czwartek, 4 lipca 2024

„In a Violent Nature” (2024)

 
Grupa młodych ludzi relaksujących się na łonie Natury w ruinach wieży widokowej znajduje złoty medalion, a zaraz po ich odejściu spod ziemi wypełza rosły mężczyzna z okaleczoną twarzą i niezwłocznie wyrusza na poszukiwania bezcennej pamiątki rodzinnej. Najpierw dociera do domu kłusownika, w którym znajduje wisiorek łudząco podobny do skradzionego daru od ojca, w pomyłce zorientuje się jednak dopiero po zabiciu gospodarza. Dalsza wędrówka doprowadzi go do ogniska, przy którym niebawem zostanie opowiedziana historia młodzieńca z niepełnosprawnością intelektualną o imieniu Johnny, który kilkadziesiąt lat wcześniej zginął w wypadku. W nieplanowanym zdarzeniu, do którego doszło w wyniku zmowy drwali będących w konflikcie z ojcem śmiertelnie wystraszonego chłopaka. Podobno powstałego z martwych dekadę później, by dokonać tak zwanej Masakry w White Pines. W takich okolicznościach milczący zmartwychwstały poznaje hałaśliwych turystów, którzy przywłaszczyli sobie jego własność.

Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures

Wyprodukowany przez renomowaną firmę Shudder pełnometrażowy debiut reżyserski - na podstawie jego własnego scenariusza - Chrisa Nasha, kanadyjskiego filmowca, którego fani kina grozy mogą kojarzyć z „ABCs of Death 2”, antologią filmową wydaną w 2014 roku; pracował też przy „Pustce” Jeremy'ego Gillespiego i Stevena Kostanskiego (aktor), „Nie pukaj” Sheldona Wilsona (makijaż protetyczny), „Złodzieju dusz” Justina McConnella (charakteryzacja) oraz „Psycho Goreman” Stevena Kostanskiego (kierownictwo nad zespołem zajmującym się tworzeniem potworów). Określany jako ambient slasher eksperyment filmowy polegający na połączeniu slow cinema z perspektywą kanonicznego antybohatera. Większość - około siedemdziesięciu procent - pierwszej wersji „In a Violent Nature” (tytuł roboczy: „Sleeping Animal”) powstało w 2021 roku w rejonie Kawartha Lakes w Central Ontario. Po półtoratygodniowej produkcji zmarł odtwórca postaci Johnny'ego, a podjęta próba zachowania dotąd pozyskanego materiału (trwająca jakiś miesiąc praca z aktorem o posturze zbliżonej do jego poprzednika) nie przyniosła zadowalających Chrisa Nasha rezultatów. Poza tym od początku chciał kręcić w swoich rodzinnych okolicach, w Northern Ontario, gdzie jego zdaniem lasy wyglądają zupełnie inaczej niż w Central Ontario (mniej niesamowitości, więcej szorstkiego naturalizmu). Uznał, że lepiej zacząć od nowa, z uszczuplonym budżetem - pozostałość po kilkutygodniowej pracy w pierwszym plenerze, która miała „wylądować w koszu”, a przynajmniej jej znaczna część – niż wypuszczać w świat wadliwy materiał, a w każdym razie nielubiany przez jego czołowego twórcę. Nash musiał jeszcze przekonać producentów, co wprawdzie łatwe nie było, ale w końcu doszło do upragnionej przez reżysera i scenarzystę „In a Violent Nature” przeprowadzki. Koniec końców film nakręcono w Algoma District, nieopodal miasta Sault Ste. Marie.

Po raz pierwszy zaprezentowany w styczniu 2024 roku na Sundance Film Festival, do wybranych amerykańskich i kanadyjskich kin wprowadzony w maju tego samego roku przez IFC Films, a już w następnym miesiącu udostępniony w internecie, brutalny obraz, na który wpływ miały choćby takie pozycje, jak „Gerry” (2002), „Słoń” (2003) i „Last Days” (2005) Gusa Van Santa oraz twórczość Panosa Cosmatosa i Terrence'a Malicka. Najbardziej inspirująca dla Chrisa Nasha jest jednak muzyka, nie tylko filmowa, a wśród jego kinematograficznych ulubieńców „Eklipsa” Conora McPhersona, która przede wszystkim ujęła go nietradycyjną formą: sprytnym połączeniem ghost story z romansem i satyrą, nie wydaje mu się jednak, by to dokonanie wpłynęło na jego eksperyment (pod)gatunkowy. W zasadzie zamierzenie konwencjonalną historyjkę o zamaskowanym i zdeformowanym mordercy grasującym w kanadyjskim lesie, w tempie praktycznie niespotykanym w tym nurcie horroru. Slow burn backwood slasher podążający także za czarnych charakterem. Rzekomo nowatorska perspektywa w tym podgatunku – w istocie zabieg zastosowany chociażby w dogłębniejszej analizie jednej rasy w ogromnie zróżnicowanym gatunku horroru, swego rodzaju podręczniku dla adeptów/znawców sztuki slasherowej pt. „Behind the Mask: The Rise of Leslie Vernon” Scotta Glossermana; coś podobnego (powiedzmy, że bardziej przewrotnego) mieliśmy w „I ty możesz być mordercą” Bretta Simmonsa – i sztampowa fabuła przez widzów powiązana z popularną serią zapoczątkowaną w 1980 roku przez Seana S. Cunninghama, a zwłaszcza odsłoną z roku 1981 („Piątek trzynastego II” w reżyserii Steve'a Minera), co mogło być podyktowane udziałem Laurie Marie-Taylor w „In a Violent Nature” - Vickie z franczyzy o zabójcach znad Crystal Lake. Według mnie najbardziej wymowna scenka pierwszego długometrażowego dokonania reżyserskiego Chrisa Nasha to atak w jeziorze, przypominający akcję Jasona Voorheesa z „Piątku trzynastego IV: Ostatniego rozdziału” Josepha Zito, ewentualnie „Piątku trzynastego VI: Jason żyje” Toma McLoughlina czy „Piątku 13-go”, rebootu Marcusa Nispela. Przypadkowe podobieństwo? Nie sądzę. Z kolei maska Johnny'ego, żywego trupa, jak to podsumowała moja babcia, na grzybobraniu;) ożywiła wspomnienia „Mojej krwawej walentynki” George'a Mihalki. Stara maska strażacka przechowywana w szklanej gablocie w siedzibie straży leśnej podobna do maski górniczej z kultowego slashera luźno zrimejkowanego w 2009 roku: „Krwawe walentynki” Patricka Lussiera. Przypadkowe podobieństwo? Tak sądzę. Muzykę do „In a Violent Nature” skomponowała... Matka Natura. Meloman Chris Nash nie chciał, by „niewidzialni towarzysze” przypadkiem ożywionej „maszyny do zabijania” ulegali jakiejkolwiek sile sugestii, a w sztuce filmowej chyba nie potrafiłby wskazać elementu sugestywniejszego od typowej (stworzonej przez człowieka) ścieżki dźwiękowej. Można powiedzieć, że reżyser tego naturalistycznego widowiska nie zamierzał mówić ludziom, jak mają się czuć w jego nawiedzonym lesie. A zaczynamy od długich zbliżeń na pozostałości wieży widokowej i rozmowy zza kadru (głosy z offu) – wymiany zdań turystów, którzy jak zwykle narobią problemów... Niestety, tym razem nie ograniczą się do zwyczajowego śmiecenia, straszenia fauny i niszczenia flory. Tym razem okradną trupa (e tam, znalezione nie kradzione). A właściwie zrobi to Troy (w tej roli Liam Leone, równie nieprzekonujący, jak pozostali odtwórcy teoretycznie pozytywnych ról, co mogło być działaniem celowym), arogancki młodzieniec, który może nie zasłużył sobie na miano hieny cmentarnej, ale faktem jest, że niezupełnie świadomie przywłaszczył sobie złoty medalion należący do nielitościwego Johnny'ego, który następnie podarował swojej dziewczynie, domniemanej final girl o imieniu Kris (Andrea Pavlovic), co też może zostać odczytane jako (nie)wyraźne nawiązanie do cyklu „Piątek trzynastego” - Chris (postać Dany Kimmell w „Piątku trzynastego III” Steve'a Minera) czy Kris, co za różnica?

Plakat filmu. „In a Violent Nature” 2024, Shudder, Low Sky Productions, Zygote Pictures

Opowieść snuta przy ognisku: dawno, dawno temu żył sobie pewien kupiec, który miał „ociężałego” syna. Mężczyzna podpadł znajomym drwalom, którzy postanowili zabawić się kosztem ukochanej latorośli nieznośnie przedsiębiorczego obywatela. Ułożyli infantylny plan wystraszenia nadmiernie ufnego chłopaka, który doprowadził do śmierci niewinnego młodzika, bo tak zwykle kończą się podobne „zabawy” na terytorium slash (przykład: „Koszmar kolejnego lata” Sylvaina White'a). Sprawcy nieszczęścia zatuszowali swój udział w śmiertelnym upadku Johnny'ego, który dziesięć lat później miał wrócić z Krainy Umarłych, by dokonać rzezi w obozie drwali. Miejscowi nazywają to Masakrą w White Pines, należy jednak zaznaczyć, że bardzo rzadko o tym mówią. I jak już, to szepcą o tym wyłącznie w swoim hermetycznym towarzystwie, tak się jednak szczęśliwie złożyło, że jeden z uczestników fatalnej wyprawy do lasu (członek paczki Kris i Troya) poznał niewiarygodną historię Johnny'ego. Klasyczna urban legend... W każdym razie młodzi ludzie nie wiedzą, że tej „mrożącej krew w żyłach opowieści” przysłuchuje się jej główny (anty)bohater. Ofiara, która stała się oprawcą. Na naszych oczach wygrzebała spod ziemi, czy raczej spod zgniłych liści, i „zabrała nas na spacer”. W równym (powolnym) tempie idziemy i idziemy, i idziemy za niechcący wskrzeszonym mścicielem. Szerokie plecy milczącego mężczyzny przed nami, a w tle magia montażu – raptowne przejścia w krajobrazie leśnym. Pierwszy przystanek na „polu minowym”, nad ofiarą człowieka najwyraźniej polującego dla sportu (taka „fajna” rozrywka Homo sapiens). Zaawansowany stopień rozkładu i jakieś krzyki w oddali. Kłótnia dwóch mężczyzn, która zwraca uwagę niemiłego przewodnika po werystycznym świecie przedstawionym w „In a Violent Nature” Chrisa Nasha. W ten sposób przenosimy się do posiadłości obsesjonata rozstawiania wnyków, do domu zamienionego w chlew, w którym Johnny (wiarygodna, ale też niezbyt wymagająca kreacja, ślicznie ucharakteryzowanego Rya Barretta) trochę powspomina. Krótka retrospekcja (widok w lustrze) przywołana przez medalion i starcie z niedługo uzbrojonym właścicielem zasyfionej nieruchomości. Zabójstwo niepokazane i „rozmazana fotografia” świeżych zwłok. Zakrwawiona głowa, oderwana kończyna – widać mięsko, ale nie ma porównania do późniejszych wyczynów Johnny'ego. Potwora z kanadyjskiej puszczy, którego stwórca być może z premedytacją oszczędził nam makabrycznego widoku (efekt zwielokrotnienia, do którego przypuszczalnie dążono poprzez wprowadzenie odbiorcy w błędne przekonanie; sprawdzona metoda na wzmocnienie planowanych ciosów) w pobliżu „hacjendy” niepedantycznego zwolennika zabijania dla samego zabijania. Gdyby Johnny szukał przyjaciela, kłusownik miałby spore szanse na przeżycie, w końcu łączy ich pasja do przelewania cudzej krwi. No nie, trzeba nieodpowiedzialnemu (potencjalne zagrożenie dla lokalnej ludności i turystów) „sportowcowi” oddać, że nie osiągnął takiego poziomu zaawansowania jak łowca, który odebrał mu życie. Johnnym niby kieruje przemożna potrzeba odzyskania pamiątki rodzinnej, ale jak na slasherowego zabójcę przystało, chętnie zbacza z obranej drogi. Darowanym ludziom nie zagląda w zęby. Jest jak żywioł zmiatający wszystko, co napotka na swej nierównej drodze. Trening czyni mistrza, więc nasz niekontaktowy przewodnik ćwiczy, kiedy tylko nadarzy się okazja. Aktywność fizyczna i umysłowa na świeżym powietrzu. Czasem topór, czasem ośnik. Czasem hak, czasem łuparka do drewna, która o ból głowy mnie przyprawiła (lepsza siekiera od tak hałaśliwych wynalazków, jakby ktoś mnie pytał o zdanie). Efekty specjalne (bez wyjątku praktyczne) pewnie wymagały dopracowania – skrajnie nierealistyczna głowa walkmaniarza odpiłowana od reszty ciała oraz sztuczne ramię dostawione do mrugającego człowieka z przerwanym rdzeniem kręgowym, potem wymienionego na manekina – ale śmiałości twórcom „In a Violent Nature” chyba nikt nie odmówi? I pomysłowości: zaręczam, że takiej jogi nigdy nie widzieliście. Zaryzykowałabym nawet twierdzenie, że takiego morderstwa w kinie jeszcze nie było. Czysta poezja:) Mięsisty Teatr Gore w klimacie porażająco autentycznym ze znikomą fabułą i końcowym monologiem wziętym stamtąd, gdzie słonce nie dochodzi. UWAGA SPOILER Absurdalny wywód zamiast „obowiązkowej” ostatecznej konfrontacji, przebudzenia mocy w final girl KONIEC SPOILERA.

