czwartek, 8 lutego 2024

„Slime City” (1988)

 
Student Alexander Carmichael wynajmuje mieszkanie w starej nowojorskiej kamienicy należącej do starszej pani imieniem Lizzy. Chłopak jest przekonany, że w budynku są sami emeryci, ale już w dniu przeprowadzki poznaje uwodzicielską sąsiadkę, a wkrótce potem zostaje zaproszony na kolację przez innego młodego lokatora, niepublikującego poetę Romana, który częstuje gościa zielonym jogurtem i mocnym winem podobno będącym spuścizną po alchemiku Zacharym. Przygotowany według sekretnej receptury od dawna nieżyjącego człowieka napój uderza do głowy nowemu najemcy, a rano Alex budzi się skąpany w lepkim śluzie. Jego ciało się topi, a jedynym sposobem na odwrócenie tego procesu jest odbieranie życia innym.

Plakat filmu. „Slime City 1988, Bare Bones Productions

W 1987 roku wychowany w prowincjonalnym rejonie stanu Nowy Jork absolwent School of Visual Arts na Manhattanie Gregory Lamberson pokazał się - w niewielkiej, niewymienionej w czołówce roli - w horrorze komediowym „Byłem zombie” w reżyserii Johna Eliasa Michalakisa, a już w następnym roku zaprezentował swoje pierwsze reżyserskie dokonanie, zrealizowany za około stu tysięcy dolarów body horror „Slime City” oparty na jego własnym scenariuszu. Efekt wychowania na filmach o gigantycznych potworach, fantastyce naukowej Rogera Cormana i zwariowanych historiach wytwórni Hammer. W dzieciństwie ogromne wrażenie wywarł na nim też „Potwór z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda ze stajni Universal International Pictures, ale największy wpływ na jego twórczość miała telewizyjna adaptacja opublikowanej później powieści Jeffa Rice'a pt. „The Kolchak Papers”, wyreżyserowany przez Johna Llewellyna Moxeya horror „The Night Stalker” (1972) oparty na scenariuszu wielkiego Richarda Mathesona. Swoje zrobiła też uwielbiana przez niego seria komiksów (Marvel) „The Tomb of Dracula” Gerry'ego Conwaya , Archiego Goodwina, Gardnera Foxa i Marva Wolfmana.

Jeden z dyrektorów Buffalo Dreams Fantastic Film Festival, twórca między innymi „Naked Fear” (1999), „Killer Rack” (2015) i „Latarni wdowy” (2019), autor choćby takich powieści jak „The Julian Year” (2014), „Black Creek” (2016) czy cyklu „The Jake Helman Files”, otwartym jego literackim debiutem „Personal Demons” (2002) i oczywiście pierwotnie wydanego w 2007 roku utworu „Johnny Gruesome” przeniesionego na ekran jedenaście lat później (reżyseria i scenariusz: autor powieściowego oryginału), Gregory Lamberson, zaczynał (nie licząc epizodycznego występu w niskobudżetowym horrorze Johna Eliasa Michalakisa) w Szlamowym Mieście, do którego wrócił wiele lat później – luźny sequel pt. „Slime City Massacre” uwolniony w 2010 roku. Sequel kultowego koszmarka „filmowca mikrobudżetowego” - określenie samego Gregory'ego Lambersona, nominowanego do Nagrody Brama Stokera wszechstronnego artysty, którego serce bije dla horroru. W każdym razie w tym gatunkowym królestwie najczęściej przesiaduje... przeklinając w duchu „Dirty Dancing” Emile Ardolino? To może za mocno powiedziane, ale inaczej mogła się potoczyć kariera Lambersona, gdyby nie przebojowy wirujący seks. Sprzątnął mu sprzed nosa wymarzony kontrakt dla „Slime City”. Młody aspirujący filmowiec Gregory Lamberson miał rozpocząć negocjacje z firmą Vestron Pictures, zainteresowaną sfinansowaniem jego pierwszego projektu. Byli już po rozmowie wstępnej, która wprawdzie nie przebiegła po myśli Lambersona, ale jego scenariusz najwyraźniej obronił się sam. Pozornie fartowny scenariusz, na zrealizowanie którego ambitny żółtodziób pragnął pozyskać pół miliona dolarów. Dopiero po złapaniu kury znoszącej złote jajka („Dirty Dancing”) na najwyższych szczeblach Vestron zapadła decyzja o niepodpisywaniu umowy z Gregorym Lambersonem. Dziękujemy za poświęcony czas, ale jednak nie kupimy „Slime City”. Po co babrać się w paskudnym horrorze, gdy masz taki hit jak „Dirty Dancing”? „Miałeś chamie złoty róg”... Ale nie, szczęśliwie dla fanów paskudnych horrorów Lamberson się nie poddał. Po roku „żebrania” (proszenia o pieniądze kogo się da) z jedną piątą zakładanego budżetu ruszył z tym koksem. Lepiej działać z tym co się ma, niż marnować kolejne lata na odbijanie się od drzwi gabinetów producentów filmowych. Najwyższy czas dołączyć do ich grona – scenarzysta i reżyser „Slime City” to też jeden z jego czołowych producentów i współmontażysta. Pora nakręcić film, który w przyszłość będzie kojarzony z „Wiklinowym koszykiem” i „Zniszczeniem mózgu” Franka Henenlottera, „Ulicznym chłamem” J. Michaela Muro, „Creep” Tima Rittera, a nawet z „Zza światów” Stuarta Gordona i „Martwicą mózgu” Petera Jacksona. Body horror bynajmniej w stylu Davida Cronenberga. Takiej powagi w Szlamowym Mieście miłośnicy opowieści makabrycznych nie uświadczą. Mnie przypomniała się „Substancja” Larry'ego Cohena, „Plazma” Chucka Russela... oraz kilkanaście lat młodszy „Gówniany horror” Ricka Popko i Dana Westa, ale cronenbergowskie „Dreszcze” absolutnie mnie nie ogarnęły, jego „Wściekłość” nie dopadła... A „Mucha”? Hmm, to dopiero zagwozdka. Wypuszczony w 1986 roku mój ulubiony film mistrza body horroru spokojnie mógł dokarmiać wyobraźnię twórców efektów specjalnych do „Slime City”, a i wcale bym się nie zdziwiła, gdyby sam kierownik artystyczny przynajmniej na etapie produkcji był pod wpływem wybitnej readaptacji opowiadania George'a Langelaana, ewentualnie remake'u horroru science fiction Kurta Neumanna z 1958 roku. Owszem, widać podobieństwo między Sethanielem 'Sethem' Brundle'em a Alexandrem 'Alexem' Carmichaelem, podejrzewam jednak, że sam Gregory Lamberson przyznałby, że „Slime City” to niższa liga jakości. Ale bądźmy uczciwi - mieć sto tysięcy dolarów to nie to samo co mieć piętnaście milionów dolarów (szacunkowy budżet „Muchy” Cronenberga). Kiepskie usprawiedliwienie, bo „Martwe zło” Sama Raimiego? Po pierwsze ten jaskrawy przykład zrobienia czegoś monstrualnego praktycznie z niczego przy „Slime City” może uchodzić za prawdziwego bogacza (budżet arcydzieła Sama Raimiego miał sięgnąć co najmniej trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów), a po drugie nie bardzo wiem, co tu usprawiedliwiać;)

Plakat filmu. „Slime City 1988, Bare Bones Productions

Zostawmy „Muchę” Davida Cronenberga – spójrzmy na współczesne krwawe horrory (ale nie patrzmy na „Terrifier 2. Masakra w Święta” Damiena Leone'a, bo gość nie idzie z duchem czasu). Przyłóżmy efekty specjalne ze „Slime City” do supernowoczesnych dodatków makabrycznych. I co, te drugie nadal wyglądają makabrycznie? Co Wy wiecie o ucztach gore – w latach 80. XX wieku to były uczty. Było mięsko, a nie same płyny. Czasami i sztucznej krwi zabraknie – chlapanie wirtualne, bo po co się brudzić? W latach 80. nikogo nie chwalono (a przynajmniej nie było to godne wzmianki wydarzenie z planu) za wylanie paru szklanek „czerwonej farby. Opróżniali całe kanistry i szumu nie było. Niebłoga cisza. O ile w czepku się nie urodziłeś:) Tak czy owak, ówcześni czarodzieje gore nie mogli w takim stopniu polegać na szkarłatnej substancji, jak najwidoczniej polega się dziś. Na efektach nie oszczędzali. Zawsze mnie bawiło, że ubogi przedstawiciel kina gore z drugiej połowy XX wieku potrafi nosić się nieporównywalnie mniej skromnie od bogatego (dobra, niech będzie klasa średnia) przedstawiciela kina gore z pierwszych dekad XXI wieku. Innymi słowy, większa szansa na huczne przyjęcie makabryczne w przeszłości niż teraźniejszości. Na przykład w Szlamowym Mieście – tak, tak, tam idź jeśli szukasz opowieści niepatyczkującej się, nie obchodzącej z widzem jak z jakiem. Jeśli rajcują Cię chore klimaty filmowe. Z tych mniej poważnych. W zasadzie „Slime City” Gregory'ego Lambersona to „obskurniak” z głupawką. Śluzowate szaleństwo świadome zbieżności osób (nie nazwisk) z „Niewidzialnym człowiekiem” chyba Jamesa Whale'a, ale jego ojcem jest oczywiście Herbert George Wells. Topiący się człowiek – Alexander 'Alex' Carmichael, w którego w całkiem zacnym stylu wcielił się Craig Sabin (początek długoletniej współpracy z Gregorym Lambersonem) – w brudnym Nowym Jorku. Poznajemy go jako pilnego studenta pracującego w wypożyczalni kaset VHS, zaręczonego z kształcącą się na tym samym uniwersytecie dziewczyną imieniem Lori (przyzwoita kreacja Mary Huner), która mieszka z rodzicami, ale myśli o wprowadzeniu się do Alexa. Dopóki waletował u najlepszego przyjaciela Jerry'ego (T.J. Merrick, od którego oczu nie mogłam oderwać; co za charyzma!) nie musiała się nad tym zastanawiać, ale teraz, kiedy jej wybranek ma już własny kąt (tj. wynajęty) nie widzi powodu by dłużej odkładać wylotu z rodzinnego gniazda. Jak tylko ukochany urządzi się w mieszkaniu, które razem wybrali, dziewczyna też się przeprowadzi. Przyszła czy niedoszła żona? Uraczony pysznym zielonym jogurtem i diabelnie mocnym napojem – nazywają go winem i mówią, że to wynalazek od dekad nieżyjącego alchemika, parającego się okultyzmem ojca właścicielki kamienicy, niejakiego Zachary'ego. Sekretna receptura autora rozchwytywanej przez adeptów wiedzy tajemnej – tylko jednej – książki. W sumie odbiorca „Slime City” zapewne nieufnym okiem będzie spoglądał na cały pakiet dla gościa. Poetyczna dusza gotycka, doskonale pasująca do najbliższej sąsiadki Alexa, wyzywającej damy w czerni – młody mężczyzna o imieniu Roman, raczej nie przypadkiem diametralnie zmienia dzieje biednego studenta. Pewna wróżka twierdzi, że chłopaka nie da się uratować, że jego dusza bezpowrotnie wpadła do Piekła. Bo jadł jogurt i pił bimber?! Sami widzicie, jak łatwo wpaść w łapska Złego. A potem już prosta droga do miażdżenia głów bezdomnym, rzucania się z brzytwą na prostytutki i obcinania dłoni członkom gangów ulicznych. Najlepsze twórcy przygotowali na koniec – naszło mnie cudowne wspomnienie „Re-Animatora” Stuarta Gordona, genialnej adaptacji opowiadania Howarda Phillipsa Lovecrafta - prawdziwe szaleństwo z zębami nie tam gdzie trzeba;) Rąsia Addamsów i pełzający mózg. Więcej nie zdradzę, bo i tak nie zrozumiecie, wszak to jedno z tych „życiowych” doświadczeń, które trzeba przeżyć osobiście, żeby objąć czymś tam - nie rozumem, bo rozum w Szlamowym Mieście chyba zapadł w śpiączkę – ogrom ostatecznej konfrontacji w starej kamienicy z piekła rodem (podpatrzone w „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego?). To jest prawdziwa Sztuka. Hahaha.

Tak głupi, że aż fajny. Oblech Gregory'ego Lambersona, który obrósł małym kultem. Absurdalna historyjka z morałem: nigdy, przenigdy nie bierz słodyczy od sąsiadów. Bo się rozpuścisz. Śmiej się, śmiej, ale w razie wpadki nie mów, że nikt Cię nie ostrzegał. Chodzący gejzer kleistego śluzu, zgniłożółtej ropy i (Regan MacNeil zna to) zielonych rzygowin to nie bohater tragiczny jakiejś legendy miejskiej, on żył naprawdę. W ujmującym body horrorze „Slime City”. Filmie nie do zapomnienia.

3 komentarze:

  1. WOW, po wielu latach znów przeglądam wszystkie blogi/strony jakie miałem dodane do zakładek związane głównie z horrorami i Twój jako jedyny dalej jest aktywny choć też jest jednym ze starszych. Nieźle. Ostatnio zacząłem oglądać starsze horrory (1959-1990). Gdzie widziałaś ten film „Slime City”? Ja znalazłem tylko na YT.

    OdpowiedzUsuń
  2. Film obejrzany, dobre tępo akcji, nie przynudzał. Heh, zacząłem oglądać na YT pseudo amatorską kontynuację z 2010 roku. W roli Zacharego gra ten aktor co grał główną rolę w tym filmie z 1988. Ale YT nie ogarniał dobrze napisów z mowy, ogólnie dźwięk słaby, więc za dużo wysilku żeby coś zrozumieć. Obejrzałem może z 20 minut.

    OdpowiedzUsuń