wtorek, 8 kwietnia 2025

„Małpa” (2025)

 
Wychowywani przez samotną matkę bliźniacy Hal i Bill Shelburn w rzeczach, które zostawił ich ojciec znajdują nakręcaną małpę uderzającą pałeczkami w bęben przy akompaniamencie wesołej melodyjki. Nieświadomy zagrożenia Bill uruchamia mechanizm śmierci, przekręcając kluczyk umieszczony na plecach przeklętej zabawki. Niedługo potem opiekunka bliźniaków dosłownie traci głowę w restauracji hibachi, a Hal nabiera podejrzeń wobec nakręcanej małpy. Po kolejnych tragediach bracia postanawiają pozbyć się śmiercionośnej zabawki.
Dwadzieścia pięć lat później Hal zostaje poinformowany o zamiarze zaadoptowania jego nastoletniego syna Petey'ego przez aktualnego partnera matki chłopaka. Hal ma spędzić ostatni tydzień ze swoim małoletnim dzieckiem, w związku z czym planuje różne atrakcje odpowiadające zainteresowaniom Petey'ego, jednak po telefonie od dawno niewidzianego brata i makabrze, której staje się świadkiem czuje przymus natychmiastowego powrotu do miasteczka Casco w stanie Maine, gdzie spędził część traumatycznego dzieciństwa. Musi odnaleźć mroczną spuściznę po ojcu, znowu siejącą terror nakręcaną małpę, a nieznający prawdy syn upiera się, by mu towarzyszyć.

Plakat filmu. „The Monkey”, Atomic Monster, Black Bear International, British Columbia Film Commission

W 1980 roku na łamach magazynu Gallery ukazało się opowiadanie Stephena Kinga pt. „The Monkey” - premierowa publikacja w formie broszury – które następnie, po sporych zmianach, zostało wcielone do książkowej kolekcji pierwotnie wydanej w 1985 roku pod nazwą „Skeleton Crew” (pol. „Szkieletowa załoga”), natomiast trzy lata wcześniej rzeczone opowiadanie otrzymało nominację do British Fantasy Award. W pierwszej dekadzie XXI wieku prawa do przeniesienia „The Monkey” Stephena Kinga na ekran kupił Frank Darabont, który zamierzał rozpocząć ten projekt po sfinalizowaniu adaptacji innego tekstu ze zbioru „Szkieletowa załoga” - „The Mist” (pol. „Mgła”). Ta operacja nigdy nie została rozpoczęta, ale temat wrócił w następnej dekadzie (w latach 20. XXI wieku). Przed Cannes Film Market 2023 firma Black Bear Pictures poinformowała opinię publiczną, że filmowa wersja „The Monkey” (pol. „Małpa”) weszła w fazę rozwoju i ogłosiła przetarg dla dystrybutorów. Scenariusz i reżyserię powierzono Osgoodowi 'Ozowi' Perkinsowi, twórcy między innymi „Zło we mnie” (2015), „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” (2016), „Małgosi i Jasia” (2020) oraz późniejszego „Kodu zła” (2024). Film kręcono w Vancouver w Kanadzie w lutym i marcu 2024 roku, a budżet produkcji oszacowano na dziesięć do jedenastu milionów dolarów. „Walkę” o prawa do dystrybucji na terenie Stanów Zjednoczonych wygrała szacowna firma Neon – druga współpraca z Osgoodem Perkinsem, po „Longlegs” (pol. „Kod zła”) - która wydała około dziesięciu milionów dolarów na kampanię marketingową; w akcję została zaangażowana niezależna firma multimedialna, właściciel bodaj największej witryny internetowej poświęconej szeroko pojętemu gatunkowi horroru, Bloody Disgusting. Na początku stycznia 2025 w Grauman's Egyptian Theatre, historycznym kinie w Hollywood, w ramach Beyond Fest odbył się przedpremierowy pokaz „Małpy” Osgooda Perkinsa, a regularna dystrybucja ruszyła w pierwszej połowie następnego miesiąca. Do polskich kin obraz trafił w marcu 2025 w wyniku działalności firmy Kino Świat, która - jak Neon - rozpowszechniła też poprzednie dzieło Perkinsa, „Kod zła”.

Podobno jedna z firm producenckich zaangażowanych w projekt „Małpa”, założona przez Jamesa Wana Atomic Monster, miała przedstawić Osgoodowi Perkinsowi „bardzo poważny scenariusz”, który nijak nie pasował do jego wizji, o czym zresztą niezwłocznie miał poinformować ludzi z AM. W wywiadzie dla Empire Magazine Perkins stwierdził, że chciał „pożartować z bezsensowności i przypadkowości śmierci”. Uwypuklić absurdy tego najbardziej naturalnego z procesów. To miało odróżnić „Małpę” od innych opowieści o przeklętych przedmiotach i być może stanowić swoiste rozliczenie z tragiczną, obłąkaną przeszłością Perkinsa – śmierć jego rodziców i medialne szaleństwo na tym punkcie. W opowiadaniu Stephena Kinga mordercza małpa uderzała w talerze, ale jeden z producentów filmowej adaptacji zawczasu zauważył, że prawa do wykorzystania tej wersji popularnej niegdyś zabawki zostały zastrzeżone przez The Walt Disney Company podczas prac nad „Toy Story 3”, filmem animowanym uwolnionym w 2010 roku. Pierwszą reakcją Perkinsa na tę wiadomość był ogromny zawód, ale szybko wpadł na jego zdaniem lepszy pomysł – bębenek. Zwiastujące śmierć rytmiczne uderzanie pałeczkami w membranę plus instrumentalna wersja starego (z pierwszej dekady XX wieku), ale ciągle popularnego brytyjskiego utworu „I Do Like To Be Beside The Seaside”. „Małpę” Osgooda Perkinsa otwiera scena z 1999 roku (umownie): wieczorna wizyta w antykwariacie z upiorną zabawkową małpką pod pachą. Przybysz, Petey Shelburn (Adam Scott), prosi o przyjęcie tego towaru i ostrzega sprzedawcę przed testowaniem jego mechanizmu. Nakręcana małpa nagle się uruchamia, po czym mężczyzna za ladą zostaje wypatroszony w niespotykany sposób, zaś sprawczyni tego nieprawdopodobnego (początek długiej serii celowo przejaskrawionych, krwawych zgonów) nieszczęścia „kończy” w płomieniach. Następnie przenosimy się do rodzinnego gniazdka Petey'ego Shelburna, gdzie zostawił swoich wiecznie skłóconych synów, Hala i parę minut starszego Billa (podwójna rola Christiana Convery'ego, zdolnego młodego aktora, który wystąpił chociażby w „Kokainowym misiu” Elizabeth Banks) oraz żonę Lois (przekonujący występ Tatiany Maslany, ducha ze „Zdjęć Ginger II” Bretta Sullivana). Jak rodziciel Stephena Kinga, Petey wyszedł po papierosy i nigdy nie wrócił. Tak wygląda to z perspektywy jego bliskich, ale odbiorcy filmu zapewne powiążą to z tytułową zabawką, której notabene nie wolno tak nazywać. UWAGA SPOILER W dalszej partii filmu ta drobna pomyłka na jednego z braci Shelburn sprowadzi śmierć. Hipotetycznie KONIEC SPOILERA. Osadzony w realiach schyłku XX wieku pierwszy rozdział „Małpy” Osgooda Perkinsa podąża za chłopcem dręczonym w szkole i w domu; jednym z nieszczęśliwych znalazców szczerzącej się małpy wcześniej przechowywanej w okrągłym pudełku z napisem: „Organ Grinder Monkey. Like Life”.

Plakat filmu. „The Monkey”, Atomic Monster, Black Bear International, British Columbia Film Commission

Małpa” Osgooda Perkinsa jest kojarzona głównie z filmową serią „Oszukać przeznaczenie”, otwartą w 2000 roku przez Jamesa Wonga, twórca głośnego „Kodu zła” zarzeka się jednak, że nigdy nie obejrzał żadnej cegiełki tej niekończącej się historii o misternych planach Śmierci. Jeśli już, to wzorował się na „Creepshow” George'a A. Romero i „Misery” Roba Reinera (makabryczny humor). Poza tym ogromnie zależało mu na oddaniu hołdu człowiekowi, któremu świat horroru dużo zawdzięcza; na ładnym podziękowaniu Stephenowi Kingowi za jego bezcenny wkład w najlepszy z literackich i filmowych gatunków. Tym bardziej więc ucieszył Perkinsa pozytywny odbiór jego dzieła przez autora oryginału, znacznie różniącego się od makabreski syna pierwszego odtwórcy Normana Batesa. Ten sam kłopot (bardzo delikatnie rzecz ujmując), inna historia. W opowiadaniu z czeluści zapomnienia szkaradną małpę wydobywa syn Hala, tym sposobem uruchamiając lawinę okropnych wspomnień z dzieciństwa, niepokrywających się zbytnio z równie traumatyczną przeszłością głównego bohatera „Małpy” Osgooda Perkinsa, w którego w całkiem niezłym stylu wcielił się Theo James znany między innymi z serii „Underworld” i „Niezgodna”. Wydaje się, że bardziej widowiskowe miało być drugie wcielenie Jamesa w tym szumnym przedsięwzięciu – kreacja niewiele starszego brata Hala Shelburna, który podnosi alarm ćwierć wieku po tragicznych wydarzeniach w „typowo kingowskiej mieścinie”. Wybór Casco w Maine miał być kolejnym ukłonem dla Mistrza Nowego Horroru, a przynajmniej sam stan, w przeciwnym bowiem razie postawiono by na Castle Rock, Derry albo inny „wynalazek” Stephena Kinga. Pierwszą ofiarą szatańskiej zabawki po przejęciu przez Hala i Billa Shelburnów była ich opiekunka nazwana na cześć antybohaterki „Misery” Stephena Kinga, czy raczej Roba Reinera (oscarowa kreacja Kathy Bates). Pozorna ofiara „nieostrożnego”, przez chwilę opętanego kucharza, a tak naprawdę ofiara tajemnej mocy tkwiącej w niezniszczalnej(?) Małpie. Pazuzu i Carrie White w jednym:) Arogancki, złośliwy, wręcz sadystyczny bliźniak Hala niczego się nie domyśla, podczas gdy on sam ma coraz więcej powodów, by o tę bezsensowną śmierć posądzać obiekt rzekomo nieożywiony. Bill wprawił w ruch niezwykły mechanizm zaszyty w tytułowym przekleństwie Shelburnów, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji, ale kolejny raz można już uznać za działanie z premedytacją. Przelanie czary goryczy trochę jak w debiutanckiej powieści Stephena Kinga. O jeden okrutny żart (właściwie znęcanie się) za daleko. Krwawa eksplozja bomby ukrytej w ciele. Realne zagrożenie sprowadzone do absurdu, świadoma przesada w jasnej kuchni szaleńczo zabieganej kobiety. Szok w przyjaznych otoczeniu – sceneria jakby kpiąca sobie z nieodwracalnej tragedii, co w prawdziwym świecie, w niekończącym się procesie umierania, dzieje się bez przerwy. Potem „na scenę” wkracza sam Osgood Perkins, jako swingers Chip, który wraz ze swoją małżonką odstawi numer rodem z „Kwiatów na poddaszu” Virginii C. Andrews. No niezupełnie, ale takie skojarzenie nawiedziło mnie w obskurnym pokoju biednych chłopców, którzy niebawem zawiążą prawdopodobnie pierwszy sojusz w swoim krótkim życiu. Pozbycie się problemu, jak w kultowej opowieści o przeklętej kasecie wideo. Tak kończy się moja ulubiona partia „Małpy”, w której pokłoniono się jeszcze „Lśnieniu” (nazwisko nauczycielki biologii); przesycona nostalgicznym klimatem, specyficzną mieszanką białej magii i czarnej grozy dzieciństwa, hipnotyczną aurą pamiętaną choćby z takich utwór jak „To” i „Ciało” Stephena Kinga (w „Małpie” pada nazwisko jednego z głównych bohaterów tego drugiego i pobocznej postaci z „Carrie”; mowa o Teddym Duchampie). Potem robi się dość monotematycznie. Festiwal krwawej przemocy z dużym przymrużeniem oka. Niebudzące wstrętu, jakkolwiek to zabrzmi, chwilami nawet zabawne połączenie praktycznych efektów specjalnych z CGI. Pomysłowe zgony - „Śmierć na 1000 sposobów”:) - głównie w Casco w stanie Maine. Nie licząc mocno naciąganej (specjalnie!) rzezi przed motelem „z pomnikiem” dla „Gremliny rozrabiają” Joe Dantego. Jeśli chodzi o fabułę, to znowu mamy opowieść o zmaganiach z wewnętrznymi demonami. Nieprzepracowane traumy - ogólnie rzecz biorąc te same wspomnienia, prawie w większości identyczne przeżycia, potworne doświadczenia różnie kształtujące dwóch braci. Swoją drogą jeden mógł być pomyślany jako coś w rodzaju karykatury UWAGA SPOILER klasycznego burzyciela, człowieka opętanego jakąś zgubną ideą, maniaka jakiego łatwo spotkać choćby w twórczości Howarda Phillipsa Lovecrafta i Davida Cronenberga KONIEC SPOILERA. I potencjalne pojednanie z nastoletnim synem (przebojowy występ Colina O'Briena). Silna, ale niekoniecznie nierozerwalna więź ojca i syna. Do tego szczypta kiczowatego surrealizmu/oniryzmu i beczka smoliście czarnego humoru.

Krwawo, klimatycznie... i nudnawo. W moim poczuciu niekonsekwentnie poprowadzony, niebudzący emocji dramat rodzinny pro forma doklejony do radosnej rzezi. Małpie figle-migle, które nader szybko (w drugim akcie) mi się przejadły, przede wszystkim przez brak zajmującej treści pomiędzy. Niezbyt wydajny horror komediowy Osgooda Perkinsa, luźno oparty na prozie Stephena Kinga. „Małpa” z urokiem niezwalającym z nóg. W każdym razie na mnie wielkiego wrażenia nie zrobiła.

niedziela, 6 kwietnia 2025

Remigiusz Mróz „Ozyrys”

 
Recenzja możne zawierać spoilery powieści „Langer” i „Paderborn” Remigiusza Mroza

Piotr Langer zwany Sadystą z Mokotowa przebywa w areszcie śledczym w Warszawie, oczekując na wyrok w sprawie zabójstwa ze szczególnym okrucieństwem, a ludzie, którzy postawili go przed obliczem wymiaru sprawiedliwości, prokuratorzy Karolina Siarkowska i Olgierd Paderborn, koncentrują się na sprawie innego seryjnego mordercy, któremu media nadały przydomek Ozyrys z powodu podobieństw jego modus operandi do procesu balsamowania zwłok w starożytnym Egipcie. Ozyrys prowadzi okrutną grę z przedstawicielami organów ścigania, wykorzystując przy tym pismo hieroglificzne. Stawką jest życie ludzkie i być może przyszłość jego wspólnika Piotra Langera. Tymczasem cierpiąca na agorafobię agentka CBŚP Nina Pokora nieświadomie uczęszcza na psychoterapię, którą kierują Ozyrys i Sadysta z Mokotowa.

Okładka książki. „Ozyrys”, Czwarta Strona 2025

Trzeci tom najmroczniejszego cyklu Remigiusza Mroza, oficjalnie otwartego w 2023 roku drastyczną powieścią pt. „Langer”, spin-offem bestsellerowej serii tego samego autora z ostrą prawniczką specjalizującą się w prawie karnym Joanną Chyłką. Część druga, makabryczny thriller psychologiczny/kryminał „Paderborn”, ukazała się niecały rok później, a niedługo potem Polskę obiegła elektryzująca wiadomość o wszczęciu prac nad sześcioodcinkowym serialem SkyShowtime opartym na powieści „Langer”, którego premierę zapowiedziano na rok 2025. W planach kolejne sezony. Natomiast Remigiusz Mróz myśli o zamknięciu serii już w 2026 roku – w posłowiu do wydanej w 2025 roku (także w formie audiobooka: superprodukcja Audioteki) trzeciej odsłony zatytułowanej „Ozyrys” wyjawił, że zamierza poprzestać na tetralogii, zaznaczając jednak, że decydujący głos należy do samej historii, wszak w swojej pisarskiej karierze nieraz uwikłał się w projekty z nadzwyczajną siłą perswazji. Wydawniczym opiekunem cyklu Langer jest oficyna Czwarta Strona, która zadbała o spójną szatę graficzną – przepiękne, sugestywne dzieła Tomasza Majewskiego.

Na początku „Ozyrysa” Remigiusza Mroza poznajemy najnowszą listę ofiar tytułowego antybohatera, działającego od wielu lat seryjnego mordercy patroszącego kobiety i mężczyzn, pomiędzy którymi nie znaleziono najmniejszego powiązania. Wycinającego porwanym ludziom wątroby, żołądki, jelita, płuca i serca. Zestawienie już dokonanych zabójstw, w którym uwzględniono też jednego z głównych bohaterów serii, prokuratora Olgierda Paderborna. Zgodnie z techniką budowania suspensu spopularyzowaną przez Alfreda Hitchcocka, autor „pokazuje bombę”, która ma wybuchnąć w dalszej części jego utworu. Albo sięga po jedno z ulubionych narzędzi narracyjnych amerykańskiego powieściopisarza, któremu zadedykował „Ozyrysa” - Stephena Kinga. Uprzedza fakty, zapowiada tragicznych rozwój wydarzeń; na chwilę przenosi czytelnika w nieodległą przyszłość. Właściwa akcja książki zawiązuje się w Sądzie Okręgowym w Warszawie, gdzie trwa szopka w stylu amerykańskim – Langeromania, czyli masowe uwielbienie prawdopodobnie najokrutniejszego zbrodniarza w historii tak zwanej Wolnej Polski. Proces zostaje przerwany w związku z makabrycznym odkryciem przed gmachem sądu, obleganym przez tłumy zwolenników i przeciwników Piotra Langera („widok” jak w „Czasie zabijania” Johna Grishama). Martwa kobieta z pustymi oczodołami siedząca na wózku inwalidzkim z tekturową tabliczką na kolanach, na której wielkimi literami napisano: „Nawet ja jestem w stanie dostrzec, że Piotr Langer jest niewinny”. Tak zaczyna się misterna gra psychopatycznych „braci” wytrwale ściganych przez zakochanych prokuratorów. Naczelniczka Pierwszego Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Warszawie Karolina Siarkowska i ten, który ma zginąć, Olgierd Paderborn, dostają jasny sygnał od domniemanego wspólnika nareszcie zatrzymanego, niezwykle przebiegłego sadysty teoretycznie niemającego żadnych szans na wygranie batalii sądowej. Oskarżyciele Langera dysponują niepodważalnym dowodem rzeczowym i obciążającym zeznaniem naocznego świadka z nieposzlakowaną opinią, zasłużonej agentki Centralnego Biura Śledczego Policji, byłej żony Olgierda Paderborna i matki ich nastoletniego syna Ludiego, psychicznie złamanej Niny Pokory, niezmiennie mojej ulubionej postaci tej literackiej serii o sławnych drapieżnikach i niesławnych myśliwych. Okrytych hańbą funkcjonariuszy służb państwowych rzekomo prześladujących filar polskiego społeczeństwa, wrabiających filantropa w obrzydliwe zbrodnie, za którymi najprędzej stoi tajemniczy osobnik – bądź osobniczka – nazywany Ozyrysem. Paderborn i Siarkowska „w nagrodę” za swoją ciężką pracę, za niejednokrotne ryzykowanie własnym życiem w ramach szerszego bezpieczeństwa wewnętrznego stali się symbolami systemu opresyjnego. Oczywiście, nie wszyscy dali się zmanipulować samozwańczemu męczennikowi w czerwonym garniturze; nie wszyscy kupują jego historyjki o bezinteresownym poświęceniu, heroicznych czynach i cnotach rycerskich. Część opinii publicznej nie ma wątpliwości, że Piotr Langer nie jest żadną ofiarą aparatu państwowego, tylko skrajnie niebezpieczną, wyrachowaną, bezwzględną jednostką, która resztę życia powinna spędzić za kratami. Jednostką z antyspołecznym zaburzeniem osobowości, psychopatą sadystycznym z ogromną charyzmą. Okrutny, podły, zły i czarujący. Zupełnie jak Ted Bundy, który rozpoczął modę na true court shows with serial killers. Tyle że Piotr Langer jest chytrzejszy. Degenerat z genialnym umysłem, któremu wydaje się (może słusznie, może nie), że jest zdolny do miłości. I najwyraźniej jest na najlepszej drodze do zdobycia ukochanej - nienależącej do groupies Sadysty z Mokotowa, a wręcz działającej na jego niekorzyść, oficer śledczej, którą z pomocą Ozyrysa, diaboliczny amant stara się nakłonić do kierowania się sercem, a nie rozumem. Wewnętrzna walka wybranki Piotra Langera według mnie jest najsilniejszym elementem fabularnym najsłabszego z dotychczasowych osiągnięć Remigiusza Mroza w tym cyklu.

Materiał promocyjny © Czwarta Strona

Szaleńczo rozpędzony kryminał i bardziej wyważony, wolniejszy thriller psychologiczny osadzony w świecie Joanny Chyłki i Kordiana Oryńskiego. Odejście od krwawej formuły „Langera” i tym bardziej „Paderborna” (ciągła tendencja spadkowa w zakresie gore), z drobnymi wyjątkami w postaci bardzo ogólnych opisów okaleczonych zwłok, późniejszej gehenny w obskurnym magazynie, sugestii nekrofilskiej - poruszające wyobraźnię odkrycie techników kryminalistyki w kroczu jednej z ofiar Ozyrysa - i ostatniego zdania, którego trudno nie powiązać UWAGA SPOILER z antybohaterem opus magnum Thomasa Harrisa, kultowej serii literackiej otwartej w 1981 roku, którą szybko zainteresowali się filmowcy KONIEC SPOILERA. Skojarzenie co poniektórych mogące zachęcić do sięgnięcia po czwartą powieść z cyklu Langer. Sporo uwagi w „Ozyrysie” Remigiusz Mróz poświęca swoistemu trójkątowi miłosnemu w obozie ścigających. Sekretne uczucia Olgierda Paderborna i Karoliny Siarkowskiej - tajemnica poliszynela? - powstrzymywanie się przed dalszym zacieśnianiem więzi, obopólna zgoda na niewychodzenie poza relację zawodową, milczące porozumienie nieostateczne. Wygląda na to, że na drodze ich wspólnego szczęścia stoi była żona Padera, która niczym nie daje po sobie poznać, by zależało jej na odnowieniu związku z Olgierdem. Po potwornych przejściach z Rzeźnikiem znad Odry Pokora rozpaczliwie potrzebowała bezpiecznej przystani, miejsca, które służyłoby jej rekonwalescencji fizycznej i przede wszystkim psychicznej. Gdzie nie dopadałyby ją ataki paniki. Takim schronieniem przed niebezpiecznym światem stało się dla niej mieszkanie Olgierda – nie tyle mury, ile regularna obecność zaufanego obrońcy. Nina ma świadomość, że istnieje jeszcze co najmniej jedna osoba, która jest w stanie zrobić wiele, jeśli nie wszystko, by zapewnić jej bezpieczeństwo. Jeszcze jeden strażnik nieludzko sponiewieranej, straumatyzowanej agentki CBŚP, który w odróżnieniu od Paderborna nie cieszy się jej zaufaniem. Nie ulega jednak wątpliwość, że Piotr Langer bierze udział w małym spisku obliczonym na pokonanie oporu „niewdzięcznej wybranki”. Terapeutycznym oszustwie zainicjowanym przez bratnią duszę Sadysty z Mokotowa, mordercy zafiksowanego (albo nie) na punkcie starożytnego Egiptu, ze wskazaniem na proces konserwacji zwłok zapobiegający rozkładowi (mumifikacja) oraz pismo hieroglificzne. W tej materii pomocna dla autora „Ozyrysa” okazała się książka Andrzeja Ćwieka pt. „Hieroglify egipskie. Mowa bogów”, ale prawdziwa skarbnica fascynującej wiedzy otwarła się przed Mrozem po nawiązaniu bliższej znajomości z twórcą dzieła przykładnie wyróżnionego w posłowiu „Ozyrysa”. Terapeuta oficer śledczej z agorafobią, znany ze stosowania niekonwencjonalnych i diablo skutecznych metod leczenia, „były” psycholog śledczy Natan Kerth, czytelnikom zostaje przedstawiony jako narzędzie w paskudnych rękach dwóch seryjnych morderców; bezpardonowo zmuszony do działania na szkodę swojej pacjentki. Wmówienia kobiecie w psychicznej rozsypce, że jej miejsce jest u boku wroga numer jeden ojca jej jedynego dziecka. Trzymająca w napięciu psychologiczna gra w przytulnym gabinecie człowieka postawionego pod ścianą. I pościgi policyjno-prokuratorskie poniekąd w stylu „Fast & Furious”. Ściśle rzecz biorąc, „2 Fast 2 Furious” (pol. „Za szybcy, za wściekli”) w reżyserii Johna Singletona - samochodowy fortel w przewidywalnym rozwinięciu akcji. Kolejny etap cennego sojuszu Langera, wątpliwej przyjaźni z potencjalnym upiornym kolekcjonerem, zachowującym na pamiątkę części swoich ofiar. Umierających w niewyobrażalnych mękach, co podobno czeka również Olgierda Paderborna. Mimo zmyłek – niekiedy dość ryzykownych, w najlepszym razie balansujących na granicy oszustwa, dokładnie omówionego przez „niejaką” Annie Wilkes na przykładzie filmów odcinkowych swego czasu bardzo popularnych w amerykańskich kinach – z widocznym umiłowaniem stosowanych przez Remigiusza Mroza udało mi się rozszyfrować tożsamość tytułowego oprawcy, przyznaję jednak, że do końca trwałam w niepewności odnośnie kluczowego dylematu moralnego (wynik wewnętrznej bitwy Niny Pokory) i jednego z czerwonych krzyżyków postawionych w prologu (los Olgierda Paderborna). Niepewność pięknie dręcząca:)

Nie jest to mój wymarzony kierunek dla niebanalnej serii kryminalnej Remigiusza Mroza, ale mimo wszystko zaangażowałam się w nazbyt dynamiczne przygody, koszmarne przeżycia, wciąż charyzmatycznych „łowców seryjnych morderców”. Niepotężny spadek formy w stosunku do poprzednich tomów, ewentualnie nie do końca moje klimaty – zasadniczo tak, lepiej odnalazłam się jednak w nieporównanie szkaradniejszych realiach wykreowanych w „Langerze” i „Paderbornie”. Wstrętniejszych zabawach fikcyjnych psychopatów. Zatem „Ozyrys” lekko mnie rozczarował. Z naciskiem na „lekko”.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 4 kwietnia 2025

„Opus” (2025)

 
Po trzydziestoletniej przerwie gwiazda popu lat 90. XX wieku, Alfred Moretti, zapowiada wydanie nowego albumu i rozsyła nieliczne zaproszenia na imprezę odsłuchową w odizolowanej osadzie w stanie Utah. Zaszczyt spędzenia weekendu z bożyszczem nieprzebranych tłumów ma spotkać młodą, ambitną dziennikarkę prasową Ariel Ecton, jej toksycznego przełożonego Stana Sullivana, prowadzącą popularny talk-show Clarę Armstrong, influencerkę Emily Katz, paparazzo Biancę Tyson oraz prezentera radiowego Billa Lotto. Zintegrowana społeczność, której najważniejszym członkiem jest Moretti od początku budzi podejrzenia Ariel. Wiele wskazuje na sektę, ale niekoniecznie groźną. Ludzie tytułujący się levelistami wydają się żyć w szczęściu i harmonii, a gości traktują niemal jak pełnoprawnych członków wspólnoty. Niemal, bo każdemu przybyszowi zostaje przydzielony konsjerż: stały mieszkaniec tego zagadkowego kompleksu, który przez cały pobyt ma pilnować przydzielonego mu gościa. Wszędzie za nim chodzić...

Plakat filmu. „Opus” 2025, A24, MACRO, Makeready

Owoc sześcioletniej pracy Marka Anthony'ego Greena, byłego dziennikarza i redaktora Gentlemen's Quarterly, pochodzącego z Kansas City w stanie Missouri filmowca, który debiutował w 2017 roku krótkometrażową komedią „Trapeze, U.S.A.”. Nakręcony w dziewiętnaście dni w Nowym Meksyku - mieście Albuquerque i jednostce osadniczej Pojoaque - w listopadzie 2023 roku, thriller satyryczny pt. „Opus” o dynamice władzy we współczesnym świecie, w którym można dopatrzeć się odniesień do pierwszego horroru obejrzanego przez Greena: kultowego kilkunastominutowego filmu „Thriller” i zarazem teledysku do utworu Michaela Jacksona pod tym samym tytułem. Budżet produkcji oszacowano na dziesięć milionów dolarów. Światowa premiera „Opus” odbyła się w drugiej połowie stycznia 2025 roku na Sundance Film Festival, a szeroka dystrybucja kinowa ruszyła niecałe dwa miesiące później. Głównym dystrybutorem pierwszego pełnometrażowego filmu Marka Anthony'ego Greena jest renomowana amerykańska firma niezależna A24.

Porównywany do „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera „teledyskowy dreszczowiec” o charakterze prześmiewczo-ostrzegającym. Reżyser, scenarzysta i współproducent „Opus”, Mark Anthony Green, w centralnym punkcie umieścił przedstawicielkę zawodu, w którym sam się realizował. Można założyć, że od podszewki poznał wymagającą, niewdzięczną branżę dwudziestoparoletniej przewodniczki po intrygującym, acz nieco chaotycznym świecie przedstawionym w „Opus”. Ariel Ecton (przyzwoita kreacja Ayo Edebiri) poznajemy jako sfrustrowaną dziennikarkę muzyczną, traktującą tę pracę jako trampolinę do wymarzonej kariery pisarskiej – od jakiegoś czasu bezskutecznie próbuje wyrobić sobie renomę, zyskać rozpoznawalność, która zagwarantuje wysoką sprzedaż jej jeszcze nienapisanych książek. Krótko mówiąc: goni za sławą. Redaktor naczelny magazynu o sławnych i bogatych, współczesnych bogach i pomniejszych celebrytach, Stan Sullivan (rozczarowująco zmarginalizowana, wręcz zmarnowana postać powierzona Murrayowi Bartlettowi; niezłe wcielenie w typowego karierowicza bezwstydnie wykorzystującego ciężką pracę podwładnych) pochwał jej nie szczędzi, ale powierza jedynie tak zwane zapychacze szpalty. Ariel często też zbiera informacje do najważniejszych artykułów, może nawet przeprowadza wywiady, pod którymi zwykle podpisuje się sam Sullivan. W każdym razie można śmiało powiedzieć, że kobieta od jakiegoś czasu ciężko pracuje na sukces obłudnego Stana. Spore nadzieje wiąże jednak z imprezą odsłuchową Alfreda Morettiego (jak zwykle widowiskowy występ Johna Malkovicha, m.in. „Mary Reilly” Stephena Frearsa, „Cień wampira” E. Eliasa Merhige'a, „Wiecznie żywy” Jonathana Levine'a, „Nie otwieraj oczu” Susanne Bier, „Podły, okrutny, zły” Joe Berlingera”, „Velvet Buzzsaw” Dana Gilroya), legendarnego wokalisty pop, którego szczyt popularności przypadł na lata 90. XX wieku. W tym samym okresie „rozpłynął się w powietrzu”; nagle zakończył działalność muzyczną, usunął się z życia publicznego, a trzydzieści lat później obwieścił nowinę o swoim świeżutkim albumie. Ariel jest jedną z sześciu osób zaproszonych do królestwa Morettiego w związku ze zbliżającą się wielką premierą w świecie muzycznym. I zdecydowanie najmniej znaną. Onieśmieloną towarzystwem tych wszystkich „mieszkańców Olimpu”. Gwiazda telewizji Clara Armstrong (magnetyczna kreacja Juliette Lewis; m.in. „Przylądek strachu” Martina Scorsese, „Kalifornia” Dominica Seny, „Urodzeni mordercy” Olivera Stone'a, „Od zmierzchu do świtu” Roberta Rodrigueza, „Czwarte piętro” Josha Klausnera, „Cold Creek Manor” Mike'a Figgisa, „Ma” Tate'a Taylora), gwiazda internetu Emily Katz (niewielka rola Stephanie Suganami), gwiazda radia Bill Lotto (mikroskopijny udział Marka Sivertsena, m.in. „Wampiry” Johna Carpentera), znana fotoreporterka sław Bianca Tyson (prawie niewidoczna, przewijająca się w tle Melissa Chambers) i istna zmora głównej bohaterki filmu, przeklęty Stan Sullivan, zwyczajowo pilnujący, by jego podwładna nie dostała nawet okruszków z pańskiego stołu. Ariel ma skrzętnie notować i trzymać się z boku. Może, a wręcz powinna przepytywać współmieszkańców Morettiego, ale rozmowy z ekscentrycznym bogiem popu ma zostawić Sullivanowi. Szef oczekuje, że w drodze powrotnej Ariel przekaże mu wszystkie notatki sporządzone w pustynnym kompleksie, jak zakładają ważni goście, założonym przez Alfreda Morettiego. Utopijnej krainie, która tylko w Ariel od początku budzi nieokreślony niepokój. Pierwsze sygnały ostrzegawcze instynkt wysyła jej najpóźniej u bram tego „królestwa niebieskiego” (pewnie dlatego nie podziękowała za dary mieszkańców), ale pragnienie sławy jest silniejsze. I presja grupy? Tak czy inaczej, Ariel jak owieczka podąża za podnieconymi kukiełkowymi szczurami.

Plakat filmu. „Opus” 2025, A24, MACRO, Makeready

Dynamiczny montaż, nieśpieszny rozwój akcji. Szarpana narracja, krzykliwe barwy i charakterna ścieżka dźwiękowa opracowana przez muzyka, współzałożyciela zespołu disco o nazwie Chic, Nile'a Rodgersa i rapera występującego pod pseudonimem The-Dream (właściwie Terius Youngdell Nash) – z udziałem Danny'ego Bensiego i Saundera Jurriaansa, których miłośnicy kina grozy mogą kojarzyć chociażby z „Darem” Joela Edgertona, „Autopsją Jane Doe” André Øvredala, „Domkiem w górach” Severina Filaly i Veroniki Franz, „Countdown” Justina Deca, „Lokum” Dave'a Franco, „Egzorcyzmem” Joshui Johna Millera oraz „Nie mów zła” Jamesa Watkinsa – osobno wydana w marcu 2025 pod tytułem „Opus: The Moretti EP”. Niekonsekwentnie prowadzona opowieść o zachowaniach plemiennych w krajach wysoko rozwiniętych. O tragikomicznym konformizmie; ślepym podążaniu za niegenialnymi przywódcami, bezkrytycznym zapatrzeniu w rzekome gwiazd, bezrefleksyjnym dopasowywaniu się do ustalonego porządku świata, akceptowaniu absurdalnego status quo. Bo jak się nad tym zastanowić, to na szczycie drabiny społecznej mamy ludzi znanych z tego, że są znani. Istoty rozumne, nie wiedzieć czemu, uznały, że najwyższym dobrem jest rozrywka, największy splendor należy się więc osobom, którzy dostarczają jej najwięcej. Talent nie jest wymagany, ale niektórym znacznie ułatwia wspinanie się po „drabince głupich”. IQ nie gra żadnej roli w tych zabawnych – na swój pokręcony sposób – zawodach. A przynajmniej tak odczytałam to ja, zwykła zjadaczka chleba (bez tytułów naukowych), przeświadczona, że nie dotarła do jądra tego bałaganiarskiego scenariusza. Meritum sprawy wspólnoty podobno niereligijnej, której niekwestionowanym liderem jest szacowny reprezentant jednego z najbardziej wielbionych zawodów. Czarujący mistrz weekendowej ceremonii – specjalne pokazy w niezarejestrowanej jednostce osadniczej. Domniemanej siedzibie sekty poszukiwaczy pereł. Dla postronnego obserwatora to może być zupełnie bezsensowne, niedorzeczne zajęcie - w dodatku okupione własną krwią – ale dla ludzi nazywających siebie levelistami ma to głęboki sens. Mniej więcej taki, jak dla (niecałej?) reszty społeczeństwa gapienie się w telewizor i/lub surfowanie po internecie? Oglądanie odmóżdżających programów typu talk-show Clare Armstrong, słuchanie plotek przekazywanych przez spikerów takich jaki Bill Lotto, oglądanie nierzadko kompromitujących zdjęć trzaskanych przez ludzi pokroju Bianki Tyson, przeglądanie social mediów takich piękności jak Emily Katz i czytanie takiej „literatury”, jaką reprezentują Stan Sullivan i Ariel Ecton, niestabilna ostoja rozsądku w wariackiej rzeczywistości wykreowanej przez Marka Athony'ego Greena. Frustrująco powierzchownie odmalowanej komunie Alfreda Morettiego, niekoniecznie inicjatora tego innowacyjnego(?) projektu, ale niewątpliwie lidera szeroko uśmiechniętych mężczyzn, kobiet i dzieci zadających niedyskretne pytania. W każdym razie nasza zagubiona protagonistka będzie musiała wyspowiadać się z pielęgnacji miejsc intymnych (odwrócenie ról: dziennikarka karygodnie odpytywana przez jednostkę, z którą chciała przeprowadzić wywiad). I wziąć kęs z mokrych resztek pieczywa – nieapetyczne otwarcie wystawnej wieczerzy. UWAGA SPOILER W gruncie rzeczy nieśmiała przygrywka do makabrycznego przeboju o kobiecie „pęczniejącej z dumy” („sikające oko”). Inny „uroczy” moment zalicza Juliette Lewis, bezpardonowo ciągnięta za włosy, aż do rozdarcia skóry – niepełne skalpowanie, najwidoczniej wygenerowane komputerowo KONIEC SPOILERA. Ariel będzie też musiała znosić (albo i nie...) towarzystwo niejakiej Belle (ślicznie złowrogi występ Amber Midthunder, m.in. „14 Cameras” Setha Fullera i Scotta Hussiona), praktycznie ciągłą obecność „niemowy” z zaciętym wyrazem twarzy. Jako taką prywatnością Ariel i pozostali goście Morettiego mogą cieszyć się jedynie w przydzielonych im kwaterach. Całkiem przytulnych, jeśli nie liczyć ukrytych kamer, jednoosobowych mieszkankach zaopatrzonych w jedyną słuszną muzę. W pamięci utkwiły mi jeszcze: surrealistyczny, kompletnie odjechany występ (teledysk na żywo) powracającego króla popu końca dwudziestego stulecia naszej ery (korespondujący z aluzyjnym prologiem i jednocześnie czołówką filmu) oraz teatrzyk wystawionych przez małoletnich członków wspólnoty, w tym ulubienicę Ariel, kruszącą najtwardsze serca małą Maude (cudna Aspen Martinez). Epilog według mnie zbędny - podobnie jak jakieś siedemdziesiąt procent dialogów...

Luźna wizja początkującego (w pełnym metrażu) filmowca, który chciał stworzyć coś, co byłoby stawiane w jednym rzędzie z takimi dziełami, jak „Zodiak” Davida Finchera, „Spotlight” Toma McCarthy'ego i „Wolny strzelec” Dana Gilroya. Ściślej rzecz biorąc, pragnął powołać do życia postać, która z otwartymi ramionami zostałaby przyjęta do jego panteonu filmowych dziennikarzy i kronikarzy. Nie mnie oceniać, czy Ariel Ecton zasługuje na to wyróżnienie, główny twórca „Opus” Mark Anthony Green wydaje się jednak pewien sukcesu przynajmniej na tym jednym polu. Tak czy owak, jego satyra na show biznes niespecjalnie do mnie przemówiła. Ot, znośny thriller z dziurawym, niedopracowanym drugim dnem. Wbrew pozorom nie dla fanów „Midsommar. W biały dzień” Ariego Astera” i „Menu” Marka Myloda... A może jednak?

środa, 2 kwietnia 2025

Anna Trojanowska „Niewidzialni mordercy. Dżuma, ospa, cholera”

 
Dręczyły ludzkość od zarania dziejów. Zrywały więzi międzyludzkie, antagonizowały, siały strach, terror i paranoję. Torturowały i zabijały. Najwięksi masowi mordercy w historii świata, niewidoczni gołym okiem burzyciele porządku publicznego, atakujący znienacka i w krótkim czasie zbierający obfite żniwo. Najbardziej śmiercionośne wirusy i bakterie, najgroźniejsze drobnoustroje na planecie Ziemia. Niszcząca potęga, w obliczu której człowiek jest praktycznie bezradny. Dwaj jeźdźcy Apokalipsy:
I ujrzałem: oto biały koń, a siedzący na nim miał łuk. I dano mu wieniec, i wyruszył jako zwycięzca, by [jeszcze] zwyciężać […] I ujrzałem: oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła. I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta. (Apokalipsa św. Jana 6,2 i 6,8)

Okładka książki. „Niewidzialni mordercy. Dżuma, ospa, cholera”, Wydawnictwo RM 2024

W 2021 roku nakładem Wydawnictwa RM ukazała się popularnonaukowa książka Anny Trojanowskiej zatytułowana „Epidemie. Krótka historia”, a trzy lata później ta sama oficyna wypuściła poprawioną i uaktualnioną wersję rzeczonego tekstu pod nazwą „Niewidzialni mordercy. Dżuma, ospa, cholera”. Anna Trojanowska z wykształcenia jest farmaceutką i enolożką, powieściopisarką (thriller/kryminał „Człowiek z brzytwą” 2018, powieści historyczne - dylogia - „Piołun na zapomnienie” 2018, „Smak dymu” 2020) i autorką/współautorką książek oraz artykułów non-fiction („Materia pharmaceutica” 1999, „Rośliny odurzające w polskiej literaturze naukowej XIX wieku” 2007, „Wiedza o grzybach leczniczych w polskiej literaturze naukowej XIX wieku” 2008, „Farmakopealne leki pochodzenia zwierzęcego w polskiej literaturze naukowej” 2012). Na powstanie najpoczytniejszego utworu pani Trojanowskiej – krótkiej historii epidemii – złożyło się kilka czynników. Wciąż żywe wspomnienie z dzieciństwa: widok dziewczynki z niesprawną nogą włożoną w szynę, asekurowaną przez osobę dorosłą, niemogącą swobodnie biegać po plaży z innymi dziećmi; niewinna ofiara polio, która uświadomiła małej Ani, że nie tylko ludzie starsi są narażeni na poważne choroby. I wspomnienie masowych szczepień przeciwko polio. Natomiast ostatnim impulsem była pandemia COVID-19, która dla jednych była bolesnym przebudzeniem, przypomnieniem o ogromnym niebezpieczeństwie, wbrew pozorom wiszącym nawet - albo zwłaszcza – nad państwami wysoko rozwiniętymi, a dla innych dowodem na istnienie bardzo szeroko zakrojonego spisku depopulacyjnego: fałszywa pandemia, eksterminacja szczepionkami. „Stosowanie antybiotyków łagodzących przebieg wielu chorób zakaźnych oraz masowe szczepienia sprawiły, że choroby zakaźne przestano postrzegać jako poważne zagrożenie i, paradoksalnie, niektórzy bardziej obawiają się szczepień niż choroby i epidemii” - stwierdza Anna Trojanowska w „Niewidzialnych mordercach”, przerażającym przeglądzie pandemicznym.

Drastyczna historia w dwunastu częściach (z czarno-białymi ilustracjami umieszczonymi nad tytułami). W pierwszej Anna Trojanowska ogólnie omawia „plagę, mór, morowe powietrze, zarazę” w zamierzchłej przeszłości - beznadziejną walkę z niewidzialnymi wrogami, najczęściej nieskuteczne zapobieganie i zwalczanie chorób zakaźnych, „leczenie” między innymi ziołami, modłami, amuletami, ścisłym postem i oczywiście upuszczaniem krwi. Następnie (najobszerniejsza partia) autorka przechodzi do zdecydowanie bardziej szczegółowej prezentacji niezwykle złożonego, monstrualnego problemu. Ostatnie dwadzieścia parę stron (z trzystu pięćdziesięciu; wydanie z 2024 roku) - tuż po stosunkowo niedługim, dającym do myślenia podsumowaniu twórczyni tego niebanalnego dzieła - zajmują bibliografia i przypisy. Anna Trojanowska nie ukrywa, że największym wyzwaniem w pracy nad „Niewidzialnymi mordercami. „Dżumą, ospą, cholerą” (wtenczas „Epidemie. Krótka historia”) był wybór chorób, ale niemałe trudności pojawiły się też po zebraniu przepastnego materiału (kroniki, poradniki, artykuły prasowe, broszury etc.) – konieczny był przesiew informacji, przeprowadzenie selekcji, wyodrębnienie najważniejszych i najbardziej charakterystycznych dla poszczególnych pandemii danych, które w następnej kolejności autorka musiała dopasować do swego konspektu: objawy niszczycielskiej choroby i przebieg epidemii, profilaktyka i leczenie, strategia instytucjonalna mająca zapobiec szerzeniu się zarazy. Mimo swoich niewielkich gabarytów, „Niewidzialni mordercy” Anny Trojanowskiej to dość wymagająca lektura – wielowątkowa opowieść poprzetykana językiem staropolskim (wyjątki ze starych dokumentów, zbiorów historycznych, różnego rodzaju archiwów) – ale z całą pewnością mogąca znacznie poszerzyć wiedzę przeciętnego czytelnika o wielkich katastrofach w dziejach świata. Niekończący się koszmar gatunku z chroniczną niezdolnością do wyciągania odpowiednich wniosków z historii. Zdumiewające podobieństwa, ale i ewidentnie różnice w postępowaniu z tytułowymi mordercami dawniej i dziś. „Zamknięto szkoły, teatry i restauracje. Jedynie kościoły, na rozkaz króla Fryderyka Wilhelma III, miały pozostać otwarte” - takie zarządzenia, w związku z wybuchem cholery, wydawano w Królestwie Pruskim w latach 30. XIX wieku, wzorując się na antypandemicznych działaniach prowadzonych w wiekach poprzednich i takie zarządzenia wydawano w latach 20. XXI wieku po rozpanoszeniu się SARS-CoV-2. Wreszcie wyjaśniło mi się, dlaczego kościoły i inne obiekty sakralne zostały uznane za bezpieczne w epoce lockdownów – skąd wziął się pomysł na zamykanie wszystkiego (w tym lasów) poza świątyniami; przekonanie(?) choćby polskich polityków (części klasy politycznej), że zabójczy koronawirus w takich miejscach się nie rozprzestrzenia.

Okładka książki. „Epidemie. Krótka historia”, Wydawnictwo RM 2021
Dżuma, trąd, cholera, ospa prawdziwa, tyfus - dur plamisty i dur brzuszny, błonica, grypa, polio, AIDS, gorączki krwotoczne (żółta febra, gorączka denga, wirus Marburg, ebolawirusy), koronawirusy (SARS-CoV, MERS-CoV, SARS-CoV-2). „Gromada wybrańców” Anny Trojanowskiej – sprawców gargantuicznych nieszczęść scharakteryzowanych w jej depresyjnie obrazowej książce o najskuteczniejszych zabójcach w historii świata. Szczególną uwagą autorka obdarza oczywiście Polskę, ale każdorazowo przytacza odpowiednio szeroki kontekst geograficzny (domniemane źródło zakażenia/rezerwuar, prawdopodobne drogi szerzenia się śmiercionośnych zakażeń, tak zwany łańcuch epidemiologiczny; przełomowe odkrycia i wynalazki w dziedzinie medycyny, kulturowe i społeczne reperkusje oraz zarządzanie kryzysowe w różnych zakątkach globu ziemskiego). Pierwsze wydanie omawianej pozycji wymagało poprawek po trzech latach, a drugie zaledwie po paru miesiącach (przynajmniej jedna drobna korekta już by się przydała). „Niewidzialni mordercy. Dżuma, ospa, cholera” na polski rynek wydawniczy wjechali w listopadzie 2024, a w marcu 2025 zdezaktualizowało się uspokajające zdanie: „Od 2001 roku nie odnotowano żadnego przypadku błonicy na terenie Polski”. Jak widać sytuacja jest bardzo dynamiczna – odwieczna wojna z zarazkami ciągle przynosi zwroty akcji. Szala zwycięstwa raz przechyla się na stronę ludzkości, innymi razy górą są zabójcze drobnoustroje, w tym wirusy (przez jednych nazywane mikroskopijnymi drobnoustrojami, przez innych nie zaliczane do tych organizmów). Globalizacja, zmiany klimatyczne, rozwój komunikacji (internet efektywniej wykorzystywany przez laików, też różne grupy interesu niż obiektywnych ekspertów), spadające zaufanie do organów i instytucji państwowych, medyków, naukowców i przede wszystkim prywatnych firm farmaceutycznych, nieetyczne praktyki, niekwestionowane błędy człowieka i niezależne od niego wypadki zwykle mocnej nagłaśniane od sukcesów na liniach epidemiologicznego frontu – to „wiatry sprzyjające” tytułowym antybohaterom ambitnej publikacji pani Trojanowskiej. Nie pomija też autorka, jak się wydaje coraz większego wpływu tak zwanych ruchów antyszczepionkowych na kształtowanie opinii publicznej; ich udziału w przywracaniu chorób niemal zapomnianych – krztusiec, szkarlatyna, odra, ospa, błonica. W „Niewidzialnych mordercach” Anna Trojanowska obok rzetelnych (z jakimś marginesem błędu, autorka bowiem uprzedza o brakach w dokumentacji historycznej i rozbieżnościach w danych; jak się okazuje podawanie różnych liczb – przez media, samorządy, rządy – nie jest współczesnym „wynalazkiem propagandowym”) statystyk śmierci w Polsce, Europie, na Ziemi spowodowanych przez rzekomo pokonane choroby zakaźne, opisuje wierzenia i rytuały, mity i teorie spiskowe, którymi obrosły epidemie/pandemie. „Magiczne działania” stosowane także w XXI wieku (np. picie metanolu rzekomą ochroną przed COVID-19), szukanie kozłów ofiarnych wśród bliźnich (obsesyjne poświęcanie innych, „by życie wróciło do normalności”), bezlitosne segregowanie ludzi (dosłowne wyrzucanie sąsiadów, przyjaciół i krewnych poza margines społeczny, zamykanie w leprozoriach i innych umieralniach, głodzenie w jakichś zapyziałych chatach pośrodku niczego, karanie nawet śmiercią za łamanie tego, co w naszych czasach jest znane jako obostrzenia, restrykcje epidemiczne/sanitarne), obwinianie, pomawianie, a niekiedy zabijanie osób, które miały przywlec zarazę. Żydzi, Romowie, muzułmanie, homoseksualiści, Azjaci, Bill Gates. Z drugiej strony wielowiekowe zmagania Homo sapiens z niewidzialnymi masowymi mordercami pokazują, jak wielki upór tkwi w człowieku. Pasja, wytrwałość, akty heroizmu (na przykład testowanie szczepionek na sobie, świadome wchodzenie w epicentrum epidemii: opiekowanie się chorymi, zbieranie danych z myślą o wykorzystaniu ich przeciwko zarazie, informowaniu i edukowaniu społeczeństwa oraz stworzeniu skutecznej broni – szczepionki, leki), bezkresna kreatywność, imponująca inteligencja. Anna Trojanowska nie wybiela środowiska naukowego, nie przemilcza potencjalnie niewygodnych dlań faktów – lista zasług i hańby; osiągnięcia wybitne, zachowania co najmniej wątpliwe moralnie oraz jednoznacznie negatywne, niekiedy prowadzące do nieodwracalnych tragedii. Z innej beczki: wygląda na to, że system podatkowy w Polsce też niewiele się zmienił przynajmniej od XVII wieku. W każdym razie pani Trojanowska napomyka, że „w 1653 roku w Warszawie […] król Jan Kazimierz nakazał burmistrzom Starej i Nowej Warszawy zebrać od wszystkich mieszkańców miasta (jednak z wyjątkiem duchownych i szlachty) sześć tysięcy złotych”, które miały tworzyć specjalny fundusz na rzecz walki z morem, morowym powietrzem.

Zaryzykuję twierdzenie, że takich pozycji, jak „Niewidzialni mordercy. Dżuma, ospa, cholera” Anny Trojanowskiej powinno być dużo więcej. Marzy mi się też większa promocja (tak dla równowagi) tego rodzaju literatury w mass mediach, bo jak na razie reklamuje się (w myśl jednej z podstawowych zasad marketingu: nieważne, co mówią, byle mówili) głównie tezy współczesnych przeciwników szczepień, czy w ogóle medycyny konwencjonalnej. Mrożąca krew w żyłach książka, którą ośmielę się polecić wszystkim. Naukowym sceptykom też.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 31 marca 2025

„Nie rozłączaj się” (2025)

 
Summer wybiera się z koleżankami Vicky i Evą na ślub znajomej ze studiów w Tulsie w stanie Oklahoma. Dzięki aplikacji FaceTime niemal przez cały czas jest w kontakcie ze swoim chłopakiem Chrisem, z którym powoli odbudowuje stosunki po poważnym kryzysie w związku. Po weselu kobiety rozgaszczają się w starym domu wynajętym przez Airbnb. Wieczór upływa spokojnie, dopóki nieobliczalna Norweżka, Vicky, nie postanawia zaspokoić swojej ciekawości odnośnie zamkniętego na klucz pomieszczenia. Później uwagę wszystkich zaprzątną domniemane epizody somnambuliczne Evy, które będą miały nadzwyczaj drastyczny przebieg. Tymczasem Chris odkryje przerażającą historię tymczasowego lokum swojej ukochanej i jej koleżanek. Odtąd coraz bardziej będzie skłaniał się ku teorii o nawiedzeniu tego miejsca przez nieprzyjazne duchy, tym samym narażając się na dobrze znany mu już gniew Summer, sceptycznie nastawionej do zjawisk paranormalnych, ale to może się zmienić w każdej chwili. Bo wygląda na to, że nadprzyrodzona aktywność w wynajętym domostwie szybko się nasila.

Plakat filmu. „Don't Hang Up” 2025, Element Film, Frauhaus

Nowoczesne wykorzystanie techniki found footage przez Alexa Herrona, norweskiego reżysera, scenarzysty i producenta, którego najbardziej znanymi osiągnięciami są pełnometrażowe filmy grozy „Odejdź!” (2022) i „Dark Windows” (2023). Nakręcony w Newark w stanie New Jersey latem 2024 roku paranormal horror pt. „Don't Hang Up” (pol. „Nie rozłączaj się”) odnoszący się do UWAGA SPOILER masakry w Tulsie, pogromu czarnoskórych mieszkańców miasta z 1 czerwca 1921 roku zatuszowanego przez władze miejskie z pomocą Ku Klux Klanu. Sprawę nagłośniono dopiero w 2000 roku. Dokładna liczba ofiar śmiertelnych nadal nie jest znana – od trzydziestu sześciu nawet do trzystu bestialsko zamordowanych osób, których oprawcy nigdy nie zostali ukarani KONIEC SPOILERA. Światowa premiera „face-timowego straszaka” Alexa Herrona odbyła się 19 marca 2025 roku na Kosmorama Trondheim International Film Festival, a szeroka dystrybucja kinowa w Norwegii wystartowała dziewięć dni później. W tym samym miesiącu obraz został udostępniony w Polsce – na platformie CDA Premium. W krajach nordyckich za dystrybucję „Don't Hang Up” odpowiada SF Studios, natomiast sprzedażą międzynarodową zajmuje się firma REinvent.

Trzecie długometrażowe dokonanie Alexa Herrona w kinematografii grozy i według mnie najlepsze. Umowna transmisja live w popularnej aplikacji do rozmów wideo i audio, widok z kamer w smartfonie głównej bohaterki filmu. Telekonferencje zakochanej pary zmuszonej do kilkudniowej rozłąki. Zaczynamy od zabawy weselnej w Tulsie w stanie Oklahoma – krótka wycieczka przybyłej z daleka koleżanki panny młodej, dzielenie się wrażeniami z życiowym partnerem, który nie mógł skorzystać z zaproszenia na to huczne wydarzenie. Następnie zaglądamy do samochodu, w którym toczy się rozmowa na temat leciwego domu wynajętego przez internet – weekendowej przystani głównej kamerzystki, Amerykanki Summer (poprawna kreacja debiutującej w pełnym metrażu Claire McPartland), pochodzącej z Norwegii Vicky (zadowalający występ Siri Black Ndiaye, nie po raz pierwszy współpracującej z Alexem Herronem; patrz: „Odejdź!” z 2022 roku) i mającej koreańskie korzenie Evy (najbardziej widowiskowe wcielenie w „Nie rozłączaj się”, ładny popis kolejnej długometrażowej debiutantki, Jueun Kang). A u dołu ekranu widzimy siedzącego przy biurku Afroamerykanina Chrisa (w tej roli Brett Curtis, dotąd działający w serialach i filmach krótkometrażowych, który w moim poczuciu całkiem nieźle wywiązał się z tutejszego zadania: niecichy obserwator), życiowego partnera Summer, który, że tak to ujmę jest na okresie próbnym. Dostał drugą szansę i robi wszystko, co w jego mocy, by jej nie zmarnować. Wynajęta nieruchomość na całej czwórce robi dość upiorne wrażenie – budynek jakby żywcem wyjęty z XX-wiecznej ghost story; posępne domiszcze, w którym czas się zatrzymał (staroświecki wystrój wnętrz) – ale dziewczyny odbierają to bardziej jako obietnicę ekscytującej przygody, o której będą mogły opowiadać znajomym niż sygnał do odwrotu. Tylko Chris ma wątpliwości, ale nie dość, że jest daleko, to przede wszystkim ma na względzie swoją przyszłość u boku Summer. Woli ustąpić niż ryzykować kolejną kłótnię z miłością swojego życia. I wmawiać sobie, że wzrok płata mu figle. Bo przebywający setki mil od miejsca wydarzeń młody mężczyzna jest lepszym świadkiem od bezpośrednich uczestniczek „kolizji nadnaturalnej”. Odbiorcy „Nie rozłączaj się” Alexa Herrona dostają dokładnie ten sam obraz sytuacji, co Chris, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że początkowo ich reakcje będą znacząco różnić się od reakcji „podglądacza” z tego klaustrofobicznego świata przedstawionego. Zaskakująco mrocznego piętrowego domu w zacisznym zakątku Tulsy, w którym w poprzednim wieku doszło do strasznej rzezi, a z czasem obiekt zyskał miano „nawiedzonego”. Międzynarodową (nie)sławę feralny budynek zyskał po premierze poświęconego mu odcinka w programie o zjawiskach nadprzyrodzonych, tak się jednak niefortunnie(?) złożyło, że Summer, Vicky i Eva przegapiły te wszystkie informacje. Chris udowodni, że wystarczyło wklepać adres w dowolną wyszukiwarkę internetową, żeby zawczasu poznać tragiczną historię domu pana Souliera - nowej oferty na Airbnb - ale jakoś nikt nie pomyślał o przeprowadzeniu tej prostej wersyfikacji. Sama opowieści o duchach najprawdopodobniej nie zniechęciłyby Summer i jej koleżanek do zorganizowania sobie poweselnego odpoczynku w tym samym miejscu, ale długo ukrywana przed opinią publiczną, skandalicznie zatuszowana masakra z lat 20. XX wieku, to już inna sprawa. Przynajmniej dwie z nich to zatwardziałe sceptyczki: odpowiedzialna Summer i skrajnie nieodpowiedzialna Vicky, „chodzące kłopoty” ze Skandynawii, patriotka z amerykofobią, nie wiedzieć czemu mieszkająca w znienawidzonym kraju. Komentarz do rażącej hipokryzji szerzącej się w globalnym społeczeństwie?

Plakat filmu. „Don't Hang Up” 2025, Element Film, Frauhaus
Amerykańsko-norweska produkcja, na którą wyraźny wpływ miały azjatyckie ghost stories (chociażby „The Ring – Krąg” Hideo Nakaty i „Klątwa Ju-on” Takashiego Shimizu) – współczesna opowieść z posmaczkiem retro o domu nawiedzonym przez ciemnowłosą dziewczynkę „ze studni”; kobietę, która mogła „umrzeć w silnym gniewie lub żalu, w ten sposób sprowadzając klątwę, jak plama gromadzącą się w miejscu śmierci” oraz potwornie okaleczonego mężczyznę z zagraconej piwnicy, do której wchodzi się przez wąski, poskręcany korytarz. Twórcy „Nie rozłączaj się” nie szczędzą manifestacji obecności z zaświatów – duchów podkradających się i z nagła wyrastających za plecami niewykwalifikowanej kamerzystki, hipotetycznie opętujących najbardziej podatną na takie rzeczy najbliższą przyjaciółkę Summer. Zaczyna się w sypialni zajętej przez czołową bohaterkę – widok z przylegającej doń łazienki – zaraz po typowym wyskoku Vicky, akcie wandalizmu w wypożyczonej nieruchomości. Tajemnicza postać znieruchomiała w kadrze – elektryzujący moment, który punkt kulminacyjny osiąga po wyjściu Summer spod prysznica. Kobieta ustawia się tyłem do intruzki, zasłaniając nam widok na sypialnię, a gdy w końcu spojrzy za siebie... Łatwo się domyślić, co zobaczy. Zdecydowanie stara szkoła straszenia - efektywna prostota – room invasion kontynuowane po zaśnięciu Summer. Smoliście czarna postać (pojawiająca się i znikająca, też efektownie zlewająca z nocną ciemnością) z nienaturalnie mocno świecącymi oczami pchająca się do łóżka (aluzja do „Bytu” Sidneya J. Furie'ego?) chwilowo niepilnowanej dziewczyny Chrisa, co przypomniało mi „Koszmar z ulicy Wiązów” Wesa Cravena, trzeba jednak zaznaczyć, że partner Summer, w przeciwieństwie do chłopaka Nancy Thompson (którego najzwyczajniej w świecie zmorzył sen) dotrzymał obietnicy. Podczas nieobecności Chrisa telefon jego niekoniecznie napastowanej seksualnie dziewczyny ląduje na podłodze – celowo bądź przypadkiem strącony przez ducha – a po powrocie nocnego marka z kubkiem parującego czegoś, nieśpiesznie zawiązuje się następny wątek tej nieskomplikowanej opowieści. Znowu tradycyjny motyw (śmiem podejrzewać, że Alex Herron tym razem działał przede wszystkim z myślą o stęsknionych za konwencjonalnymi, niesilącymi się na oryginalność ghost stories) – lunatykowanie o potencjalnym podłożu nadnaturalnym. Szokujący rzut o ścianę, mocna akcja z umywalką i niepokojąco giętki odcinek szyjny kręgosłupa. W każdym razie przygotowałam się na cielesne eksperymenty pod patronatem Pazuzu z „Egzorcysty” Williama Friedkina – raptowny, ale w gruncie rzeczy nieprzesadny ruch głową jednostki uznanej za somnambuliczkę i (kamyczek do ogródka opieki zdrowotnej w Stanach Zjednoczonych?) podejrzewanej o zwykłe upojenie alkoholowe. Mój ulubiony moment - wielki „pająk” biegnący po suficie - też mógł być świadomym ukłonem dla najsłynniejszego horroru o demonicznym opętaniu, arcydzieła światowej kinematografii uwolnionego w 1973 roku, ale równie dobrze Alex Herron mógł z szacunkiem wspominać choćby wyżej wymienione japońskie dzieła z 1998 i 2002 roku. Reżyser „Nie rozłączaj się” nie odmówił sobie jednej z najpopularniejszych i najprymitywniejszych, najmniej kreatywnych (po linii najmniejszego oporu) technik wykorzystywanych/nadużywanych między innymi we współczesnych filmach grozy – jolt scare – osobiście nie miałam jednak wrażenia przesytu (uważam, idealne zbilansowanie tak zwanego podskórnego lęku, a przynajmniej starań o przywołanie wywołanie niebłyskawicznie przemijalnych strachów z „zabawą w buu!”), a raz czy dwa nawet podskoczyłam. Tylko zakończenie mocno rozczarowujące. Łzawe domknięcie historii nawiedzonego domu i epilog, który wyglądał mi na rozpaczliwą próbę ratowania sytuacji – wracający do łask filmowców zabieg do cna ograny już w latach 90. XX wieku.

Optymiści prognozują, że „Nie rozłączaj się” Alexa Herrona będzie wymieniany jednym tchem z takimi głośnymi obrazami, jak „Blair Witch Project” Eduardo Sáncheza i Daniela Myricka, „Paranormal Activity” Orena Peliego oraz „Searching” Aneesha Chaganty'ego. Nie jestem optymistką, więc nie podpiszę się pod tą przepowiednią, wydaje mi się jednak, że rzeczony horror found footage (z podtekstem historycznym) o nawiedzonym domu w Oklahomie jest w stanie zgromadzić całkiem przyzwoitą liczbę zagorzałych fanów i ostrożnych sympatyków. Porządne „kręcenie z ręki” w creepy klimacie.

piątek, 28 marca 2025

Zapowiedź: „Frendo”

 
Nadchodzi Frendo!

Plakat filmu. „Clown in a Cornfield” 2025, Temple Hill Entertainment, Rhea Films

Najnowszy horror od studia Temple Hill, producentów box office'owych hitów „Uśmiechnij się” i „Uśmiechnij się 2”, oparty na pierwszej części bestsellerowej trylogii Adama Cesare'a, na punkcie której oszaleli czytelnicy na całym świecie. Wymieniany przez portal IMDb jako jeden z najciekawszych i najbardziej wyczekiwanych horrorów 2025 roku.

Frendo” to obok nowych sezonów kultowych seriali „Stranger Things” i „The Last of Us” oraz kinowych premier „M3GAN 2.0” i „28 lat później” jeden z najbardziej wyczekiwanych horrorów tego roku!

Film już zachwycił krytyków! Po pierwszych pokazach w Stanach Zjednoczonych ma aż 92% pozytywnych opinii na Rotten Tomatoes. Jak żartobliwie zauważył jeden z dziennikarzy, to lepszy wynik niż wszystkie trzy filmy z serii „Terrifier” o żądnym mordu klaunie!

Zobacz zwiastun: 

Materiał promocyjny © M2 Films

Frendo. Poznaj nową legendę
W miasteczku Kettle Springs ludzie od pokoleń opowiadają sobie o klaunie Frendo, który kiedyś był symbolem lokalnej fabryki. Wydaje się, że dziś jest już tylko miejską legendą. Ale czy na pewno? Kiedy noc przed coroczną imprezą na jego cześć w tajemniczych okolicznościach zaczynają znikać ludzie, mieszkańcy podejrzewają, że Frendo powrócił… i nie jest już taki, jakim go zapamiętali.

W filmie czuć energię „To” i „Krzyku”, tworzącą ekscytującą mieszankę, pełną krwawych zwrotów akcji

RogerEbert.com

Tak przerażający, że po seansie będziesz się bał wyjść w nocy z łóżka...

Screen Rant

Ten film nie pomoże Wam pokonać strachu przed klaunami

Mama's Geeky

Krwawy i pełen napięcia

IMDb

Źródło: wszystkie materiały od M2 Films

czwartek, 27 marca 2025

„The Appointment” (1981/1982)

 
Wracająca do domu z próby orkiestry dwunastoletnia Sandy Fremont wybiera popularny wśród uczniów skrót w Cromley Woods i staje się tragiczną bohaterką jednej z najgłośniejszych i najbardziej tajemniczych spraw w historii Anglii. Trzy lata po niewyjaśnionym zaginięciu Sandy nowa gwiazda szkolnej orkiestry, czternastoletnia Joanne Fowler, przeżywa głęboki zawód miłosny, gdy ojciec informuje ją, że nie może spełnić swojej obietnicy o przyjściu na najważniejszy koncert w jej muzycznej działalności z powodu konieczności stawienia się na przesłuchaniu w związku z wypadkiem, który wydarzył się w pracy. Czara goryczy przelewa się, kiedy sprawdzony szantaż emocjonalny wyrachowanej nastolatki po raz pierwszy okazuje się nieskuteczny. Ian Fowler wreszcie postępuje zgodnie z wytycznymi żony Dianny, nie pozwalając by rozpieszczona córka znowu narzuciła mu swoją wolę. Pozornie wyzwala się spod wpływu Joanne, odbiera jej władzę, przywraca właściwą hierarchię w rodzinie, nie znając przy tym całego zakresu możliwości zdetronizowanej królowej. Niezwykłej siły tkwiącej w jego jedynym dziecku.

Plakat filmu. „The Appointment” 1981/1982, First Principle Film Productions Ltd.

Zaginiony film Lindseya C. Vickersa, brytyjskiego filmowca, który w roli reżysera i scenarzysty zadebiutował w 1978 roku, krótkometrażowym dramatem pt. „The Lake”. Doświadczenie (na stanowisku asystenta reżysera) zbierał przy choćby takich produkcjach jak „Skosztuj krwi Draculi” Petera Sasdy'ego, „Wampiryczni kochankowie” i „Ukąszenia Draculi” Roya Warda Bakera, „Horror Frankensteina” Jimmy'ego Sangstera, „Krew z grobowca mumii” Setha Holta i niewymienionego w czołówce Michaela Carrerasa oraz „Cyrk wampirów” Roberta Younga. Jedyny pełnometrażowy obraz Lindseya C. Vickersa miał być thrillerem telewizyjnym, ale jeszcze na etapie przedprodukcji pojawił się dodatkowy inwestor, który znacząco podreperował budżet. Zdjęcia główne odbyły się w 1980 roku we wsi Bray w angielskim hrabstwie Berkshire i leżącej nieopodal, w osadzie Water Oakley, placówce filmowej i telewizyjnej najbardziej znanej ze współpracy z Hammer Film Productions, Bray Film Studios. Starania o szeroką dystrybucję kinową dla nadprzyrodzonego horroru/thrillera psychologicznego „The Appointment” w reżyserii i na podstawie scenariusza Lindseya C. Vickersa, trwały ponad rok, nie udało się jednak znaleźć ani jednego chętnego (dystrybutora) do tego zadania. W październiku 1981 roku miał odbyć się specjalny pokaz (dla wybranej publiczności) „The Appointment” w BAFTA w Londynie, zabytkowym obiekcie przeznaczonym do organizacji różnych imprez. W 1982 roku „niechciany film Vickersa” trafił na rynek VHS w Wielkiej Brytanii. W latach 80. kilkukrotnie był emitowany w brytyjskiej telewizji, a potem przepadł bez śladu. Zupełnie jak dwunastoletnia bohaterka wybitnego prologu „The Appointment”. Właściwie Brytyjski Instytut Filmowy (British Film Institute, BFI) - który ponad trzydzieści lat po skromnym uwolnieniu niemal zapomnianego utworu Lindseya C. Vickersa wdrożył działania ukierunkowane na wpuszczenie „The Appointment” na rynek DVD – dysponował mocno zniszczoną kopią filmu znalezioną w sklepie charytatywnym zaledwie parę lat przed oficjalnym rozpoczęciem misji BFI na rzecz swego czasu wzgardzonego utworu solidnie opartego na suspensie. W 2021 roku firma Sony Pictures znalazła w swoich archiwach dużo lepszą kopię zapisaną na taśmie filmowej o średnicy jednego cala i pierwotnie przeznaczonej do użytku telewizyjnego. Właśnie tę (telewizyjną) wersję „The Appointment” przywrócono światu w lipcu 2022 roku – odrestaurowana edycja z materiałami dodatkowymi, w tym komentarzami Lindseya C. Vickersa; wydanie Blu-ray Brytyjskiego Instytutu Filmowego.

Historia „The Appointment” Lindseya C. Vickersa pokazuje jak ważne jest gromadzenie wszelkich zasobów filmowych przez prywatne wytwórnie, rzetelne prowadzenie archiwów przez firmy producenckie i dystrybucyjne. Mało brakowało, żeby jeden z najefektywniejszych brytyjskich horrorów przedostatniej dekady XX wieku został bezpowrotnie stracony. Właściwie wydajność „The Appointment” to kwestia dyskusyjna – specyfika niniejszego dzieła, jego eksperymentalny charakter i przede wszystkim bardzo wolne tempo nie wpisują się w dzisiejsze potrzeby społeczne. Estetyka jednego z dwóch dokonań reżyserskich Lindseya C. Vickersa nie jest uniwersalna, obawiam się wręcz, że coś takiego w naszej epoce przemówić może tylko do mniejszości. Najprędzej miłośników arthouse horror and thriller, sztuki minimalizmu i hitchcockowskiego suspensu. Otwarcie „The Appointment” to perła dramaturgii filmowej – zdecydowanie najbardziej doceniony przez recenzentów fragment tej dziwnej opowieści pana Vickersa – jeden z najmocniej trzymających w napięciu momentów, jakie w życiu na ekranie widziałam. Postawiłabym w jednym rzędzie z niezapomnianym wprowadzeniem - i zakończeniem - do „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona. Stary reportaż telewizyjny; prawdopodobnie świadoma stylizacja. Rekonstrukcja zdarzenia lub, co bardziej prawdopodobne, „prawdziwa” Sandy Fremont (aktorski debiut Auriol Goldingham) na drodze bez powrotu, w odróżnieniu od nas, niesłysząca komentatora, narratora z nieodległej przyszłości – tak zwany głos z offu, domniemany reporter kryminalny streszczający niewyjaśnioną sprawę zaginięcia trzy lata później, po odtajnieniu raportu policyjnego. Poprzedzonego upiornym nawoływaniem zniknięcia w Cromley Woods, o którym krążą różne niestworzone historie, urban legends bynajmniej odstraszające lokalną młodzież. Następnie poznajemy rodzinę Fowlerów: Iana (niezawodny Edward Woodward), jego żonę Diannę (bezbłędna Jane Merrow) i ich czternastoletnią córkę Joanne (zjawiskowa Samantha Weysom). Ta ostatnia jest największą szkolną gwiazdą, najbardziej utalentowaną członkinią orkiestry, urodzoną skrzypaczką, wokół której nawet nauczyciele chodzą na palcach. A przynajmniej jej matka nie może oprzeć się poczuciu, że Joanne jest faworyzowaną uczennicą, zepsutą ciągłym znajdowaniem się w centrum uwagi. Najpierw tylko w domu, a po zagadkowym zaginięciu Sandy Fremont także w szkole. Córeczka tatusia, którą najwyższy czas odpowiednio wychować. W każdym razie wszystko wskazuje na to, że w ocenie Dianny relacja pozostałych domowników jest niezdrowa, potencjalnie najbardziej szkodliwa dla Joanne (teraz infantylna egoistka zapatrzona w ojca, a za niedługo wyrachowana manipulatorka z zaburzeniem preferencji seksualnych), ale pożycie małżeńskie Fowlerów na pewno też na tym cierpi. Dianna czuje się wykluczona z życia rodzinnego, wiecznie w cieniu wielkiej miłości, bezsilna i zwykle niewidzialna obserwatorka alarmująco zacieśniającego się związku Iana i Joanne. Kompleks Elektry? Niedojrzałość psychoseksualna?

Materiał promocyjny. „The Appointment” 1981/1982, First Principle Film Productions Ltd.

Aluzyjny film uprzedzający fakty. A przynajmniej teoretycznie przepowiadający przyszłość, która dzięki temu może zostać zmieniona. „Oszukać przeznaczenie” Lindseya C. Vickersa:) Ale najpierw burzliwe popołudnie i wieczór w domu Fowlerów, nietypowa zasadniczość faworyzowanego rodzica i gniewne spojrzenia zaborczej dziewczyny, przewiercanie wzrokiem zaskakująco nieuległego tatusia (wspaniała gra twarzą młodej Samanthy Weysom). Trochę później wymowne wahanie, mimo wszystko poczuwającego się do winy Iana. Zażarta walka z samym sobą, a za „magnetycznymi drzwiami” podniecające (niekoniecznie dla widzów) oczekiwanie. Napalona nastolatka w myślach dopingująca upragnionego kochanka, błagająca, by otworzył te cholerne drzwi. Środkowy „akt” tej rodzinnej „sztuki potencjalnie tragicznej” opiera się na motywie snu – intrygujące połączenie w głównej sypialni, prawie na pewno ściśle powiązane (celowy zabieg bądź skutek uboczny wywoływania „demonów z lasu”) z tajemną mocą skumulowaną w drugiej sypialni. UWAGA SPOILER W tle – czy to na jawie, czy we śnie – home invasion, animal attack: opowieści chytrze (przewrotność) niedokończone. Zawieszenie akcji. Zmiana planów – miejsca ofensywy – narzucona przez diaboliczną nastolatkę, ewentualnie nadnaturalną energię, mroczną moc, która nią zawładnęła. „Były to psy – psy czarne jak węgiel, olbrzymie – takie, jakich dotąd nie widziały oczy żadnego śmiertelnika. Z ich otwartych paszcz buchał ogień, ślepia żarzyły się jak węgle, a po całych ich ciałach pełzały migotliwe płomyki. Nigdy, nawet w majaczeniach chorego umysłu, nie mogło powstać nic równie dzikiego, przerażającego, szatańskiego, jak te czarne potwory”. [Arthur Conan Doyle „Pies Baskerville'ów. Dziwne przygody Sherlocka Holmesa”, tłum. Eugenia Żmijewska, Wydawnictwo Armoryka 2012; cytat niedokładny) KONIEC SPOILERA. Przypuszczalnie prorocze sny, poprzetykane przebudzeniami Iana (o ile to nie są sny w śnie) i bardziej złowieszczymi widokami na skąpanej w nocnych ciemnościach posesji Fowlerów. Rozciągnięte do granic możliwości „uzbrajanie bomby” w toksycznym gnieździe rodzinnym dotąd ukrytym za różaną fasadą. Tykającej bomby, czego głównym symbolem jest cenny zegarek mechaniczny ręcznie nakręcany Iana, a pomniejszymi zegary ścienne w jego domu i zegar samochodowy. Z samego rana mężczyzna rusza w długą podróż do Londynu, zorganizowaną naprędce poprzedniego dnia. Z bólem serca, bo wcześniej przyrzekł swojej hołubionej córce, że będzie obecny na jej Wielkim Występie. Zawsze dotrzymywał danego jej słowa, spełniał wszystkie zachcianki, dawał wszystko, czego sobie zażyczyła - z wyjątkiem żywego jednorożca:) - ale tym razem, mimo usilnych starań, nie udało mu się znaleźć wygodnego wyjścia z sytuacji nagłej. Nie mógł odmówić pomocy koledze, który przecież znalazł się w naprawdę trudnym położeniu, a obowiązkowe stawiennictwo na przyszłych, zapewne większych, koncertach Orkiestry Symfonicznej i być może recitalach Joanne, powinno uspokoić jego sumienie. Wynagrodzi to córce, jeśli tylko dostanie drugą szansę. A na to się nie zanosi. Wszystkie znaki na pochmurnym niebie i posępnej ziemi - klimatyczne zdjęcia Briana Westa (m.in. „Na krańcu świata” Teda Kotcheffa) i przepysznie korespondująca z nimi, melancholijna ścieżka dźwiękowa Trevora Jonesa (m.in. „Nadawca” Rogera Christiana, „Harry Angel” Alana Parkera, „Arachnofobia” Franka Marshalla, „Kryjówka diabła” Bretta Leonarda, „Z piekła rodem” Alberta i Allena Hughesów); miejscami przegląd fotografii różnych; kolaże zapewne „sklejone” przez Seana Bartona, kierownika montażu, który później zabłyśnie choćby w body horrorze „Mucha 2” Chrisa Walasa – wskazują na powtórkę tragicznego scenariusza. Film drogi (hipnotyczny krajobraz naturalny, lekko obskurny krajobraz miejski/wiejski) sadystycznie bawiący się widzem. Demonstracyjna przewlekłość postępowania, „czysta kpina” z obywateli czekających na wszystkim znany finał. Znany co do szczegółu? Tak czy inaczej, w międzyczasie nastąpi kolejne dziwne połączenie – jak z wydanej trochę później „Christine” Stephena Kinga, czy jak kto woli Johna Carpentera, z fantazyjnym bonusem krwistym (oryginalny pomysł). Cudownie dłużąca się podróż UWAGA SPOILER sfinalizowana niespodziewanym, niezapowiedzianym w onirycznej środkowej partii, karkołomnym wyczynem filmowców notabene niedysponujących pokaźnym budżetem. Widowiskowy przewrót (a na dokładkę straszliwie wygięta, zmiażdżona dłoń) i widowiskowe rozwiązanie zagadki mocno zaciśniętego pasa bezpieczeństwa KONIEC SPOILERA. Znowu nerwowe czekanie na (nie?)uniknione zderzenie ze Śmiercią, a na wypadek, gdyby ktoś się tego nie domyślił będzie jeszcze wyjaśnienie scenki z Cromley Woods - spotkania Joanne Fowler z...

Suspensywny film szczęśliwie odzyskany przez Brytyjski Instytut Filmowy z istotnym udziałem Sony Pictures. Diament wrzucony w błoto w dwudziestym i szczęśliwie wydobyty w dwudziestym pierwszym wieku. Piorunująca mikstura gatunkowa i podgatunkowa, kunsztowna sztuka filmowa, dramaturgia najwyższej próby... i kuriozum na skalę światową:) O zachowanie takiego dziedzictwa kulturowego, takich dzieł sztuki warto walczyć. Może i „The Appointment” Lindseya C. Vickersa to rażąco niemodny film grozy, może nie pasuje do naszych szaleńczo rozpędzonych czasów, może dzisiaj płynie pod prąd lub w poprzek prądu potocznych oczekiwań, może okrutnie trąci myszką (ja zupełnie tego nie czuję, nie wykluczam jednak, że mam przytępione zmysły), ale mówią, że wszystko w świecie zmienne jest, więc może kiedyś zrobi się naprawdę głośno o tym, w moim przekonaniu, fenomenalnym filmie grozy.