Nieokiełznana natura. Bezlitosna siekanina w filharmonii leśnej pod batutą Chrisa Nasha. Ostry debiut reżyserski (w pełnym metrażu) kanadyjskiego filmowca, który najwyraźniej niejeden „leciwy” slasher z najwyższym zainteresowaniem obejrzał. Osadzony w czasach współczesnych, ale pachnący brutalnymi latami 70. i 80. XX wieku, niskobudżetowy slow burn horror o niezniszczalnym(?) mordercy oprowadzającym po lesie, w którym nie mogło zabraknąć drewnianej chatki i młodych przybyszy z miasta. Intruzów zakłócających spokój zmarłego. Momentami mocno wiało nudą, ale myślę, że miłośnicy kina slash nie takie niedogodności znosili. Przetrwali tyle nijakich rąbanek, że z otwartymi ramionami mogą przyjąć taką niepozbawioną charakteru paskudę, jak „In a Violent Nature”. Docenić ten makabryczny gest artystyczny.

wtorek, 2 lipca 2024

Frederick Marryat „Statek widmo”

 
Wychowany w skrajnym ubóstwie młodzieniec z Terneuzen w Holandii, Filip Vanderdecken, tuż przed śmiercią matki zostaje wtajemniczony w niezwykłą historię swego ojca, skazanego na wieczną żeglugę kapitana Latającego Holendra, legendarnego statku widmo, najgorszego omenu morskiego. Znany z porywczości potomek przeklętego oficera wreszcie uzyskuje dostęp do zamkniętej przed laty części rodzinnego domu, w której jego nieszczęsnej matce objawił się szukający odkupienia duch ukochanego. Obłożony straszliwą klątwą nadawca listu, który skłoni jego jedynego syna do złożenia przysięgi niebiosom: poświęcenia życia misji ratunkowej, mającej zakończyć się z chwilą dostarczenia wyklętemu kapitanowi Hendrikowi Vanderdeckenowi relikwii Drzewa Krzyża Świętego. Niedługo potem dzielny Filip poznaje swoją przyszłą żonę, nieulękłą piękność arabskiego pochodzenia imieniem Amine. Kobieta z pełną świadomością złączy swój los z człowiekiem, którego przeznaczeniem jest wieloletnia żegluga w nadziei na spotkanie z dowódcą straszliwej jednostki pływającej. Filip Vanderdecken zaciąga się na służbę w Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej i szybko przekonuje o niszczącej sile Statku Zjawy.

Okładka książki. „Statek widmo”, Vesper 2024

Urodzony w Westminster w Londynie w 1792 roku (zmarł w 1848)), syn księcia kupieckiego i parlamentarzysty, Frederick Marryat, w młodości nieraz podejmował próby ucieczki na morze, a jego marzenie spełniło się już w czternastym roku życia, gdy wstąpił do Królewskiej Marynarki Wojennej (Royal Navy). Zaczynał jako aspirant na pokładzie HMS Imperieuse, pod dowództwem Thomasa Cochrane'a, hrabiego Dundonald, a swoją pełną przygód i wyróżnień służbę (bohatersko ratował niejednego towarzysza podróży) zakończył ze stopniem podkapitana – w szeregi dowódców wstąpił w roku 1824, a pięć lat później ukazała się jego debiutancka powieść: „The Naval Officer, or Scenes in the Life and Adventures of Frank Mildmay”. Po wojnie brytyjsko-amerykańskiej w 1812 roku Frederick Marryat wynalazł łódź ratunkową, za to dokonanie otrzymując złoty medal od Royal Humane Society. Doświadczenia w wojnach napoleońskich posłuży mu do opracowania szeroko stosowanego maritime flag signalling (Morskie Flagi Sygnałowe), systemu zwanego Marryat's Code. Te i inne zasługi zapewniły mu członkostwo w prestiżowym stowarzyszeniu The Royal Society. W 1819 roku poślubił Catherine Shairp, z którą doczekał się jedenastki dzieci, w tym aktorki i pisarki specjalizującej się w powieściach sensacyjnych Florence Marryat; autorki książek dla dzieci i utworów przygodowych Emilii Marryat, po mężu Norris; Augusty Marryat, ilustratorki i pisarki, która wsławiła się powieścią przygodową „Left to Themselves: A Boy's Adventure in Australia” (1878) oraz żeglarza i artysty Francisa Samuela Marryata, który dokończył powieść ojca pt. „The Little Savage”. W latach 1832-1835 Frederick był redaktorem „The Metropolitan Magazine”, londyńskiego miesięcznika wydawanego od 1831 do 1850 roku, a w 1836 roku po raz pierwszy opublikowano jego bodaj najbardziej docenione dzieło, częściowo autobiograficzną powieść rozgrywającą się w czasie wojen napoleońskich, „Mr Midshipman Easy”.

Uznawany za pioniera nautical fiction angielski prozaik podziwiany przez choćby takich Wielkich Literatów, jak Joseph Conrad, Mark Twain i Ernest Hemingway i obracający się w tych samych artystycznych kręgach, co Charles Dickens, zainspirowany legendą o Latającym Holendrze (De Vliegende Hollander) w latach 30. XIX wieku zainaugurował, a przynajmniej spopularyzował nurt gotycki w literaturze marynistycznej. Od marca 1837 do sierpnia 1839 na łamach „The New Monthly Magazine” - założonego przez Henry'ego Colburna brytyjskiego miesięcznika wydawanego od 1814 do 1884 roku – w odcinkach ukazywała się jedna z najpoczytniejszych powieści Fredericka Marryata, „The Phantom Ship” (pol. „Statek widmo” aka „Okręt widmo”). Pierwsze wydanie książkowe pojawiło się w roku 1839, a fragment tego klimatycznego dzieła niektórym może być znany jako opowiadanie pt. „The White Wolf of the Hartz Mountains” (fenomenalny tekst!) - prawdopodobnie pierwszy utwór literacki o wilkołaku płci żeńskiej, publikowany także w oderwaniu od „macierzystej skały”, od opowieści spisanej pod natchnieniem żeglarskiej legendy, przypuszczalnie pochodzącej z XVII wieku, przy czym najstarszy z zachowanych zapisów, jedna z wielu wersji mitu o Latającym Holendrze, który rzekomo zaginął u wybrzeży Przylądka Dobrej Nadziei, został sporządzony pod koniec XVIII wieku. Jeszcze w XX wieku donoszono o nadnaturalnych obserwacjach podczas oceanicznych podróży, o widywanym widmowym statku towarowym (domniemany żaglowiec typu fluyt) emanującym upiornym blaskiem. Pisali o nim John MacDonald, Thomas Moore, sir Walter Scott, Samuel Taylor Coleridge i wielu innych prozaików, poetów i dramatopisarzy, ale szczególnie mocno w temat zagłębił się emerytowany wojskowy Frederick Marryat w wielokrotnie wydawanej (także w Polsce) gotyckiej powieści marynistycznej, która prawie na pewno stanowiła źródło inspiracji dla twórców głośnego cyklu filmowego z ekscentrycznym Jackiem Sparrowem, a ściślej pierwszej odsłony w reżyserii Gore Verbinskiego: „Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły” (2003). Klasycznej powieści grozy w 2024 roku wznowionej przez wydawnictwo Vesper, w kreatywnej szacie graficznej (oprawa twarda) i czarno-białymi ilustracjami Krzysztofa Wrońskiego, w porządnym tłumaczeniu Marka Króla, z obszernym posłowiem Rafała Nawrockiego i notą Reginalda Brimleya Johnsona (1867-1932). „Statek widmo” Fredericka Marryata w swoich czasach zbierał głównie negatywne recenzje, a później do jego największych krytyków dołączył Sunand Tryambak Joshi, jeden z najbardziej znanych i zasłużonych badaczy życia i twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta oraz pisarzy z nim związanych. Pan Joshi fikcyjne dzieje Filipa Vanderdeckena podsumował jako: „katastrofę estetyczną - przerażająco rozwlekłą i napisaną sztywnym, nieporęcznym stylem, który czyta się jak kiepskie tłumaczenie z języka obcego”. Co ciekawe w czerwcu 1839 roku w „Burton's Gentleman's Magazine” pojawiła się niepodpisana recenzja, o napisanie której podejrzewa się Edgara Allana Poego – niepochlebna i zarazem rekomendowana czytelnikom analiza poczytnego utworu Marryata o Latającym Holendrze. Melodramatycznej „biografii” jedynego potomka Holendra Hendrika Van der Deckena, mitycznego wilka morskiego, Kapitana Wiecznego Tułacza. W wersji Fredericka Marryata skazanego przez Istotę Wszechmocną za złożenie fatalnej przysięgi na świętą relikwię i za splamienie swych rąk krwią towarzysza podróży, ukochanego małżonka Katarzyny, którą poznajemy jako żegnającą się z życiem ubogą wdowę mieszkającą w Terneuzen w Holandii z impulsywnym synem Filipem. „Mocno zbudowanym, jasnowłosym, rumianym młodzieńcem w wieku dziewiętnastu lub dwudziestu lat”, który wkrótce otworzy „siódmą komnatę Sinobrodego”. Sekretne skrzydło skromnego domu Vanderdeckenów. Tajemnica, której nie udźwignęła wątła psychika poczciwej Katarzyny. Mroczne przeznaczenie jej bogobojnego dziecka, żarliwego katolika, który poślubi heretyczkę. „I to są chrześcijanie! A ci starzy księża... […] Miłosierdzie... dobra wola... Dużo o tym mówią, ale nigdy nie widziałam, żeby stosowali to w życiu. Wzajemna miłość i przebaczenie! Prędzej się nienawidzą i nastają na siebie nawzajem. Jaką wartość ma religia, której nikt nie praktykuje? Każda inna byłaby lepsza”. Aż dziw, że „Statek widmo” nie został wciągnięty do Indeksu Ksiąg Zakazanych (Index librorum prohibitorum lub Index Expurgatorius), tym bardziej, że autor tej pozycji wykazywał zainteresowanie demonologią. A jego bohaterka posunęła się nawet do stwierdzenia, że „gardzi wiarą, która każe robić takie widowiska”. Widowiska, które Frederick Marryat dość szczegółowo przedstawił w zbeletryzowanej relacji morskich podróżników z wieków minionych. Podobno autentycznych opowieści, dzisiaj tłumaczonych tak zwanym mirażem morskim (fatamorgana).

Okładka książki. „The Phantom Ship”, Independently published 2021

Romans gotycki, powieść łotrzykowska, horror nadnaturalny, fikcja żeglarska o zawziętych poszukiwaniach Legendary Ghost Ship. Bohater niezłomny, włóczęga-oszust, z bólem serca ukrywający prawdziwy cel swojej długiej morskiej przygody, bohater tragiczny bez pamięci zakochany... w kobiecie fatalnej? W każdym razie nietypowej przedstawicielce literatury XIX-wiecznej. Można powiedzieć, że Amine Vanderdecken jedną nogą wyprzedziła swoją epokę – wierna żona, cierpiąca w samotności, z utęsknieniem wypatrująca dzielnego Filipa i nawet w najczarniejszych chwilach niewątpiąca w słuszność swej matrymonialnej decyzji, ale niepodporządkowana całkowicie mężowi, asertywna i w sposób świadomy potrafiąca wywierać wpływ na innych. Charyzmatyczna diablica albo uczciwa obserwatorka życia społecznego. Tak czy inaczej, moja ulubiona postać „Statku widmo” Fredericka Marryata. Akcja książki rozgrywa się w tak zwanym Złotym Wieku Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, w skrócie VOC (Vereenigde Oostindische Compagnie; ang. The United East India Company). Związany świętą przysięgą najwyżej dwudziestoletni Filip Vanderdecken z Terneuzen przybywa do Amsterdamu, by się zamustrować, a parę miesięcy później w jego małżeńskim gniazdku zjawia się antypatyczny jednooki pilot nazwiskiem Schriften, „żeby zabrać go z dala od miłości”. Szaleńczo chichoczący tajemniczy prześladowca nieulękłego protagonisty „Statku widmo”, który swoją misję rozpocznie na pokładzie żaglowca o nazwie Ter Schilling, gdzie swoją pracowitością zaimponuje kapitanowi Klootsowi, przewożącemu „nielegalny towar”. Opiekun biednego Johannesa, który chyba uwziął się na mynheer Jacoba Janza von Strooma, nietykalnego wysłannika Kompanii, wystrojonego jak szczur na otwarcie kanału, podszytego tchórzem zarozumialca. Jeden z pierwszych satyrycznych obrazów epoki odmalowanych na kartach omawianego utworu Fredericka Marryata – do tej kategorii z pewnością zalicza się też karykaturalny portret pewnego skąpca z rodzinnych stron Filipa Vanderdeckena, śliskiego znawcy sztuki lekarskiej mynheer Pootsa – nieprzesadnie przerysowana ludność, której grzechem głównym według autora najwyraźniej była chciwość. Zjadliwa krytyka wyznawców Mamony. Ewolucja wsteczna błyskawicznie zachodząca w blasku złota, opętanie przez demona siejącego większe spustoszenie od Latającego Holendra, Statku Diabła wytrwale ściganego przez dobrego syna grzesznego oficera. Dobrego chrześcijanina hipotetycznie wodzonego na pokuszenie przez największą porażkę dwóch księży, zaufanych przewodników duchowych człowieka z pilnie strzeżoną relikwią Drzewa Krzyża Świętego, bezcenną spuścizną rodową, którego (nie)litościwy Los połączy z inną okrutnie okaleczoną duszą, narratorem dogłębnie poruszającej, bezkompromisowej opowieści lykantropicznej. Bezwzględna walka zwana życiem, niekoniecznie zmarnowana egzystencja nieobojętnego (bynajmniej!) na cierpienia bliźnich, sukcesywnie pomnażającego małżeński majątek, ale niewątpliwie odpornego na zły urok wszechmocnego Pieniądza, bezwzględnie(?) oddanego Bogu Wszechmogącemu, konsekwentnie awansującego, cennego „nabytku” Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Niebezpieczna obsesja Filipa Vanderdeckena. Życia rejs po czarnych wodach, w upiornej mgle zwiastującej nadejście przerażającego statku (omenu śmierci), z latarnią miłości niezawodnie rozpraszającą mroki duszy. Smutki dobrowolnej ofiary sadystycznej Opatrzności, odganiane przez potencjalną femme fatale. Zjawiskowa historia z dreszczykiem; obfitująca w przygody i tajemnice, niezapomniana wyprawa w dusznym klimacie nadnaturalnym. Nieziemska rozrywka nie tylko dla miłośników klasycznych opowieści o duchach.

Żeglarska mitologia przepuszczona przez płodną wyobraźnię angielskiego pisarza i wynalazcy z epoki georgiańskiej i wiktoriańskiej, oficera Royal Navy z niemałym doświadczeniem bojowym. Mocna reprezentantka literatury gotyckiej, praktycznie niestarzejąca się powieść marynistyczna w gęstej atmosferze niesamowitości skąpana. Dzielny „Statek widmo” Fredericka Marryata, magiczna maszyna do podróżowania w czasie. Wellsowski środek lokomocji, w którym wszelkie wygody od niemal dwustu lat znajdują miłośnicy gatunków różnych (od horroru po romans). Epickie osiągnięcie jednego z ojców nautical fiction. Spektakularna powieść!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu