środa, 25 listopada 2015

„Howl” (2015)


Nocny pociąg pasażerski rusza z Londynu z kilkoma podróżnymi w środku. Zawiedziony brakiem spodziewanego awansu konduktor Joe, jak zwykle sprawdza bilety, po czym zasypia w odosobnionym przedziale. Budzi go nagłe zatrzymanie pociągu pośrodku zalesionych, angielskich terenów, z dala od cywilizacji. Maszynista wychodzi na zewnątrz, celem odnalezienia przyczyny awarii, ale nie wraca z powrotem. Pasażerowie namawiają Joego, aby wyruszyli pieszo do najbliższej stacji. Jednak niedługo po wyjściu z pociągu zostają zaatakowani przez człekokształtne zwierzę, które na powrót zapędza ich do pociągu. Przerażeni podróżni barykadują się w środku, w nadziei na rychły ratunek. Tymczasem stworzenia zamieszkujące tutejsze lasy osaczają ich, traktując jak zwierzynę przeznaczoną na pożarcie.

Paul Hyett wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako charakteryzator i ogólnie ekspert od efektów specjalnych. Pracował między innymi przy takich obrazach, jak „Zejście”, „Doomsday” i „Eden Lake”, jako reżyser i współscenarzysta natomiast debiutował w 2012 roku „Ponurym domem”. Od tego czasu, aż do teraz nie nakręcił żadnego filmu. Brytyjski „Howl” na podstawie scenariusza Marka Huckerby’ego i Nicka Ostlera zapewne nie będzie przepustką dla Hyetta do wielkiej reżyserskiej kariery, pomimo całkiem pozytywnych opinii krytyków. Efekt najprawdopodobniej nie urzeknie miłośników kina głównego nurtu oraz tych fanów gatunku, którzy są już zmęczeni standardowymi rąbankami nawet jeśli wyróżnia je zgrabny klimat. Ja na szczęście nie jestem nastawiona antypatycznie do prostych, jednowątkowych historyjek, nastawionych na sukcesywną eliminację bohaterów.

Współczesne kino grozy uczuliło mnie na plastikowe zdjęcia – ilekroć sięgam po jakiś nowszy twór podświadomie przygotowuję się na sztuczne widowisko, które już nie tylko efektami specjalnymi, ale również oprawą wizualną zakrzyknie, że przynależy do obecnej dekadenckiej dla filmowego horroru epoki. Scenografię i klimat „Howl” również stworzono w oparciu o zdobycze nowoczesnej techniki, ale co zdarza się bardzo rzadko, twórcy potrafili przekuć to na korzyść produkcji. Zdjęcia „z lotu ptaka” stojącego na odludziu pociągu w nocnej ciemności, ze ścianą skąpanych w gęstej mgle drzew po obu stronach torów i zacinającym deszczem robiły wrażenie, pomimo maniakalnej staranności operatorów (w horrorach na ogół bardziej trafia do mnie realizatorska niedbałość będąca domeną niskobudżetowych tworów niż profesjonalna, dopieszczona praca kamer). Metaliczną kolorystyką „Howl” chwilami przywodzi na myśl „Underworld”, któremu nie można odmówić efekciarstwa, ale Hyett zdołał wykrzesać z owego sznytu maksimum korzyści dla klimatu. Lwia część akcji rozgrywa się wewnątrz pociągu (czym scenariusz nasuwa delikatne skojarzenia z „Lękiem” z 2004 roku, czy „Nocnym pociągiem z mięsem”, z tą różnicą, że tam mieliśmy metro), który nocną porą utknął w miejscu oddalonym od cywilizacji. Bohaterów jest całkiem sporo i stanowią oni całkiem zajmującą zbieraninę zróżnicowanych osobowościowo postaci: od aroganckiej nastolatki i jasnowłosej karierowiczki, przez egoistycznego kobieciarza i wyciszonego młodego mechanika po parkę staruszków, mola książkowego i otyłego chłopaka. Ponadto mamy maszynistę, który ginie jako pierwszy, pracownicę kolei i rozkochanego w niej głównego bohatera, kolegę z pracy Joego (strasznie manieryczny Ed Speleers). Właściwa akcja zawiązuje się dosyć szybko, już po kilkunastu minutach projekcji tyle, że mówiąc o akcji nie mam na myśli jakichś odkrywczych rozwiązań fabularnych, czy nadmiernej komplikacji. W sumie to scenarzyści odżegnują się nie tyle od dużej, co od jakiejkolwiek komplikacji, ciągnąc całą fabułę na jednym wątku (nie licząc relacji międzyludzkich), czyli atakowaniu zagubionych protagonistów przez człekokształtne stwory. I przede wszystkim tym zdobyli sobie moją przychylność. Nie wiem, jak inni, ale ja stęskniłam się za prostymi, nieprzekombinowanymi horrorami. W XX wieku wiodły prym, ale obecnie coraz więcej twórców odchodzi od tej tradycji w stronę, często bzdurnego, niepotrzebnego skomplikowania. Hyett pokazał, że proste rozwiązania fabularne w tym gatunku również mają rację bytu, nawet w XXI-wiecznych produkcjach. 

Przy całej mojej sympatii do nieprzekombinowanych scenariuszy horrorów myślę, że „Howl” nie oglądałoby mi się tak dobrze, gdyby nie oprawa audiowizualna. O zdjęciach na zewnątrz już wspomniałam, ale nie mogę pominąć milczeniem mrocznego wnętrza pociągu. Wąskich przedziałów, w których co jakiś czas gaśnie światło, bądź migają żarówki, wywołujących iście klaustrofobiczne odczucia. Prowizorycznie zabarykadowane drzwi i okna, które co jakiś czas szturmują agresywne, mięsożerne stworzenia wzbogacają klimat pożądaną dawką napięcia, które w połączeniu ze znakomitą ścieżką dźwiękową i umiejętną grą światłem i cieniem miejscami osiągają iście piorunujący efekt. Ponarzekać muszę natomiast na sylwetki potworów, które miały być wilkołakami, ale ich bytowanie również za dnia i wygląd zewnętrzny odbiegały od klasycznych sylwetek owych monstrów, do których przyzwyczaiło nas kino. Twórcy chcieli chyba nieco poeksperymentować z ich sylwetkami, co się chwali, ale kierunek, jaki obrali przy ich charakteryzacji w większości do mnie nie trafiał. W większości, bo przemiana jednej z pasażerek pociągu w przywodzącą na myśl skojarzenia z myszopodobnym stworem była pomysłowa i zadowalająco oddana na ekranie. Ale pozostałe sylwetki owych „niewilkołaczych wilkołaków” wydały mi się nieco przekombinowane, a miejscami nawet zabawne – żarzące się w oddali oczy stworów na plus, ale ilekroć wychodzili z cienia miałam wrażenie, że protagonistom przyszło zmierzyć się z jaskiniowcami, a nie stricte wilkołakami. Ubolewam również nad oszczędnym epatowaniem gore. Zupełnie nie wiem, dlaczego twórcy uderzyli w tak dalece idący minimalizm, skoro dwie dosłowne sceny charakteryzowały się tak dużym stopniem realizmu. Poszarpana rana na nodze starszej kobiety jawiła się bardzo autentycznie, a wyjadanie wnętrzności nastolatki, choć w dużym stopniu skryte w mroku rozbudzało wyobraźnię. Bardziej niż liczne ujęcia spływających posoką okienek w pociągu. Mnogość ofiar obiecywała krwawe widowisko, ale niestety większość mordów rozgrywała się poza kadrem, co nie szkodziło nastrojowi, ale już zadziało spadkowo na poziom dynamiczności. Akcję budowano na reakcjach pozostałych przy życiu protagonistów na widok śmierci współpasażerów oraz ich beznadziejnych próbach wydostania się z tej przemyślnej pułapki – też dobrze, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby jeszcze ciekawiej, gdyby twórcy dodali ze dwie-trzy krwawe sekwencje.

Ogólnie jestem zadowolona z projekcji „Howl”, bo choć co nieco można było poprawić to film Paula Hyetta i tak nie wpadał w denerwującą monotonię, a oprawa wizualna, jak na standardy współczesnego kina grozy wręcz zachwycała. Nie jest to być może twórca, który sprawdzałby się w typowych rąbankach, pełnych graficznych scen mordów, ale znajomości prawideł budowania angażującego uwagę podskórnego napięcia i zgrabnego klimatu osaczenia odmówić mu nie mogę. Tym oraz prostotą fabularną twórcy „Howl” mnie przekonali. Chyba wystarczy, żeby polecić tę produkcję fanom horrorów wtłoczonych w schemat rąbanek, ale bardziej bazujących na nastroju, aniżeli aspektach gore. 

4 komentarze:

  1. O matko,ile można pisać o jednym filmie,wyluzuj trochę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jedyna recka "Howl" jaką napisałam. Jeśli zaś zarzut dotyczy długości recki to cóż lubię pisać (w miarę) wyczerpująco, ale oczywiście nie ma przymusu tych wypocin czytać;)

      Usuń
  2. "Eden Lake" i "Zejście" - już czuję się zachęcona. :-) Twoje opinia jeszcze bardziej mnie przekonała i dodałam film do listy. Uwielbiam takie klimaty i jak widzę rzeczową recenzję, to wiem że mogę w ciemno zaufać. Smutne jest ile dobrych filmów ma niskie oceny, przez co ludzie omijają je szerokim łukiem. Ja ostatnio tak wyhaczyłam parę perełek!

    OdpowiedzUsuń