Student
Alexander Carmichael wynajmuje mieszkanie w starej nowojorskiej
kamienicy należącej do starszej pani imieniem Lizzy. Chłopak jest
przekonany, że w budynku są sami emeryci, ale już w dniu
przeprowadzki poznaje uwodzicielską sąsiadkę, a wkrótce potem
zostaje zaproszony na kolację przez innego młodego lokatora,
niepublikującego poetę Romana, który częstuje gościa zielonym
jogurtem i mocnym winem podobno będącym spuścizną po alchemiku
Zacharym. Przygotowany według sekretnej receptury od dawna
nieżyjącego człowieka napój uderza do głowy nowemu najemcy, a
rano Alex budzi się skąpany w lepkim śluzie. Jego ciało się
topi, a jedynym sposobem na odwrócenie tego procesu jest odbieranie
życia innym.
 |
Plakat filmu. „Slime City” 1988, Bare Bones Productions |
W
1987 roku wychowany w prowincjonalnym rejonie stanu Nowy Jork
absolwent School of Visual Arts na Manhattanie Gregory Lamberson
pokazał się - w niewielkiej, niewymienionej w czołówce roli - w
horrorze komediowym „Byłem zombie” w reżyserii Johna Eliasa
Michalakisa, a już w następnym roku zaprezentował swoje pierwsze
reżyserskie dokonanie, zrealizowany za około stu tysięcy dolarów
body horror „Slime City” oparty na jego własnym
scenariuszu. Efekt wychowania na filmach o gigantycznych potworach,
fantastyce naukowej Rogera Cormana i zwariowanych historiach wytwórni
Hammer. W dzieciństwie ogromne wrażenie wywarł na nim też „Potwór
z Czarnej Laguny” Jacka Arnolda ze stajni Universal International
Pictures, ale największy wpływ na jego twórczość miała
telewizyjna adaptacja opublikowanej później powieści Jeffa Rice'a
pt. „The Kolchak Papers”, wyreżyserowany przez Johna Llewellyna
Moxeya horror „The Night Stalker” (1972) oparty na scenariuszu
wielkiego Richarda Mathesona. Swoje zrobiła też uwielbiana przez
niego seria komiksów (Marvel) „The Tomb of Dracula” Gerry'ego
Conwaya , Archiego Goodwina, Gardnera Foxa i Marva Wolfmana.
Jeden
z dyrektorów Buffalo Dreams Fantastic Film Festival, twórca między
innymi „Naked Fear” (1999), „Killer Rack” (2015) i „Latarni
wdowy” (2019), autor choćby takich powieści jak „The Julian
Year” (2014), „Black Creek” (2016) czy cyklu „The Jake Helman
Files”, otwartym jego literackim debiutem „Personal Demons”
(2002) i oczywiście pierwotnie wydanego w 2007 roku utworu „Johnny
Gruesome” przeniesionego na ekran jedenaście lat później
(reżyseria i scenariusz: autor powieściowego oryginału), Gregory
Lamberson, zaczynał (nie licząc epizodycznego występu w
niskobudżetowym horrorze Johna Eliasa Michalakisa) w Szlamowym
Mieście, do którego wrócił wiele lat później – luźny sequel
pt. „Slime City Massacre” uwolniony w 2010 roku. Sequel kultowego
koszmarka „filmowca mikrobudżetowego” - określenie samego
Gregory'ego Lambersona, nominowanego do Nagrody Brama Stokera
wszechstronnego artysty, którego serce bije dla horroru. W każdym
razie w tym gatunkowym królestwie najczęściej przesiaduje...
przeklinając w duchu „Dirty Dancing” Emile Ardolino? To może za
mocno powiedziane, ale inaczej mogła się potoczyć kariera
Lambersona, gdyby nie przebojowy wirujący seks. Sprzątnął mu
sprzed nosa wymarzony kontrakt dla „Slime City”. Młody
aspirujący filmowiec Gregory Lamberson miał rozpocząć negocjacje
z firmą Vestron Pictures, zainteresowaną sfinansowaniem jego
pierwszego projektu. Byli już po rozmowie wstępnej, która
wprawdzie nie przebiegła po myśli Lambersona, ale jego scenariusz
najwyraźniej obronił się sam. Pozornie fartowny scenariusz, na
zrealizowanie którego ambitny żółtodziób pragnął pozyskać pół
miliona dolarów. Dopiero po złapaniu kury znoszącej złote jajka
(„Dirty Dancing”) na najwyższych szczeblach Vestron zapadła
decyzja o niepodpisywaniu umowy z Gregorym Lambersonem. Dziękujemy
za poświęcony czas, ale jednak nie kupimy „Slime City”. Po co
babrać się w paskudnym horrorze, gdy masz taki hit jak „Dirty
Dancing”? „Miałeś chamie złoty róg”... Ale nie, szczęśliwie
dla fanów paskudnych horrorów Lamberson się nie poddał. Po roku
„żebrania” (proszenia o pieniądze kogo się da) z jedną piątą
zakładanego budżetu ruszył z tym koksem. Lepiej działać z tym co
się ma, niż marnować kolejne lata na odbijanie się od drzwi
gabinetów producentów filmowych. Najwyższy czas dołączyć do ich
grona – scenarzysta i reżyser „Slime City” to też jeden z
jego czołowych producentów i współmontażysta. Pora nakręcić
film, który w przyszłość będzie kojarzony z „Wiklinowym koszykiem” i „Zniszczeniem mózgu” Franka Henenlottera,
„Ulicznym chłamem” J. Michaela Muro, „Creep” Tima Rittera, a
nawet z „Zza światów” Stuarta Gordona i „Martwicą mózgu”
Petera Jacksona. Body horror bynajmniej w stylu Davida
Cronenberga. Takiej powagi w Szlamowym Mieście miłośnicy opowieści
makabrycznych nie uświadczą. Mnie przypomniała się „Substancja”
Larry'ego Cohena, „Plazma” Chucka Russela... oraz kilkanaście lat
młodszy „Gówniany horror” Ricka Popko i Dana Westa, ale
cronenbergowskie „Dreszcze” absolutnie mnie nie ogarnęły, jego
„Wściekłość” nie dopadła... A „Mucha”? Hmm, to dopiero
zagwozdka. Wypuszczony w 1986 roku mój ulubiony film mistrza body
horroru spokojnie mógł dokarmiać wyobraźnię twórców
efektów specjalnych do „Slime City”, a i wcale bym się nie
zdziwiła, gdyby sam kierownik artystyczny przynajmniej na etapie
produkcji był pod wpływem wybitnej readaptacji opowiadania George'a
Langelaana, ewentualnie remake'u horroru science fiction Kurta
Neumanna z 1958 roku. Owszem, widać podobieństwo między
Sethanielem 'Sethem' Brundle'em a Alexandrem 'Alexem' Carmichaelem,
podejrzewam jednak, że sam Gregory Lamberson przyznałby, że „Slime
City” to niższa liga jakości. Ale bądźmy uczciwi - mieć sto
tysięcy dolarów to nie to samo co mieć piętnaście milionów
dolarów (szacunkowy budżet „Muchy” Cronenberga). Kiepskie
usprawiedliwienie, bo „Martwe zło” Sama Raimiego? Po pierwsze
ten jaskrawy przykład zrobienia czegoś monstrualnego praktycznie z
niczego przy „Slime City” może uchodzić za prawdziwego bogacza
(budżet arcydzieła Sama Raimiego miał sięgnąć co najmniej
trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów), a po drugie nie bardzo
wiem, co tu usprawiedliwiać;)
 |
Plakat filmu. „Slime City” 1988, Bare Bones Productions |
Zostawmy
„Muchę” Davida Cronenberga – spójrzmy na współczesne krwawe
horrory (ale nie patrzmy na „Terrifier 2. Masakra w Święta”
Damiena Leone'a, bo gość nie idzie z duchem czasu). Przyłóżmy
efekty specjalne ze „Slime City” do supernowoczesnych dodatków
makabrycznych. I co, te drugie nadal wyglądają makabrycznie? Co Wy
wiecie o ucztach gore – w latach 80. XX wieku to były
uczty. Było mięsko, a nie same płyny. Czasami i sztucznej krwi
zabraknie – chlapanie wirtualne, bo po co się brudzić? W latach
80. nikogo nie chwalono (a przynajmniej nie było to godne wzmianki
wydarzenie z planu) za wylanie paru szklanek „czerwonej farby.
Opróżniali całe kanistry i szumu nie było. Niebłoga cisza. O ile
w czepku się nie urodziłeś:) Tak czy owak, ówcześni czarodzieje
gore nie mogli w takim stopniu polegać na szkarłatnej
substancji, jak najwidoczniej polega się dziś. Na efektach nie
oszczędzali. Zawsze mnie bawiło, że ubogi przedstawiciel kina gore
z drugiej połowy XX wieku potrafi nosić się nieporównywalnie
mniej skromnie od bogatego (dobra, niech będzie klasa średnia)
przedstawiciela kina gore z pierwszych dekad XXI wieku. Innymi
słowy, większa szansa na huczne przyjęcie makabryczne w
przeszłości niż teraźniejszości. Na przykład w Szlamowym
Mieście – tak, tak, tam idź jeśli szukasz opowieści
niepatyczkującej się, nie obchodzącej z widzem jak z jakiem. Jeśli
rajcują Cię chore klimaty filmowe. Z tych mniej poważnych. W
zasadzie „Slime City” Gregory'ego Lambersona to „obskurniak”
z głupawką. Śluzowate szaleństwo świadome zbieżności osób
(nie nazwisk) z „Niewidzialnym człowiekiem” chyba Jamesa
Whale'a, ale jego ojcem jest oczywiście Herbert George Wells.
Topiący się człowiek – Alexander 'Alex' Carmichael, w którego w
całkiem zacnym stylu wcielił się Craig Sabin (początek
długoletniej współpracy z Gregorym Lambersonem) – w brudnym
Nowym Jorku. Poznajemy go jako pilnego studenta pracującego w
wypożyczalni kaset VHS, zaręczonego z kształcącą się na tym
samym uniwersytecie dziewczyną imieniem Lori (przyzwoita kreacja
Mary Huner), która mieszka z rodzicami, ale myśli o wprowadzeniu
się do Alexa. Dopóki waletował u najlepszego przyjaciela Jerry'ego
(T.J. Merrick, od którego oczu nie mogłam oderwać; co za
charyzma!) nie musiała się nad tym zastanawiać, ale teraz, kiedy
jej wybranek ma już własny kąt (tj. wynajęty) nie widzi powodu by
dłużej odkładać wylotu z rodzinnego gniazda. Jak tylko ukochany
urządzi się w mieszkaniu, które razem wybrali, dziewczyna też się
przeprowadzi. Przyszła czy niedoszła żona? Uraczony pysznym
zielonym jogurtem i diabelnie mocnym napojem – nazywają go winem i
mówią, że to wynalazek od dekad nieżyjącego alchemika,
parającego się okultyzmem ojca właścicielki kamienicy, niejakiego
Zachary'ego. Sekretna receptura autora rozchwytywanej przez adeptów
wiedzy tajemnej – tylko jednej – książki. W sumie odbiorca
„Slime City” zapewne nieufnym okiem będzie spoglądał na cały
pakiet dla gościa. Poetyczna dusza gotycka, doskonale pasująca do
najbliższej sąsiadki Alexa, wyzywającej damy w czerni – młody
mężczyzna o imieniu Roman, raczej nie przypadkiem diametralnie
zmienia dzieje biednego studenta. Pewna wróżka twierdzi, że
chłopaka nie da się uratować, że jego dusza bezpowrotnie wpadła
do Piekła. Bo jadł jogurt i pił bimber?! Sami widzicie, jak łatwo
wpaść w łapska Złego. A potem już prosta droga do miażdżenia
głów bezdomnym, rzucania się z brzytwą na prostytutki i obcinania
dłoni członkom gangów ulicznych. Najlepsze twórcy przygotowali na
koniec – naszło mnie cudowne wspomnienie „Re-Animatora”
Stuarta Gordona, genialnej adaptacji opowiadania Howarda Phillipsa
Lovecrafta - prawdziwe szaleństwo z zębami nie tam gdzie trzeba;)
Rąsia Addamsów i pełzający mózg. Więcej nie zdradzę, bo i tak
nie zrozumiecie, wszak to jedno z tych „życiowych” doświadczeń,
które trzeba przeżyć osobiście, żeby objąć czymś tam - nie
rozumem, bo rozum w Szlamowym Mieście chyba zapadł w śpiączkę –
ogrom ostatecznej konfrontacji w starej kamienicy z piekła rodem
(podpatrzone w „Dziecku Rosemary” Romana Polańskiego?). To jest
prawdziwa Sztuka. Hahaha.
Tak
głupi, że aż fajny. Oblech Gregory'ego Lambersona, który obrósł
małym kultem. Absurdalna historyjka z morałem: nigdy, przenigdy nie
bierz słodyczy od sąsiadów. Bo się rozpuścisz. Śmiej się,
śmiej, ale w razie wpadki nie mów, że nikt Cię nie ostrzegał.
Chodzący gejzer kleistego śluzu, zgniłożółtej ropy i (Regan
MacNeil zna to) zielonych rzygowin to nie bohater tragiczny jakiejś
legendy miejskiej, on żył naprawdę. W ujmującym body horrorze
„Slime City”. Filmie nie do zapomnienia.
WOW, po wielu latach znów przeglądam wszystkie blogi/strony jakie miałem dodane do zakładek związane głównie z horrorami i Twój jako jedyny dalej jest aktywny choć też jest jednym ze starszych. Nieźle. Ostatnio zacząłem oglądać starsze horrory (1959-1990). Gdzie widziałaś ten film „Slime City”? Ja znalazłem tylko na YT.
OdpowiedzUsuńOdezwij się mailowo: buffy1977@wp.pl
UsuńPozdrawiam!
Film obejrzany, dobre tępo akcji, nie przynudzał. Heh, zacząłem oglądać na YT pseudo amatorską kontynuację z 2010 roku. W roli Zacharego gra ten aktor co grał główną rolę w tym filmie z 1988. Ale YT nie ogarniał dobrze napisów z mowy, ogólnie dźwięk słaby, więc za dużo wysilku żeby coś zrozumieć. Obejrzałem może z 20 minut.
OdpowiedzUsuń