W
elektrowni jądrowej w amerykańskim miasteczku Ravensback dochodzi
do radioaktywnego wycieku. Nad ziemią unosi się toksyczna chmura, w
którą wjeżdża szkolny autobus z pięciorgiem dzieci wracających
do domów. Niedługo potem miejscowy szeryf Billy Hart zwraca uwagę
na charakterystyczny żółty pojazd stojący z włączonym silnikiem
naprzeciwko cmentarza. W środku znajduje tylko rzeczy należące do
kilkorga pasażerów i kierowcy, a po upewnieniu się, że doszło do
zbiorowego zaginięcia, zarządza blokadę na skrzyżowaniu
autostrady i drogi lokalnej. Zadanie powierza swemu jedynemu zastępcy
i dwóm cywilom, a w poszukiwaniach pomaga mu John Freemont, którego
pierworodna córka w chwili zdarzenia znajdowała się w nieszczęsnym
autobusie. Mężczyźni wkrótce odkryją, że pięcioro młodych
mieszkańców Ravensback zamieniło się w upiorne istoty z czarnymi
paznokciami. Bezwzględne stworzenia zabijające dotykiem.
|
Plakat filmu. „The Children” 1980, Albright Films Inc.
|
Mordercze
dzieciaki Maxa Kalmanowicza. Debiutującego reżysera (w tej roli
występował jeszcze tylko raz: „Sprawdzające się sny” (oryg.
„Dream Come True”) z 1984 roku) i jednego z głównych
producentów zrealizowanego za około czterystu tysięcy dolarów,
niedocenionego – żeby nie powiedzieć bezlitośnie potraktowanego
przez ówczesnych krytyków filmowych – małomiasteczkowego terroru
zainspirowanego wypadkiem w elektrowni jądrowej Three Mile Island z
28 marca 1979 roku (częściowe stopienie rdzenia w drugim
reaktorze). Reżyseria domniemaną „kością niezgody” między
długoletnimi przyjaciółmi, scenarzystami „The Children” aka
„The Children of Ravensback”, Carltonem J. Albrightem (też
czołowy producent filmu) i Edwardem Terrym (producent wspierający i
odtwórca drugoplanowej roli Hanka). Panów miała poróżnić
ostateczna decyzja dokonana przez Albrighta w sprawie krzesła
reżyserskiego – podobno obiecane Terry'emu miejsce nieoczekiwanie
powierzono właśnie Maxowi Kalmanowiczowi. Tak czy inaczej, to na
pewno nie był koniec ich przyjaźni, bo dziewięć lat później
zaprezentowali drugi i ostatni owoc swej filmowej współpracy,
horror komediowy pt. „Luther the Geek”. Etap produkcji „The
Children” zajął pięć tygodni – kręcono w miejscowości Great
Barrington w Massachusetts – a premierowy pokaz zorganizowano w
Tucson w stanie Arizona w pierwszym tygodniu czerwca 1980 roku. Parę
dni później ruszyła ograniczona dystrybucja kinowa na terenie
Stanów Zjednoczonych: inicjatywa firmy World-Northal, która ponoć
przejęła „The Children” od sławniejszej koleżanki, New Line
Cinema.
Fragment
recenzji „The Chldren” Maxa Kalmanowicza z „Los Angeles Times”:
„nikczemny film, cuchnący paskudną, źle zdefiniowaną
niechęcią do rodzaju ludzkiego”. Gazeta „Orlando Sentinel”
z kolei narzekała na „najbrzydszą grupę ludzi, jaką
kiedykolwiek widzieliśmy na ekranie”, a w „Post-Gazette”
można było poczytać o „spalonych ciałach wyglądających jak
resztki pizzy pepperoni z czarnymi oliwkami i anchois”. Fani
gatunku też nie szczędzili krytyki biednym „Dzieciom”
Kalmanowicza, ulgowo traktując jedynie wkład Harry'ego
Manfrediniego, jednego z najbardziej zasłużonych dla gatunku
horroru kompozytorów muzycznych, który w tym samym roku pochwalił
się działalnością na rzecz Camp Crystal Lake: ścieżką
dźwiękową do „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama.
Legendarne dokonanie maestro Manfrediniego, ponoć wykorzystane także
w „The Children” Maxa Kalmanowicza – odbiór jakiejś części
publiczności, którego ja nie podzieliłam. Mnie brzmiało niemal
zupełnie jak arcydzieło Bernarda Herrmanna, bezcenny dodatek do
„Psychozy” Alfreda Hitchcocka. Tak, doszły mnie słuchy, że
muzyka do „Piątku trzynastego” powstawała pod wpływem
mistrzowskich melodii Herrmanna ze świata Normana Batesa, ale według
mnie ta inspiracja(?) dużo dobitniej ujawnia się w „The
Children”. Podobieństwo jest tak uderzające, że nie wiem, czy to
jeszcze inspiracja, czy już... Nie, poprzestańmy na tym, że brzmi
znajomo. Wracając do przytoczonych opinii zawodowych recenzentów,
szczególnie przypadły mi do gustu alarmistyczne doniesienia o
mizantropii „The Children”. Żeby w horrorze tak nikczemnie
obchodzono się z ludźmi? Niebywałe! Nieakceptowalne traktowanie
mieszkańców uroczego miasteczka w Stanach Zjednoczonych. Film zły,
bo bezkompromisowy? Zły, bo propagujący niewłaściwe wzorce,
działający wbrew amerykańskim wartościom, skrajnie nieetyczny, bo
wciągający w to bezbronne dzieci. Demonizujący i demoralizujący.
Szatański produkt... Hmm, mam nadzieję, że przerażeni
niszczycielskim potencjałem „The Children” Maxa Kalmanoiwicza
krytycy z lat 80. XX wieku nie widzieli „Omenu” Richarda Donnera.
A „Noc żywych trupów” George'a A. Romero? Powstała z martwych
Karen Cooper, grana przez wówczas dziewięcioletnią Kyrę Schon?
Tak czy inaczej, upiorne dzieciaki w kinie grozy pojawiały się już
wcześniej, długo przed zmieszaną z błotem fikcyjną opowieścią
o radioaktywnych zombie terroryzujących miasteczko Ravensback w
Nowej Anglii. Właściwie nie jestem przekonana do obiegowej nazwy
problematycznych dzieciaków z czarnymi paznokciami. Nie wiem, czy
żywych trupów, ale z pewnością dzieciaków nagle sprawiających
nadzwyczaj poważne problemy wychowawcze:) W prologu -
nieuwzględnionym w scenariuszu; dodanym już po oficjalnym
zamknięciu fazy produkcji - wchodzimy na teren elektrowni jądrowej,
czy jak kto woli (zdania są podzielone) zakładu chemicznego, aby
przyjrzeć się „małemu” wyciekowi. Możemy czuć się
wyróżnieni, bo jesteśmy jedynymi świadkami tego incydentu. Z
cieczy robi się brudnożółta chmura, którą wiatr pcha w kierunku
głównej drogi w Ravensback, jak widzimy, właśnie pokonywanej
przez autobus „pełen” rozśpiewanych milusińskich.
Kanarkowożółty pojazd zwyczajowo prowadzony przez starszego
mężczyznę mającego opinię lekko zdziecinniałego. W toksyczną
mgłę wjeżdżający za samochodem osobowym, ale postój szeryfa
Billy'ego Harta (przekonująca kreacja Gila Rogersa, który wystąpi
też w „Luther the Geek” współscenarzysty „The Children”,
Carltona J. Albrighta) zostanie wymuszony tylko przez autobus
szkolny. Wygląda na to, że toksyny działają wyłącznie na osoby
małoletnie, oczywiście pośrednio uderzając także w dorosłych
mieszkańców pechowej mieściny.
|
Okładka DVD i Blu-ray. „The Children” 1980, Albright Films Inc. |
Klimatyczna
petarda niekoniecznie skazana na zapomnienie. Dzieło wyklęte, które
w gruncie rzeczy z czasem zyskało pewną renomę w światku horroru.
Małe uznanie wśród sympatyków gatunku. Nie tylko zombie
movies, wszak „The Children” Maxa Kalmanowicza to dość
uniwersalny grozowy twór. Opowieść nie tyle o żywych trupach, ile
odmienionych dziewczynkach i chłopcach, piekielnie gorąco
przytulających napotkane stworzenia. W hermetycznym (tymczasowo
odciętym od reszty świata) nowoangielskim miasteczku – rustykalny
urok w uzależniającej duchocie kina grozy z drugiej połowy XX
wieku – porządnie nasyconym pierwiastkiem niesamowitości. W
końcu jesteśmy w małej ojczyźnie Howarda Phillipsa Lovecrafta. W
regionie nienazwanej grozy, a w każdym razie niedaleko Arkham,
gdzie, jak powszechnie wiadomo, stoi oblegany przez adeptów wiedzy
tajemnej Uniwersytet Miskatonic. Właściwa akcja „The Children”
zawiązuje się już na samym początku – zachęta dla
nieprzepadających za długimi wstępami – z bohaterami zapoznajemy
się w trakcie poszukiwań pięciorga dzieci i jednej osoby dorosłej.
Gwoli ścisłości, szeryfa Billy'ego Harta spotykamy chwilę przed
niepokojącym znaleziskiem w pobliżu cmentarza. Swoją drogą,
idealna miejscówka na upiorną zabawę w berka, makabryczne odkrycie
i śmiertelne przytulaski z krnąbrnym malcem. Stróż prawa złapany
w podniecającą sieć przez kelnerkę – umówiony na randkę z
kobietą, która nie mogąc doczekać się zaproszenia od tego
wyraźnie peszącego się w jej obecności kawalera ze złotą
gwiazdą, przejęła inicjatywę – w bonusie dostający darmowy
lunch i „w podskokach” opuszczający ulubiona jadłodajnię.
Wskakuje do radiowozu, ogląda porzucony autobus, po czym składa
niezapowiedzianą wizytę domową. Sprawdza, czy jeden z małych
pasażerów wrócił ze szkoły. Na posesji strzeżonej przez
strasznego psa - człowiek cierpiący na kynofobię lub zwykła
obopólna niechęć dzielnego szeryfa i słodkiego pupila
okazjonalnej towarzyszki Harta. Rozdzielają się przy tutejszej Mary
Celeste, przy złowieszczym środku lokomocji, przynajmniej dla nich
zagadkowo wyludnionym. Hart wszczyna alarm, co w istocie sprowadza
się do zawiadomienia swego jedynego zastępcy o tajemniczym
zdarzeniu. Młody policjanta musi przerwać rozkoszne spotkanie z
dziewczyną i stanąć na barykadzie. Pilnować, by nikt do
Ravensback nie wjeżdżał i nikt zeń nie wyjeżdżał. Razem z
niekrzesanymi mężczyznami zwerbowanymi przez Harta w sklepie z
artykułami różnymi, należącym do starszej kobiety pełniącej
też obowiązki dyspozytorki tutejszego biura szeryfa. I to jest ten
moment, w którym „na scenę” wkracza John Freemont (przyzwoity
występ Martina Shakara), największe wsparcie Billy'ego Harta w
zmaganiach z podstępnymi dzieciakami, faktycznie poruszającymi się
jak żywe trupy z klasycznych horrorów. Nawet ucharakteryzowani jak
agresorzy z najsłynniejszego zombie movie w historii kina,
gatunkowego kamienia milowego, „Nocy żywych trupów”
nieodżałowanego George'a A. Romero. Przypomniało mi się też
„Miasteczko Salem” Stephena Kinga - nocny gość drapiący w
okno. Hipnotyczna symfonia grozy we wcześniej tak przytulnym
pokoiku. Mrożąca krew w żyłach scenkach z autentycznie mrocznego
świata przedstawionego w „The Children”. Z klaustrofobicznej
miejscowości szturmowanej przez wywołujące ciarki na (moich)
plecach istotki ze śmiercionośnym dotykiem. Palenie ludzi i
zwierząt przez małe potworki, czy raczej ofiary, które stały się
oprawcami. Niewinność unicestwiona przez nieodpowiedzialnych
dorosłych? Błąd człowieka lub zmęczenie materiału i
niedopatrzenie załogi potencjalnej broni masowego rażenia,
niedostateczna czujność, byle jakie zarządzanie obiektem
wymagającym specjalnej troski. Protagoniści postawieni przed
wyjątkowo przykrą koniecznością(?), zmuszeni do walki z
niedawnymi członkami swojej małej społeczności. Z dziećmi
przyjaciół, z ukochaną córką...
„Czy
zabiłbyś dziecko?” Maxa Kalmanowicza. Czy zmasakrowałbyś
dziecko z przeklętymi paluszkami? Mięsiste efekty specjalne i
mnogość „ludzkich kończyn” z lateksu nieunurzanych w czerwonej
substancji. Bezkrwawa masakra - uwaga, bluźnierstwo - perfekcyjnie
spuentowana. Niezmiernie ucieszona niezaskakującym obrotem spraw w
straszliwie sponiewieranym miasteczku nawiedzonym przez brudną mgłę.
Usatysfakcjonowana całym tym spektaklem bezrozumnej przemocy.
Nihilistycznym obrazem świata, odrzuconym przez autorytety w
dziedzinie sztuki filmowej. Wstręciuchem sprzedawanym pod nazwą
„The Children”. Mocną opowieścią w soczystym klimacie;
„radioaktywnym horrorem”, który z biegiem lat (lekko) zyskał na
wartości. Sprawdźcie, dlaczego;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz