Starsza
pani dostaje od córki białego bulteriera Baxtera, choć wszyscy
wiedzą, że nie jest miłośniczką psów. Wbrew radom znajomym
postanawia jednak zatrzymać zwierzę, uznając, że dotrzyma jej
towarzystwa w smętnej jesieni życia. Podczas gdy ona coraz bardziej
przekonuje się do swojego czworonożnego współlokatora, Baxter
jest głęboko rozczarowany nową właścicielką. Słabą istotą,
która wciągnęła go w swój nudny żywot. Pies dochodzi do
wniosku, że lepiej by mu było z młodą parą od niedawna
mieszkającą w domu naprzeciwko. Opracowuje więc plan pozbycia się
kłopotliwej staruszki. W końcu jego marzenie się spełnia: Baxter
zyskuje troskliwych opiekunów, pozwalających mu na codzienne
przeżywanie prostych psich przygód. Ta sielanka nie trwa jednak
długo, gdyż nagle w domu pojawia się nieporadne stworzenie
kradnące całą uwagę młodego małżeństwa.
|
Plakat filmu. „Baxter” 1989. Partner's Productions, PCC Productions, Christian Bourgois Productions
|
W
1977 roku swoją światową premierę miała minipowieść
nieżyjącego już Kena Greenhalla, opublikowana pod pseudonimem
Jessica Hamilton, pt. „Baxter” i „Hell Hound”, która później
zyskała reputację zaginionego klasyka literatury grozy. Dziełko
„odnalazło się” w drugiej połowie XX wieku – pod nazwą
„Hell Hound” - między innymi dzięki zaangażowaniu oficyny
Valancourt Books, która wprowadziła na rynek edycje z przedmową
amerykańskiego powieściopisarza Grady'ego Hendrixa, autora choćby
takich utworów, jak „Horrorstör”, „Poradnik zabójców wampirów klubu książki z południa”, „Moja przyjaciółka opętana”, „Sprzedaliśmy dusze” i „Final Girls. Ostatnie ocalałe”. A filmowe wydanie psiej opowieści Kena Greenhalla
pojawiło się już pod koniec lat 80. XX wieku – francuski
thriller psychologiczny w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu
Jérôme'a Boivina, który wraz z Jacquesem Audiardem napisał też
scenariusz. Pierwszy pokaz ekranowego „Baxtera” zorganizowano w
styczniu 1989 roku, w ramach Avoriaz Fantastic Film Festival. W samym
tym miesiącu obraz trafił do francuskich kin.
Szorstka
opowieść egzystencjalna częściowo z perspektywy psa. Narracja
lektorska – nieaksamitny, na swój sposób złowrogi, autorytarny
głos Maxime'a Leroux, wczuwającego się w tytułową postać
„odegraną” przez białego bulteriera imieniem Chimbot – i
wyraźny podział na rozdziały (plansze tytułowe). W gruncie rzeczy
„Baxter” Jérôme'a Boivina to swego rodzaju sztuka w trzech
aktach, studium człowieka, antropologiczne/psychologiczne badania
prowadzone przez przedstawiciela innego gatunku. Kreatywna koncepcja
amerykańskiego pisarza Kena Greenhalla przetworzona przez
francuskich filmowców. Przeniesienie akcji z bezimiennej
miejscowości w Stanach Zjednoczonych do ubogiej mieściny gdzieś we
Francji. Właściciele miejscowego wypełnionego po brzegi schroniska
dla psów, zabiegane małżeństwo, na początku filmu robi
nieprzyjemną niespodziankę matce kobiety, eleganckiej pani Deville,
której doskwiera samotność. W ten sposób można upiec dwie
pieczenie na jednym ogniu – zwolnić miejsce dla innego
niechcianego czworonoga i uciąć narzekania seniorki na chroniczny
brak towarzystwa. Starsza pani wolałaby, żeby córka częściej ją
odwiedzała, ale skoro nie ma się tego, co się lubi, warto podjąć
wysiłek, by polubić to, co się ma. Ogromny wysiłek, bo pani
Deville nie przepada chyba nie tylko za psami, lecz wszystkimi
zwierzętami. Niech sobie żyją, ale nie pod jej dachem. Tak,
emerytka po cichu rozważa przekazanie tego nieudanego prezentu w
jakieś, już niekoniecznie dobre, ręce, ale kiedy jej myśli
zostają ubrane w słowa przez znajomego, do głosu dochodzi jej
przekorna natura. Na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nikt mi nie
będzie mówił, co mam robić – Baxter musi więc zostać. Na
swoje nieszczęście. Myślę, że tę historię można rozpatrywać
na dwóch płaszczyznach: dosłownej i alegorycznej. O relacji
człowieka z psem oraz kształtowaniu osobowości istoty ludzkiej,
wpływie środowiska na psychikę bezbronnego stworzenia. W domu pani
Deville bulterier jest jak dziecko dopiero poznające świat. Z
nieuchronnie słabnącą ekscytacją rozglądające się wokół
siebie. Dziecięcy zachwyt gaszony przez rutynę. Życia traci blask
nowości, niepostrzeżenie wkrada się zniechęcająca monotonia dnia
codziennego. Marzysz o czymś innym, z zazdrością spoglądasz na
trawnik sąsiada, który z całą pewnością jest zieleńszy od
twojego. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Bo starsza pani z dnia
na dzień tylko umacnia Baxtera w przeświadczeniu, że nie ma
bladego pojęcia o jego potrzebach. Nie rozumie go i co gorsza nie
wykazuje najmniejszej ochoty, by to zmienić. Baxter nie ma dużych
wymagań – oczekuje jasnych zasad (pani raz wyrzuca go z sypialni,
a innym razem praktycznie siłą go tam zaciąga) i czasu na zabawy w
ogrodzie (te parę minut dziennie ledwo wystarcza na załatwianie
potrzeb fizjologicznych). Chciałby wiedzieć, co mu wolno, a czego
nie. Chce być dobrym psem, ale jak ma to osiągnąć kiedy nie zna
swoich obowiązków. Jakie ma zadanie w domu madame Deville? Jest,
ale po co? Desperackie poszukiwanie sensu życia przez psa. Nihilizm
egzystencjalny w eksperymentalnym wydaniu. Paraboliczny dreszczowiec
o nieznośnej ciężkości bytu, dręczącym poczuciu bezcelowości,
zagubieniu w bezdusznej rzeczywistości zbudowanej z rażąco
niedopasowanych elementów. Sprzeczne sygnały owocujące
niezdolnością do odróżniania dobra od zła. Jedno prawo przeczy
drugiemu – jeden zakaz koliduje z innym. I jak tu się odnaleźć w
świecie ludzi, podobno najinteligentniejszego gatunku na Ziemi? Sami
nie wiedzą, czego chcą, a kiedy dochodzi do tragedii, gotowi
obwinić wszystkich z wyjątkiem siebie. Staranna introspekcja,
uczciwy rachunek sumienia raczej nie jest mocną stroną Homo
sapiens.
|
Plakat filmu. „Baxter” 1989. Partner's Productions, PCC Productions, Christian Bourgois Productions |
Płonne
nadzieje psa. W „Baxterze” Jérôme'a Boivina nowe szanse zwykle
kończą się bolesnym zawodem. Zawiedziony starszą panią mały
socjopata w końcu dogania marzenie o umoszczeniu się w radosnym
gniazdku młodego małżeństwa. Trudno powiedzieć, czy podoba mu
się strojenie w fikuśne fatałaszki i tańcowanie (na dwóch
łapach) z młodą damą przed jej rozbawionym chłopakiem. Szkoda że
Baxter nie skomentował tej zabawy swoich (nad?)opiekuńczych
właścicieli. „Właściciel” to odpowiednie słowo, bo Baxter
mimo wszystko wciąż jest traktowany przedmiotowo – nigdy nie
lubiłam tego słowa w odniesieniu do wszelkich żywych stworzeń,
ale w tym przypadku niestety pasuje niemal idealnie. Prawie, bo to
dość przewrotny fragment dziejów „złego psa” (w cudzysłowie,
bo chyba nie bez powodu mówi się, że nie ma złych psów, są
tylko źli właściciele”). Mylące pozory. Szorstka znajomość
może być cenniejsza od najbliższej przyjaźni. Czuły opiekun może
być mniej godny zaufania od osoby nieroztkliwiającej się. Tak czy
inaczej, Baxter czuje się kochany, a na pewno chciany, do pojawienia
się tego „żałośnie słabego stworzonka”, za które oczekiwał
ładnych przeprosin. Zrobili błąd, wnosząc tę niezborną istotę
pod ich przytulny dach, ale najwyraźniej nie jest im wstyd. Zabawna,
przykra i straszna konsternacja psa, który niespodzianie został
zdegradowany. Z ulubieńca w outsidera. Odstawiony na boczny tor,
zaniedbywany, w swoim poczuciu niedostatecznie, jeśli w ogóle,
kochany (los niejednego starszego dziecka, a i tak czasami czują się
dzieci adoptowane gdy rodzice doczekają się potomka biologicznego).
Przestrzeń, która należała do niego, nieświadomie wypełnia
zaśliniona istota, z której nie ma żadnego pożytku. Baxter jest
istotą myślącą, a ten malec bynajmniej na taką nie wygląda. Na
jego psi rozum niczego toto sobą nie reprezentuje. To coś, bo
raczej nie człowiek? Ludzie są inteligentni... przeważanie,
czasami, rzadko. Przypomnijmy sobie starszą panią wdzięczną za
rzekomą akcję ratowniczą. Żaden zły uczynek nie pozostanie bez
pochwały. Jak na ironię, z kolei sytuacja, która w ludzkich oczach
powinna jawić się jak czyn iście bohaterski, zostaje
zinterpretowana zgoła inaczej. Może nie na opak, ale mam
podejrzenie graniczące z pewnością, że na miejscu tej młodej
pary „nosiłabym na rękach” tego - hmm - dzielnego pieska. W
pierwsze rozdziały depresyjnej kroniki Baxtera wpleciono niewiele
mówiące scenki z życia nieletniego Charlesa (intensywny występ
debiutującego François Driancourt, który potem też już w żadnym
filmie nie wystąpił), nietowarzyskiego chłopaka z nietypowymi
zainteresowaniami. Alarmującymi? Zależy czy to zwykła pasja, czy
chorobliwa obsesja. Zaciekawienie jedną z najczarniejszy kart w
historii ludzkości czy fatalny wybór autorytetów? Podziw czy
odraza? Na to pytanie akurat łatwo sobie odpowiedzieć, trudniej
natomiast przewidzieć, jak potoczą się wspólne losy chłopca i
psa, który długo szukał twardego wzorca. Jednostki silnej
psychicznie, która dokładnie wie, czego chce. Wydającej zrozumiałe
rozkazy, stanowczej, kategorycznej, niewprowadzającej zbędnych
komplikacji, nierozchwianej emocjonalnie, przewidywalnej. Groźny
pies wreszcie może być posłusznym psem. Bo jak wiadomo posłuszne
zwierzę to dobre zwierzę. Tak myślą ludzie, nieprawdaż? Dlatego
Baxter z zapałem przystępuje do szkolenia zorganizowanego przez
najlepiej rokującego opiekuna w jego nędznym życiu. Podłej
egzystencji czworonoga, który nade wszystko pragnął być miłym
psiakiem. Wstępna ocena ostatniego właściciela dokonana przez
niezmiennie uprzedmiotowione żywe stworzenie, jak mniemam, miała
drastycznie rozmijać się z opinią widza. Chcę przez to
powiedzieć, że twórcy nie szczędzili sygnałów ostrzegawczych –
stroniący od towarzystwa, zafascynowany przemocą arogant z zimnym
spojrzeniem. Trafił psychopata na socjopatę? A może dominujący na
uległego? Tak czy owak, dla spragnionego mocniejszych wrażeń widza
to może być najciekawsza partia „Baxtera”. Najdramatyczniejsza
przeprawa pechowego pieska. Zrobili z niego Cujo? W sumie lepiej nie
nastawiać się na podobne klimaty, na kolejną opowieść o opętanym
żądzą mordu zwierzaku. Nie nazwałabym tego animal attackiem,
choć jakieś cechy tego podgatunku pierwsze długometrażowe
osiągnięcie reżyserskie Jérôme'a Boivina z pewnością posiada.
Wyczerpująca, niesatysfakcjonująca, miejscami zabawna, częściej
smutna, a nawet wstrząsająca, rozdzierająca serce życiowa
wędrówka istoty grzechami skalanej. Z natury dobrej, z wychowania
złej. Niewinność umiera pierwsza, a nadzieja ostatnia.
Nietuzinkowa historia, z której spokojnie dałoby się wycisnąć
więcej, wejść głębiej w tę niebanalną opowieść o
przerażającej banalności zła. Realizm tragiczny – marność nad
marnościami i wszystko marność.
Historia
z ogromnym potencjałem, który w moim poczuciu nie został
dokumentnie wykorzystany. Mam niedosyt, ale z dwojga złego wolę to
od przesytu. Poza tym w jakimś stopniu na pewno dałam się
oczarować tej niestandardowej opowieści egzystencjalnej, opartemu
na powieści Kena Greenhalla, minimalistycznemu w formie dokonaniu
francuskiego reżysera i scenarzysty Jerome'a Boivina. Minorowy,
surowy „Baxter” - psychologiczny dreszczowiec na niepokrzepienie
serc. Znający litość, nieidący na całość, ale i niespecjalnie
ugodowy, „skory do przemocy emocjonalnej”. Dość mocny trunek
wstrząśnięty i zmieszany przez samo życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz