środa, 15 listopada 2023

„Baxter” (1989)

 
Starsza pani dostaje od córki białego bulteriera Baxtera, choć wszyscy wiedzą, że nie jest miłośniczką psów. Wbrew radom znajomym postanawia jednak zatrzymać zwierzę, uznając, że dotrzyma jej towarzystwa w smętnej jesieni życia. Podczas gdy ona coraz bardziej przekonuje się do swojego czworonożnego współlokatora, Baxter jest głęboko rozczarowany nową właścicielką. Słabą istotą, która wciągnęła go w swój nudny żywot. Pies dochodzi do wniosku, że lepiej by mu było z młodą parą od niedawna mieszkającą w domu naprzeciwko. Opracowuje więc plan pozbycia się kłopotliwej staruszki. W końcu jego marzenie się spełnia: Baxter zyskuje troskliwych opiekunów, pozwalających mu na codzienne przeżywanie prostych psich przygód. Ta sielanka nie trwa jednak długo, gdyż nagle w domu pojawia się nieporadne stworzenie kradnące całą uwagę młodego małżeństwa.

Plakat filmu. „Baxter” 1989. Partner's Productions, PCC Productions, Christian Bourgois Productions

W 1977 roku swoją światową premierę miała minipowieść nieżyjącego już Kena Greenhalla, opublikowana pod pseudonimem Jessica Hamilton, pt. „Baxter” i „Hell Hound”, która później zyskała reputację zaginionego klasyka literatury grozy. Dziełko „odnalazło się” w drugiej połowie XX wieku – pod nazwą „Hell Hound” - między innymi dzięki zaangażowaniu oficyny Valancourt Books, która wprowadziła na rynek edycje z przedmową amerykańskiego powieściopisarza Grady'ego Hendrixa, autora choćby takich utworów, jak „Horrorstör”, „Poradnik zabójców wampirów klubu książki z południa”, „Moja przyjaciółka opętana”, „Sprzedaliśmy dusze” i „Final Girls. Ostatnie ocalałe”. A filmowe wydanie psiej opowieści Kena Greenhalla pojawiło się już pod koniec lat 80. XX wieku – francuski thriller psychologiczny w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Jérôme'a Boivina, który wraz z Jacquesem Audiardem napisał też scenariusz. Pierwszy pokaz ekranowego „Baxtera” zorganizowano w styczniu 1989 roku, w ramach Avoriaz Fantastic Film Festival. W samym tym miesiącu obraz trafił do francuskich kin.

Szorstka opowieść egzystencjalna częściowo z perspektywy psa. Narracja lektorska – nieaksamitny, na swój sposób złowrogi, autorytarny głos Maxime'a Leroux, wczuwającego się w tytułową postać „odegraną” przez białego bulteriera imieniem Chimbot – i wyraźny podział na rozdziały (plansze tytułowe). W gruncie rzeczy „Baxter” Jérôme'a Boivina to swego rodzaju sztuka w trzech aktach, studium człowieka, antropologiczne/psychologiczne badania prowadzone przez przedstawiciela innego gatunku. Kreatywna koncepcja amerykańskiego pisarza Kena Greenhalla przetworzona przez francuskich filmowców. Przeniesienie akcji z bezimiennej miejscowości w Stanach Zjednoczonych do ubogiej mieściny gdzieś we Francji. Właściciele miejscowego wypełnionego po brzegi schroniska dla psów, zabiegane małżeństwo, na początku filmu robi nieprzyjemną niespodziankę matce kobiety, eleganckiej pani Deville, której doskwiera samotność. W ten sposób można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu – zwolnić miejsce dla innego niechcianego czworonoga i uciąć narzekania seniorki na chroniczny brak towarzystwa. Starsza pani wolałaby, żeby córka częściej ją odwiedzała, ale skoro nie ma się tego, co się lubi, warto podjąć wysiłek, by polubić to, co się ma. Ogromny wysiłek, bo pani Deville nie przepada chyba nie tylko za psami, lecz wszystkimi zwierzętami. Niech sobie żyją, ale nie pod jej dachem. Tak, emerytka po cichu rozważa przekazanie tego nieudanego prezentu w jakieś, już niekoniecznie dobre, ręce, ale kiedy jej myśli zostają ubrane w słowa przez znajomego, do głosu dochodzi jej przekorna natura. Na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nikt mi nie będzie mówił, co mam robić – Baxter musi więc zostać. Na swoje nieszczęście. Myślę, że tę historię można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach: dosłownej i alegorycznej. O relacji człowieka z psem oraz kształtowaniu osobowości istoty ludzkiej, wpływie środowiska na psychikę bezbronnego stworzenia. W domu pani Deville bulterier jest jak dziecko dopiero poznające świat. Z nieuchronnie słabnącą ekscytacją rozglądające się wokół siebie. Dziecięcy zachwyt gaszony przez rutynę. Życia traci blask nowości, niepostrzeżenie wkrada się zniechęcająca monotonia dnia codziennego. Marzysz o czymś innym, z zazdrością spoglądasz na trawnik sąsiada, który z całą pewnością jest zieleńszy od twojego. Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Bo starsza pani z dnia na dzień tylko umacnia Baxtera w przeświadczeniu, że nie ma bladego pojęcia o jego potrzebach. Nie rozumie go i co gorsza nie wykazuje najmniejszej ochoty, by to zmienić. Baxter nie ma dużych wymagań – oczekuje jasnych zasad (pani raz wyrzuca go z sypialni, a innym razem praktycznie siłą go tam zaciąga) i czasu na zabawy w ogrodzie (te parę minut dziennie ledwo wystarcza na załatwianie potrzeb fizjologicznych). Chciałby wiedzieć, co mu wolno, a czego nie. Chce być dobrym psem, ale jak ma to osiągnąć kiedy nie zna swoich obowiązków. Jakie ma zadanie w domu madame Deville? Jest, ale po co? Desperackie poszukiwanie sensu życia przez psa. Nihilizm egzystencjalny w eksperymentalnym wydaniu. Paraboliczny dreszczowiec o nieznośnej ciężkości bytu, dręczącym poczuciu bezcelowości, zagubieniu w bezdusznej rzeczywistości zbudowanej z rażąco niedopasowanych elementów. Sprzeczne sygnały owocujące niezdolnością do odróżniania dobra od zła. Jedno prawo przeczy drugiemu – jeden zakaz koliduje z innym. I jak tu się odnaleźć w świecie ludzi, podobno najinteligentniejszego gatunku na Ziemi? Sami nie wiedzą, czego chcą, a kiedy dochodzi do tragedii, gotowi obwinić wszystkich z wyjątkiem siebie. Staranna introspekcja, uczciwy rachunek sumienia raczej nie jest mocną stroną Homo sapiens.

Plakat filmu. „Baxter” 1989. Partner's Productions, PCC Productions, Christian Bourgois Productions

Płonne nadzieje psa. W „Baxterze” Jérôme'a Boivina nowe szanse zwykle kończą się bolesnym zawodem. Zawiedziony starszą panią mały socjopata w końcu dogania marzenie o umoszczeniu się w radosnym gniazdku młodego małżeństwa. Trudno powiedzieć, czy podoba mu się strojenie w fikuśne fatałaszki i tańcowanie (na dwóch łapach) z młodą damą przed jej rozbawionym chłopakiem. Szkoda że Baxter nie skomentował tej zabawy swoich (nad?)opiekuńczych właścicieli. „Właściciel” to odpowiednie słowo, bo Baxter mimo wszystko wciąż jest traktowany przedmiotowo – nigdy nie lubiłam tego słowa w odniesieniu do wszelkich żywych stworzeń, ale w tym przypadku niestety pasuje niemal idealnie. Prawie, bo to dość przewrotny fragment dziejów „złego psa” (w cudzysłowie, bo chyba nie bez powodu mówi się, że nie ma złych psów, są tylko źli właściciele”). Mylące pozory. Szorstka znajomość może być cenniejsza od najbliższej przyjaźni. Czuły opiekun może być mniej godny zaufania od osoby nieroztkliwiającej się. Tak czy inaczej, Baxter czuje się kochany, a na pewno chciany, do pojawienia się tego „żałośnie słabego stworzonka”, za które oczekiwał ładnych przeprosin. Zrobili błąd, wnosząc tę niezborną istotę pod ich przytulny dach, ale najwyraźniej nie jest im wstyd. Zabawna, przykra i straszna konsternacja psa, który niespodzianie został zdegradowany. Z ulubieńca w outsidera. Odstawiony na boczny tor, zaniedbywany, w swoim poczuciu niedostatecznie, jeśli w ogóle, kochany (los niejednego starszego dziecka, a i tak czasami czują się dzieci adoptowane gdy rodzice doczekają się potomka biologicznego). Przestrzeń, która należała do niego, nieświadomie wypełnia zaśliniona istota, z której nie ma żadnego pożytku. Baxter jest istotą myślącą, a ten malec bynajmniej na taką nie wygląda. Na jego psi rozum niczego toto sobą nie reprezentuje. To coś, bo raczej nie człowiek? Ludzie są inteligentni... przeważanie, czasami, rzadko. Przypomnijmy sobie starszą panią wdzięczną za rzekomą akcję ratowniczą. Żaden zły uczynek nie pozostanie bez pochwały. Jak na ironię, z kolei sytuacja, która w ludzkich oczach powinna jawić się jak czyn iście bohaterski, zostaje zinterpretowana zgoła inaczej. Może nie na opak, ale mam podejrzenie graniczące z pewnością, że na miejscu tej młodej pary „nosiłabym na rękach” tego - hmm - dzielnego pieska. W pierwsze rozdziały depresyjnej kroniki Baxtera wpleciono niewiele mówiące scenki z życia nieletniego Charlesa (intensywny występ debiutującego François Driancourt, który potem też już w żadnym filmie nie wystąpił), nietowarzyskiego chłopaka z nietypowymi zainteresowaniami. Alarmującymi? Zależy czy to zwykła pasja, czy chorobliwa obsesja. Zaciekawienie jedną z najczarniejszy kart w historii ludzkości czy fatalny wybór autorytetów? Podziw czy odraza? Na to pytanie akurat łatwo sobie odpowiedzieć, trudniej natomiast przewidzieć, jak potoczą się wspólne losy chłopca i psa, który długo szukał twardego wzorca. Jednostki silnej psychicznie, która dokładnie wie, czego chce. Wydającej zrozumiałe rozkazy, stanowczej, kategorycznej, niewprowadzającej zbędnych komplikacji, nierozchwianej emocjonalnie, przewidywalnej. Groźny pies wreszcie może być posłusznym psem. Bo jak wiadomo posłuszne zwierzę to dobre zwierzę. Tak myślą ludzie, nieprawdaż? Dlatego Baxter z zapałem przystępuje do szkolenia zorganizowanego przez najlepiej rokującego opiekuna w jego nędznym życiu. Podłej egzystencji czworonoga, który nade wszystko pragnął być miłym psiakiem. Wstępna ocena ostatniego właściciela dokonana przez niezmiennie uprzedmiotowione żywe stworzenie, jak mniemam, miała drastycznie rozmijać się z opinią widza. Chcę przez to powiedzieć, że twórcy nie szczędzili sygnałów ostrzegawczych – stroniący od towarzystwa, zafascynowany przemocą arogant z zimnym spojrzeniem. Trafił psychopata na socjopatę? A może dominujący na uległego? Tak czy owak, dla spragnionego mocniejszych wrażeń widza to może być najciekawsza partia „Baxtera”. Najdramatyczniejsza przeprawa pechowego pieska. Zrobili z niego Cujo? W sumie lepiej nie nastawiać się na podobne klimaty, na kolejną opowieść o opętanym żądzą mordu zwierzaku. Nie nazwałabym tego animal attackiem, choć jakieś cechy tego podgatunku pierwsze długometrażowe osiągnięcie reżyserskie Jérôme'a Boivina z pewnością posiada. Wyczerpująca, niesatysfakcjonująca, miejscami zabawna, częściej smutna, a nawet wstrząsająca, rozdzierająca serce życiowa wędrówka istoty grzechami skalanej. Z natury dobrej, z wychowania złej. Niewinność umiera pierwsza, a nadzieja ostatnia. Nietuzinkowa historia, z której spokojnie dałoby się wycisnąć więcej, wejść głębiej w tę niebanalną opowieść o przerażającej banalności zła. Realizm tragiczny – marność nad marnościami i wszystko marność.

Historia z ogromnym potencjałem, który w moim poczuciu nie został dokumentnie wykorzystany. Mam niedosyt, ale z dwojga złego wolę to od przesytu. Poza tym w jakimś stopniu na pewno dałam się oczarować tej niestandardowej opowieści egzystencjalnej, opartemu na powieści Kena Greenhalla, minimalistycznemu w formie dokonaniu francuskiego reżysera i scenarzysty Jerome'a Boivina. Minorowy, surowy „Baxter” - psychologiczny dreszczowiec na niepokrzepienie serc. Znający litość, nieidący na całość, ale i niespecjalnie ugodowy, „skory do przemocy emocjonalnej”. Dość mocny trunek wstrząśnięty i zmieszany przez samo życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz