był „Cień w kącie”
(niezmiennie za kolejnością wydawcy) wyczarowany przez Mary
Elizabeth Braddon. Mieszkający w odosobnionym, owianym złą sławą
starym dworze Wildheath Grange uczony Michael Bascom zostaje
poinformowany o zatrudnieniu w charakterze pomocy domowej dobrze
wykształconej młodej kobiety imieniem Maria. Dziewczyna zostaje
ulokowana w pokoju na poddaszu, w którym od nagłej śmierci
poprzedniego właściciela posiadłości podobno straszy. Zachęcona
przez obecnego pana domu, przybita służąca pewnego dnia zwierza mu
się ze swoich nocnych przejść w przeklętej komnacie.
Nieprzekombinowana, klasyczna opowieść o nawiedzonym miejscu.
Prostota zawsze się sprawdza... a przynajmniej w odpowiednio
uwrażliwionych rękach artystycznych. Pisarki imponująco wyczulonej
na energię posępnych budowli, w których zalęgło się domniemane
zło. Cień nie z tego świata.
Następnie
„Dziwne doświadczenie” Mrs Henry Wood (właściwie
Ellen Price). Szesnastoletni John Whitney podupada na zdrowiu, a
rodzice za radą lekarza organizują dwutygodniowy pobyt w
uzdrowisku. Chłopak wraz z matką i kolegą ze szkoły, narratorem
Johnnym Ludlowem (o którym jeszcze usłyszymy), zatrzymuje się w
pensjonacie sympatycznej panny Gay i nie bacząc na sprzeciwy jej
zaniepokojonej kuzynki, zajmuje pokój z oknem wychodzącym na gwarną
ulicę. Łóżko okazuje się nad wyraz wygodne, temperatura w
pomieszczeniu też jest idealna, a i hałas nie doskwiera. Dlaczego
więc John nie jest w stanie zasnąć w tym pokoju? Dlaczego każdej
nocy ogarnia go wszechpotężny lęk? Zupełnie jakby coś
niestrudzenie odganiało od niego sen. Niepospolicie nawiedzone
miejsce. Bez zjaw przemykających w nocnych ciemnościach, bez
niezidentyfikowanych dźwięków i samoczynnie otwierających się
drzwi. Dręczenie bezsennością: tylko tyle i aż tyle, bo prosty
chwyt narracyjny – uprzedzenie wydarzeń – każe spodziewać się
śmiertelnego uderzenia, z narastającym napięciem wyczekiwać
najgorszego. Suspens, zagadkowy pokój i efektywnie kontrastująca z
aurą nieznanego, ciepła atmosfera panująca w pozostałych
pomieszczeniach problematycznego domostwa.
I
w końcu „Nawiedzona skała. Legenda o zatoczce Porth
Guerron” Williama Wilthewa Fenna. Stary wilk morski
zapoznaje narratora z podtytułową legendą kornwalijskiej wsi Porth
Guerron, w którą święcie wierzy. Mówi o zagadkowej śmierci
rybaków, w tym kochanka niejakiej Alice Dournelle. Krótko po tej
nieodwracalnej stracie kobieta zmarła i odtąd mieszkańcy widują
jej fosforyzującego ducha na skale w pobliżu miejsca okrutnej
śmierci jej ukochanego. Umiarkowanie sceptyczny słuchacz
doświadczonego marynarza postanawia bliżej przyjrzeć się tej
frapującej sprawie. O ludziach mających „wiarę w coś, czego
nie możemy dotknąć ani uchwycić”. Niesamowicie klimatyczna
– niespokojne morze, zaciekle okładające skały, oniryczne
fiordy, mleczna mgła – historia widma zabobonnej wsi. Ghost
story, którą mógłby napisać Howard Phillips Lovecraft.
|
Okładka książki. „Johnny Ludlow”, Forgotten Books 2018
|
A
oto barwna gromadka, której też wypadało gorąco podziękować za
wizytę. Towarzystwo niewiele mniej zajmujące od moich ulubionych
zmór nocy zimowej. Zaczynamy od „Upiornego czynszu”
Henry'ego Jamesa. Student teologii w trakcie grudniowej przechadzki
natrafia na stary dom, na sam widok którego przechodzą go dreszcze.
Jedyne wyjaśnienie tej dziwnej reakcji organizmu, jakie przychodzi
do głowy bynajmniej bujającemu w obłokach, normalnie twardo
stąpającemu po ziemi, młodzieńcowi, to nawiedzenie obiektu przez
jakąś niezwykłą siłę. Wkrótce potem bohater poznaje starszego
mężczyznę, smutnego kapitana Diamonda, w nietypowy sposób
związanego z tym rzekomo niezamieszkanym upiornym domkiem na
„angielskiej prerii”. Przewrotna opowieść o duchu. Ludziach
wydrążonych przez nieustępliwy żal. Też opowieść o ciekawości,
która jak wiadomo bywa pierwszym stopniem do piekła. Bez ciekawości
w tym świecie przedstawionym nie byłoby jednak szorstkiej męskiej
przyjaźni: pierwszego stopnia do prawdy. Ciepła historia o zimnych
sprawkach.
„Makabra.
Opowieść prawdziwa” spłodzona przez Johna Berwicka
Harwooda podąża za dziewiętnastoletnią Rosą, przyszłą
dziedziczką rodzinnej fortuny, mieszkającą w pałacu w stylu
tudorskim z ojcem i dwiema starszymi siostrami, z którymi w
przyszłości ma podzielić schedę po rodzicielu. W święta
dziewczyna wspaniałomyślnie odstępuje swój pokój schorowanej
ciotce w podeszłym wieku, a sama zajmuje mroczną komnatę, w której
przeżyje noc czystej makabry. Intrygujące wprowadzenie - w gęstych
oparach nadnaturalności, umiejętnie podsycany ogień
niezdefiniowanego zagrożenia w pełnym serdecznych dusz, a mimo to
zastanawiająco zimnym, niegościnnym domostwie. Rozczarowuje tylko
odkrycie kart: rozwlekłe opisy nocy mrożącej krew w żyłach
młodej bohaterki i starej narratorki.
Z
kolei „W Opactwie Chrighton” Mary Elizabeth Braddon
skupia się na Sarze Chrighton, całymi latami tęskniącej za
rodzinną ziemią narratorce, która ochoczo korzysta z zaproszenia
na Boże Narodzenie wysłanego przez sympatyczną żonę dziedzica,
panią Opactwa Chrighton. Jej syn Edward niedawno zaręczył się z
wyniosłą panną Julią Tremaine. W angielskim wiejskim dworze
wszyscy bawią się przednio, ale dobry nastrój Sary niechybnie się
skończy. Za sprawą niewiarygodnego widoku ponoć zwiastującego
nieszczęście. Nadnaturalne ostrzeżenie, zły omen, nad którym
niepodobna przejść do porządku dziennego. Troski kochającej
kuzynki, światowej kobiety, niejako wbrew sobie dającej wiarę
zabobonom. Urokliwy prowincjonalny klimat i stosownie chłodne mury
przeklętego opactwa. Klątwa zamożnego rodu.
I
znowu Mary Elizabeth Braddon, ale dla odmiany rozprawiająca o
„Twarzy w lustrze”. Nowi właściciele potencjalnie
nawiedzonego dworu w dalekim Yorkshire, nieopodal wrzosowisk, Ruth i
Hugh Monroe, upodobali sobie nocne przechadzki po zawiłych
korytarzach przestronnego zamczyska w nadziei na ujrzenie ducha. W
zasadzie traktują to bardziej jak zabawę niż faktyczne
poszukiwania istot z zaświatów, bo są ludźmi na wskroś
praktycznymi. Do czasu odkrycia komnaty śmierci. Straszliwe
przepowiednie wiekowego zwierciadła i kap, kap, kap w pokoju
umarłych. Duszne powietrze, upiorna atmosfera zalegająca w izbie z
trupią wodą. Dar i zarazem przekleństwo rodu Monroe. Pozostał
jednak mały niedosyt, gdyż koncepcja aż prosiła się o parę
stron więcej.
„John
Granger” też Mary Elizabeth Braddon to opowieść o
rolniku z Anglii, który zostaje porzucony przez najukochańszą
Susan Lorton. Kobieta oddała serce pochodzącemu z wyższych sfer
Robertowi Ashleyowi, szanowanemu przez jej niedoszłego męża, w
przeciwieństwie do Stephena Price'a, nikczemnego kuzyna jego
najdroższej przyjaciółki, zadłużonego absztyfikanta
rozchwytywanej Susan. John Granger ostrzega ją przed Stephenem i
obwieszcza, że przeprowadza się do Ameryki, aby uniknąć udręki
patrzenia na zamężną miłość swojego życia. Przed wyjazdem
człowiek ze złamanym sercem żegna się ze wszystkimi znajomymi, z
żalem myśląc o opuszczeniu ojczyzny, a Susan obiecuje, że będzie
pisał. Miesiące mijają, a wraz z nimi topnieje nadzieja pani
Ashley na otrzymanie listu od biednego Grangera. Milczenie
przyjaciela potwierdza złe przeczucia jakie dopadły ją w pożegnany
wieczór. Kobieta nabiera pewności, że jej drogiego przyjaciela
spotkało jakieś nieszczęście. Historia nieodwzajemnionej miłości
w paranormalnym sosie. O kobiecie bolejącej nad tym, że był jej
pisany ktoś inny, że skrzywdziła najlepszego przyjaciela,
podążając za głosem serca. Melancholijna tonacja – bez
przesłodzonych akordów – i rozdzierające poczucie straty,
zręcznie podsycane przez smutną zjawę.
Czas
na panią Henry Wood i jej „Okultystkę starej daty”.
Wywodzący się ze znamienitego, acz ostatnio zubożałego rodu
bracia z Paryża poznają fascynującą młodą Angielkę Alice Dare,
która wydaje się być bardziej zainteresowana młodszym z
adoratorów. Myląc szczerą troskę o krewnego ze zwykłą
zazdrością, starszy brat układa i niezwłocznie realizuje plan
rzekomego ocalenia zauroczonego młodzieńca, w jego mniemaniu
niegotowego na poważny związek. Niegodna pozazdroszczenia sytuacja
spiskowca, moda na okultystów i koszmary wojny. Dojmujący żal,
także przedwczesne poczucie straty, podlewane niby zabobonnym
myśleniem. Mroczne proroctwo i dziwnie trafne doniesienia
szarlatanów. Czarujące, przydałoby się jednak szczodrzej doprawić
nadnaturalnością.
A
„Zaduszki” Mrs Henry Wood otwiera przybycie młodej
Angielki Clary Fitzgerald i jej matki do małej francuskiej
miejscowości, gdzie na wstępie zostają przedstawione wzorcowemu
dżentelmenowi Francisowi Latange'owi, który ma odziedziczyć
niebagatelny rodzinny majątek i poślubić antypatyczną kuzynkę.
Panicz zakochuje się jednak w Clarze, tym samym doprowadzającej do
wściekłości swoją despotyczną rodzicielkę, która karze go
niewystawieniem zmiennika do siedmioletniej służby wojskowej
wylosowanej przez twardo obstającego przy swoim, dotychczas
całkowicie posłusznego jej syna. Pech chce, że zaczęła się
wojna, pani Latange srogo więc pożałuje swej decyzji. Wymodlony
duch. W wigilię Zaduszek zgnębione dusze wychodzą z Czyśćca w
nadziei na spotkanie żyjących bliskich. I są tacy śmiertelnicy,
którzy z utęsknieniem wypatrują spotkania z utraconym krewnym. O
potwornych wyrzutach sumienia, nieuleczalnej żałobie i zakazanej
miłości. Hipnotyczny prowincjonalny klimat, dreszczyk emocji i
zaskakujące zakończenie.
„Nocne
czuwanie Davida Gartha” znowu od sławnej brytyjskiej
pisarki „ukrywającej się” pod pseudonimem Henry Wood.
Czternastoletni tytułowy bohater zostaje zmuszony przez ojczyma do
pilnowania rodzinnego dobytku, w domu do którego się przenoszą.
Chowany pod kloszem przez niewątpliwie kochającą matkę,
podzielający jej irracjonalne fobie chłopak jest przerażony
perspektywą całonocnego czuwania w pustym budynku, ale nie śmie
sprzeciwić się szorstkiemu opiekunowi. Kolejna opowieść
Johnny'ego Ludlowa (pamiętacie go?), tym razem o fatalnym
posunięciu. Przewidywalna sprawa kryminalna z delikatnie zarysowanym
motywem nadprzyrodzonym – autorka zrobiła to z takim wyczuciem
dramaturgii, tak zgrabnie i powabnie, że wbrew pozorom w zupełności
zaspokoiła mój gargantuiczny apetyt na zjawiska nietypowe. Dość
smutna to historia, niezaprzeczalnie tragiczna.
„Rzeczywistość
czy przywidzenie?”: oto jest pytanie Mrs Henry Wood. Z
pamiętnika Johnny'ego Ludlowa. Przystojny Anglik, który ciężkiej
pracy się boi, Daniel Ferrar, zaręcza się z posiadaczką skromnego
posagu Marią Lease, którą ogarniają wątpliwości. Kobieta ma
powody przypuszczać, że wybranek zdradza ją z pochodzącą z
Francji Harriet Roe. Przypowieść o grzechach i spodziewanych
konsekwencjach. Osuwanie się gruntu spod nóg i niemożność
znalezienia wyjścia z rozpaczliwej sytuacji. O pochopnym działaniu,
o dokonywaniu kluczowych wyborów w przypływie trwogi. Lekko się
czyta, niektórym może jednak nieco skóra ścierpnąć na wieść o
snującym się po wsi młodzieńcu w ciepłym zeszłorocznym
wdzianku:)
|
Okładka książki. „The Altar of the Dead”, Wildside Pr 2003
|
Niezłe
duchy dawno minionych świąt. „Ołtarz zmarłych”
Henry'ego Jamesa, czyli rzecz o londyńczyku George'u Stransomie,
sumiennie obchodzącemu każdą rocznicę śmierci niedoszłej żony
Mary Antrim. To podsuwa mu pomysł na oddawanie należnej czci
wszystkim szanowanym zmarłym, których za ich życia dane mu było
poznać. Mimowolnie zakłada coś w rodzaju kultu. Palenie świec w
intencji drogich nieobecnych. W ten sposób George poznaje
enigmatyczną damę ze smutnym obliczem. Podniosła opowieść o
śmierci, paraliżującym strachu nieuchronnie przechodzącym w cichą
akceptację. O naturalnej potrzebie bliskości, szukaniu towarzystwa
wśród nieznajomych – także tych wyjątkowo długo skąpiących
informacji o sobie. O niecodziennym związku strudzonych
egzystencjalnych wędrowców. Ludzi dzielących troski, zmartwienia,
obawy. Patetyczna przypowieść o zmarłych, którą chciałoby się
wydobyć z mdlącej mgiełki niby romantycznej, ale w takim wydaniu
też da się lubić.
„Nawiedzony
młyn, czyli zrujnowany dom” Jerome'a K. Jerome'a swego
czasu został wydzierżawiony przez człowieka imieniem Joe, szwagra
pana Parkinsa, w tym świecie przedstawionym przekazującego tę
niewiarygodną historię. Przed nim w młynie mieszkał zły skąpiec,
nieżyjący już domniemany posiadacz jakiegoś skarbu, jak wieść
gminna niesie najpewniej ukrytego w tej nieprzytulnej nieruchomości.
Joe nie przywiązuje większej wagi do tych rozpalających wyobraźnię
plotek, ale to się zmienia gdy ukazuje mu się duch skąpca.
Mężczyzna nie ma wątpliwości, że zjawa chce by jej skarb został
odnaleziony. Według mnie najciekawsze jest wprowadzenie – historia
nurtu ghost story w pigułce. Ulubione motywy i niezrozumiałe
przywiązanie duchów do Wigilii Bożego Narodzenia, parady zjaw w
świątecznej gorączce. Wykazał się autor znajomością
podgatunku, nie wspominając już o poczuciu humoru. Po tak pożywnej
przystawce danie główne ledwo zmieściłam. Ot, dowcipna anegdotka.
A
w „Szkielecie” Jerome K. Jerome w pewnym sensie
oddaje głos dżentelmenowi nazwiskiem Jephson, zabawiającego równie
dystyngowanych przyjaciół opowieścią o szaleńczej pogodni
napędzanego Nienawiścią skrzywdzonego za zagrzewanym przez Strach
krzywdzicielem. Gonitwa kończy się śmiercią jednego z nich, a
kilka lat później drugi nabywa upiorny szkielet. Rozpędzona
historia gubiąca aurę niesamowitości. Ma swój bezpretensjonalny
urok, ale nie zaszkodziłoby poświęcić paru minut na zagęszczenie
klimatu. Zamarzyło się silniejsze tchnienie nadnaturalności.
Przeciętniaczki
zmasowanego zimowego nawiedzenia. W „Strażniku miru”
Johna Buchana wolny ptak Henry Grey niechętnie przyjmuje zaproszenie
od kuzynki Sybil do House of More, przysadzistej posiadłości pośród
angielskich wrzosowisk, którą kobieta zamieszkuje jedynie z mężem
Robertem Johnem Ladlawem. W dawnej krainie Manannana, boga podziemia,
pan domu zapadł na uciążliwą chorobę, przypuszczalnie
melancholię, a pani w związku z tym doskwiera samotność, nie
wspominając już o boleśnie bezradnym przyglądaniu się dotąd na
wskroś racjonalnego partnerowi, coraz częściej opowiadającemu
niestworzone historie. Klimatyczny wstęp – wprost wymarzona
sceneria dla duchów. Niestety, nie tym razem. Zagrożenie jest inne,
też dobrze znane miłośnikom gatunku i samo w sobie przeszkodą dla
mnie nie było. Rzecz w tym, że autor miast skupić się na
intensyfikowaniu napięcia, wikłał się w pseudofilozoficzne,
przeintelektualizowane rozważania o wszystkim i o niczym.
Opowiadanie szkatułkowe w moim poczuciu marnujące wyśmienity
krajobraz.
„Duch
starego Hookera” nieznanego autora, opowiadanie po raz
pierwszy opublikowane w drugiej połowie XIX wieku w literackim
magazynie „Bentley Miscellany” – piśmie początkowo wydawanym
pod naczelną redakcją samego Charlesa Dickensa – które przenosi
nas do Huntingfield Hall, wystawnej rezydencji od niepamiętnych
czasów należącej do rodziny Ildertonów. Gdzie z okazji Świąt
Bożego Narodzenia licznie zgromadzili się zacni goście miłościwego
baroneta sir Gilberta Ildertona. Zabawę zakłóci duch gajowego
Hookera, który podobno uwziął się na tę rezydencję. Mówią, że
to akt zemsty za poza tym bezkarne skrócenie jego ziemskiego życia
przez przodka sceptycznego baroneta. Trochę chaotyczne – męczące
skakanie po postaciach, choć gwoli sprawiedliwości jedna niewiasta
koniec końców wysuwa się na pierwszy plan oraz nieuporządkowane
opisy strojów i wybranych pomieszczeń w niedostatecznie mrocznej,
częściej radosnej, rezydencji – niemniej występy ducha sprawnie
zorganizowane.
Na
koniec taka ciekawostka - „Sklep z duchami”
Gilberta K. Chestertona. Oczarowany wystawą sklepu z zabawkami
bezimienny narrator, wchodzi do środka z zamiarem dokonania zakupu,
ale ku jego niezmiernemu zdziwieniu sprzedawca informuje go, że nie
zwykł przyjmować pieniędzy, gdyż jest Duchem Świąt. Mały
pomnik dla ponadczasowej „Opowieści wigilijnej” Charlesa
Dickensa... i nic ponadto. Brakuje treści, nie potrafię więc
ustosunkować się do tego materiału prozatorskiego. Trudno mi
ocenić to krótkie nie-opowiadanie, uznałam więc, że najlepiej
będzie umieścić je niejako z boku tych nieformalnych zawodów w
zimowym nawiedzaniu.
Magiczna
noc z duchami. Osiemnaście leciwych opowiadań od dziewięcioosobowej
drużyny niesamowitości. Straszenie w stylu klasycznym. Wyższe
sfery horroru nadnaturalnego, elitarna stara szkoła zabawiania
poszukiwaczy nieziemskich wrażeń. Świąteczny podarek dla
entuzjastów opowieści z dreszczykiem. „Duchy zimowej nocy” -
urzekający zew przeszłości.
Za
książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz