środa, 31 grudnia 2014

„Furia” (1978)


Tajna placówka rządowa, dowodzona przez Bena Childressa, zajmuje się badaniami młodych ludzi ze zdolnościami parapsychologicznymi. Wbrew swej woli trafia do niej Robin Sandza, chłopak obdarzony potężnymi mocami psychicznymi, a jego ojciec Peter, były agent rządowy, stara się go odzyskać. Tymczasem na badania do kliniki zgłębiającej wyjątkowe zdolności młodych ludzi, współpracującej z Childressem, zgłasza się Gillian Bellaver. Dziewczynę przeraża moc czytania w cudzych myślach, która wywołuje u ludzi poważne krwotoki. Początkowo ma nadzieję, że lekarze pomogą jej okiełznać owe zdolności, ale kiedy nawiązuje mentalny kontakt z Robinem nabiera przekonania, że tylko on może ją wyleczyć.

Horror Briana De Palmy, do którego scenariusz napisał John Farris na podstawie własnej głośnej powieści z 1976 roku pod tym samym tytułem. Podobną tematykę w późniejszych latach podjęli między innymi David Cronenberg w produkcji zatytułowanej „Skanerzy” i Stephen King w swojej powieści pt. „Podpalaczka”, aczkolwiek w moim odczuciu (pomimo miłości, jaką darzę wczesnego Cronenberga) De Palmie wyszło to najlepiej. Może do poziomu „Furii” przyczyniło się jego doświadczenie w takiej problematyce, bowiem dwa lata wcześniej przeniósł na ekran „Carrie” Stephena Kinga, która w nieco odmienny sposób również podejmowała problem destrukcyjnych parapsychicznych mocy. Choć „Skanerzy” zdobyły więcej nagród filmowych, „Furię” uhonorowano Saturnem za charakteryzację i również nie mogła uskarżać się na brak pozytywnych recenzji krytyków. 

Podczas gdy David Cronenberg podszedł do tematyki mocy parapsychicznych we właściwym sobie w latach 80-tych dosłownym, pełnym efektów gore stylu, kilka lat wcześniej następca Alfreda Hitchcocka podobny scenariusz przeniósł na ekran w bardziej delikatny sposób. Choć kilka krwawych ujęć również w „Furii” się pojawia nadrzędnym celem De Palmy zauważalnie było utrzymywanie widza w ciągłym napięciu i obsesyjna dbałość o najdrobniejsze detale fabuły. Nigdy nie podejrzewałabym, że dosłowność przegra u mnie z delikatnością, ale choć nadal lubię „Skanerów” w zestawieniu ich z „Furią” muszę oddać jej pierwszeństwo. Początek filmu nie nastroił mnie pozytywnie. Dwutorowa fabuła skupiająca się na mocach młodej Gillian Bellaver, przyzwoicie wykreowanej przez Amy Irving i sensacyjnej rozgrywce pełnej pościgów i strzelanek pomiędzy Peterem i Childressem (w tych rolach znakomici Kirk Douglas i John Cassavetes) wzbudzała moje zainteresowanie jedynie tym pierwszym wątkiem. Z czasem jednak pojedynek próbującego odzyskać syna z bezwzględnym agentem rządowym odszedł na dalszy plan i akcja w całości skupiła się na jakże intrygujących mocach Gillian i Robina. We właściwym sobie zimnym stylu De Palma szczegółowo przedstawił pobyt dziewczyny w ośrodku, badającym zdolności parapsychiczne. Gillian zaufała lekarzom i dobrowolnie poddała się eksperymentom sprawdzającym zakres jej mocy, mając nadzieję, że specjaliści pomogą jej nad nimi zapanować. Podczas badań szybko okazuje się, że jej umiejętności są praktycznie nieograniczone. Dziewczyna nie tylko opanowała sztukę telepatii, ale również krzywdzenia bliźnich siłą woli. De Palma w bardo wysublimowany sposób poszedł do realizacji wizji Gillian. Szybki montaż, wyblakłe kolory, szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Johna Williamsa idealnie dopasowana do obrazu i migawki krwawiącego ciała „ofiar” dziewczyny, ukazane minimalistycznie, a co za tym idzie jakże realistycznie. Zalewająca się posoką ręka lekarza ściskana przez zaglądającą w jego umysł Gillian oraz całe ciało (szczególne wrażenie robią oczy) pani doktor spływające krwią podczas kontaktu fizycznego z dziewczyną. Cały pobyt Gillian z ośrodkiem współpracującym z Childressem to taka kompilacja badań, manifestacji jej mocy i nawiązującego się mentalnego kontaktu z Robinem (jakże demoniczny Andrew Stevens), przebywającym w tajnej placówce rządowej. Podczas gdy dziewczyna niepoddawana większej presji zachowuje swoją delikatną naturę, chłopak nabiera większej bezwzględności. Manifestacje jego mocy są o wiele bardziej okrutne i widowiskowe, a i jego twarz sprawia bardziej niepokojące wrażenie, głównie za sprawą żył wykwitających na jego czole podczas każdorazowego wysiłku mentalnego.

Oprócz pojawiających się głównie na początku i pod koniec wątków sensacyjnych, kilku umiarkowanie krwawych scen i mnóstwa widowiskowych pokazów zdolności „cudownych nastolatków” scenarzysta wystarał się również o dające do myślenia przesłania. Problem dostosowania się do społeczeństwa odstającej od norm kulturowych jednostki i jej usilne dążenie do zniżenia się do jego przeciętnego poziom. Ostracyzm społeczny i brak tolerancji dla różnego rodzaju mniejszości, który notabene w skrajnych przypadkach prowadzi do szerzenia destrukcji przez odrzuconego. I oczywiście zatracanie swojego jestestwa pod presją innych. Niektóre z tych prawd twórcy artykułują wprost, ale większość jak to u celującego w wymagających widzów De Palmy pojawia się jedynie w podtekstach. Na odstępstwo od swojej stylistyki reżyser pozwolił sobie jedynie pod koniec. Ostateczna rozgrywka pomiędzy dobrem i stworzonym przez rząd złem kończy się dla jednej z tych stron wybuchem całego ciała na milion kawałków. Najkrwawsze i zdecydowanie najbardziej efekciarskie ujęcie, nagrane za pomocą wielu kamer i umiejętnego montażu robi o wiele lepsze wrażenie niż bliźniaczo podobna sekwencja w „Skanerach” – tam eksplodowała tylko głowa i choć Cronenberg równie dobrze to nakręcił w porównaniu do De Palmy postawił na większy minimalizm. Oddając jednak sprawiedliwość Kanadyjczykowi już finał jego filmu wypadł o wiele bardziej odstręczająco od propozycji De Palmy, który moim zdaniem zrobiłby lepiej, gdyby odszedł w końcówce od efektów gore na rzecz typowego dla siebie poddającego się wielorakiej interpretacji, skomplikowanego akcentu.

Jak do tej pory „Furia” to najlepszy horror o zdolnościach parapsychicznych, jaki widziałam (przepraszam Davidzie). Znakomicie zrealizowany, przez co niepoddający się upływowi czasu, umiarkowanie, acz realistycznie podchodzący do aspektów gore, trzymający w napięciu, przemycający uniwersalne prawdy i przede wszystkim wciągający naprawdę dobrą historią. Polecam wielbicielom „Podpalaczki” czy to filmu, czy książki – może po zapoznaniu się z tą pozycją ich zapatrywania na średnie dziełko Stephena Kinga nieco się ochłodzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz