wtorek, 30 kwietnia 2019

Lesley Kara „Plotka”

Joanna Critchley niedawno, wraz ze swoim sześcioletnim synem Alfiem, przeprowadziła się z Londynu do nadmorskiego miasteczka Flinstead, w którym dorastała i w którym nadal mieszka jej matka. Pewnego dnia do Joanny dociera niesprawdzona informacja, że we Flinstead pod zmienionym nazwiskiem mieszka Sally McGowan, która w 1969 roku jako dziesięciolatka zabiła nożem pięcioletniego Robbiego Harrisa, za co trafiła do zakładu poprawczego, a po zakończeniu kary wcielono ją do programu ochrony świadków. Joanna przekazuje dalej sensacyjną pogłoskę na temat aktualnego pobytu Sally i już wkrótce całe Flinstead żyje tym tematem. Joanna również żywo się tym interesuje i tak samo jak pozostałych mieszkańców tego małego miasteczka martwi ją to, że zabójczyni dziecka jest częścią tego społeczeństwa. Tym bardziej, że nie ma pojęcia, która z mieszkanek Flinstead to Sally McGowan. Na domiar złego ktoś wie, że przyczyniła się ona do rozpowszechnienia tej plotki. Ktoś, kto nie zamierza przejść nad tym do porządku dziennego. Joanna odbiera mniej i bardziej zawoalowane groźby wymierzone także w jej syna. Tym kimś może być Sally McGowan, ale równie dobrze może być to ktoś inny, chcący jedynie zabawić się jej kosztem.

Thriller „Plotka” to pisarski debiut Brytyjki Lesley Kary, wcześniej pracującej między innymi w charakterze pielęgniarki i sekretarki. Książkę tę zaczęła pisać w roku 2017 (pierwsze wydanie: rok 2018), ale pomysł na fabułę przyszedł do niej kilka lat wcześniej. W jednym z wywiadów Lesley Kara wyznała, że do niej również, tak jak do Joanny Critchley, dotarła plotka, że w jej sąsiedztwie mieszka osoba, która w przeszłości popełniła straszną zbrodnię. Polskie wydanie „Plotki” opatrzono informacją, że powieść ta jest luźno inspirowana sprawą Mary Flory Bell, która w 1968 roku w wieku jedenastu lat pozbawiła życia/przyczyniła się do śmierci dwóch młodszych od siebie chłopców. Na grudzień 2019 roku zaplanowano wydanie drugiej książki Lesley Kary zatytułowanej „Who Did You Tell?”.

„Plotki potrafią zabijać”. To jeden z tweetów najprawdopodobniej adresowanych do głównej bohaterki i zarazem narratorki „Plotki” Joanny Critchley. Nadawcą jest Sally McGowan albo ktoś, kto się pod nią podszywa. Wiadomość ta ewidentnie brzmi jak groźba, ale to także przesłanie omawianej powieści (jedno z wielu). Przesłanie, które chyba każdemu jest doskonale znane, ale jakoś na co dzień niewielu ludzi bierze sobie tę przestrogę do serca. Obmawianie innych za ich placami, wymyślanie albo przekazywanie dalej sensacyjnych, niesprawdzonych historyjek to jedna z najstarszych i najpopularniejszych rozrywek ludzkości. Bo nawet jeśli takie plotki niszczą czyjeś życie to co z tego, prawda? Ważne, że nas to nie dotyka. Lesley Kara w swojej debiutanckiej powieści potępia takie zachowania, ale jednocześnie każe nam zastanowić się nad tym, co by było gdyby jakaś mrożąca krew w żyłach plotka krążąca w niewielkim społeczeństwie okazała się prawdziwa? Czy to tylko w części, czy w całości, bo przecież plotki zwykły rozrastać się w zastraszającym tempie. Z jednowątkowej opowieści robi się istna epopeja, w której naprawdę ciężko oddzielić prawdę od wesołej twórczości osobników biorących udział w tej okrutnej zabawie w głuchy telefon. Główna bohaterka „Plotki”, Joanna Critchley, nie weszła w te szeregi z niezdrowej potrzeby rozerwania się czyimś kosztem. Nie miała złych zamiarów, dwukrotnie przekazała zasłyszaną pogłoskę o Sally McGowan pod wpływem impulsu i z potrzeby ratowania innych z opresji. Najpierw chciała pomóc swojej znajomej poprzez odwrócenie od niej uwagi pewnej wścibskiej mieszkanki Flinstead, a potem wykorzystała to narzędzie do wkupienia się w łaski matek dzieci uczęszczających do tej samej szkoły co jej syn Alfie. Joanna bowiem uznała, że to najlepszy sposób na uwolnienie chłopca od dręczącej go samotności, na znalezienie mu kolegów, których to od dawna nie miał. Być może przez to, że nie jest biały... O rasizmie Lesley Kara również wspomina, to negatywne zjawisko także podlega jej surowemu osądowi na kartach tej powieści, ale zdecydowanie więcej miejsca poświęca zgubnym skutkom plotkowania i konsekwencjom straszliwego błędu popełnionego w dzieciństwie, w okresie, w którym to było się zupełnie inną osobą niż teraz, dziesiątki lat później. Dylemat moralny, z którym Kara kazała mi się tutaj zmierzyć nadal mnie dręczy, bo to jedna z tych sytuacji, której po prostu nie potrafię poddać jednoznacznej ocenie. Sprawa Sally McGowan nie jest czarno-biała. Nie da się (a przynajmniej ja tego nie umiałam) dołączyć do chóru oburzonych tym, że kobieta ta od lat przebywa na wolności i ma ochronę państwowych służb, podczas gdy rodzinę jej ofiary pozostawiono samej sobie. Sally przez brytyjskie społeczeństwo została osądzona dużo surowiej niż przez tak zwany wymiar sprawiedliwości. A przynajmniej zdecydowana większość obywateli Anglii wolałaby, by kobieta aż do śmierci przebywała w zamknięciu. Jeśli tylko, bo nie da się oprzeć przekonaniu, że gdyby tylko im na to pozwolono współobywatele powiesiliby ją na suchej gałęzi. Z jednej strony trudno się im dziwić, bo przecież osoba ta ma na sumieniu życie pięcioletniego chłopca, którego śmierć co zrozumiałe, zniszczyła też inne istnienia, skazała jego bliskich na nieustającą mękę. Ale z drugiej strony wiemy, że tego okropnego czynu Sally dopuściła się kilkadziesiąt lat wcześniej, gdy była małą dziewczynką wychowującą się w patologicznej rodzinie. I nie znamy wszystkich okoliczności tego zdarzenia – nie wiemy, jak dokładnie doszło do śmierci pięcioletniego Robbiego Harrisa. Mógł to być jedynie wypadek, ale nawet jeśli Sally z premedytacją zamordowała swojego młodszego kolegę, to przecież była tylko dzieckiem. I to w dodatku takim, które nie odebrało od swoich rodziców właściwych wzorców. Tak, ale czy młody wiek i nieszczęśliwe dzieciństwo mogą w całości usprawiedliwiać śmierć, do której się przyczyniła? Lesley Kara każe nam się nad tym głęboko zastanowić, snując jednocześnie trzymającą w napięciu fikcyjną opowieść, w centrum której tkwi kobieta mająca powody do obaw o życie swoje i swojego sześcioletniego synka.

Plotki są jak nasiona roznoszone przez wiatr. Nie da się przewidzieć, gdzie wylądują, ale gdzieś na pewno. Zagnieżdżą się w pęknięciach i szczelinach, zaczną kiełkować. A potem zapuszczą korzenie. Nie ma znaczenia, czy jest w nich prawda, czy nie. Im więcej razy są powtarzane, tym szybciej i bardziej rosną, niczym łodygi fasoli pnące się ku słońcu.”

Małe miasteczka, co często podkreślam, są doskonałą areną dla opowieści z dreszczykiem, w mojej ocenie jednym z najbardziej obiecujących miejsc akcji tak thrillerów, jak horrorów. Lesley Kara operuje prostym stylem, ale absolutnie nie nazwałabym go powierzchownym. Nieczęsto natrafiam na utwory literackie, w których to prościutki język nie szedłby w parze z denerwującą ogólnikowością. „Plotkę” owszem skonstruowano z krótkich zdań, ale Kara nie szczędzi fragmentów opisowych. Z taką dokładnością przedstawia poszczególne miejsca, sytuacje i portrety psychologiczne postaci zaludniających ową powieść (rzecz jasna ze szczególnym wskazaniem na główną bohaterkę i zarazem narratorkę), że podejrzewam, że nawet czytelnicy gustujący w bardziej rozbudowanych stylach przekonają się do warsztatu Lesley Kary. Ja w każdym razie szybko przestałam zwracać uwagę na długość zdań, bo po prostu przeniosłam się myślą do nadmorskiego miasteczka o nazwie Flinstead, w Anglii. Malowniczej oazy spokoju... Nieee, małe miasteczka takie nie są. Spokojnie takie miejsca mogą prezentować się co najwyżej w oczach niedzielnych turystów, wystarczy bowiem kilka dni, by odkryć, że nieustannie toczy je istna zgnilizna. Jak zresztą każdy obszar zajmowany przez ludzi. W małych miasteczkach, w przeciwieństwie do wielkich miast, drobne problemy, czy te faktycznie istniejące, czy tylko przez kogoś wymyślone, często urastają do rangi katastrofy narodowej. Ludzie zwykli wszystko wyolbrzymiać, dopatrywać się kłopotów, czy wręcz zagrożenia tam gdzie go nie ma, ponieważ... Nie wiem, może z nudów? Mieszkam w takim małym miasteczku od urodzenia, ale odpowiedzi na to pytanie jeszcze nie udało mi się znaleźć. We Flinstead sytuacja wydaje się przedstawiać o tyle gorzej, że niebezpieczeństwo nie wydaje się być wyimaginowane. Wiele wskazuje na to, że Sally McGowan, jednostka, która ma na sumieniu życie pięcioletniego chłopca, faktycznie mieszka w tym nadmorskim miasteczku. I nawet jeśli ta kobieta nie stanowi już żadnego zagrożenia, to nie można tego samego powiedzieć o jej sąsiadach. Sama możliwość, że McGowan egzystuje wśród nich, wyzwala w mieszkańcach Flinstead silne emocje, które mogą doprowadzić do tragedii. Oczywiście, to nie tak, że cała ta niewielka społeczność domaga się krwi McGowan, ale część owszem. I co gorsza ludzie sami wskazali winną, wybrali już sobie obiekt ataków, wymierzyli oskarżycielski palec w jedną kobietę, ale to im nie wystarczy. Osoba ta musi zostać napiętnowana, trzeba zgotować jej istny koszmar, bo w pełni sobie na to zasłużyła. A skąd wiadomo, że to akurat ta kobieta jest znienawidzoną Sally McGowan? Bo taka informacja krąży po miasteczku. To w zupełności wystarczy. Naprawdę nie trzeba więcej by rozniecić ten sam ogień, który zniszczył już tyle niewinnych istnień. A teraz być może zniszczy kolejne. Ale to nie jedyne zagrożenie czające się w tym pozornie zacisznym miasteczku. Główna bohaterka też ma powody do obaw o bezpieczeństwo swoje i swojego syna. Im jednak nie tyle zagrażają osoby marzące o zlinczowaniu Sally McGowan, ile jakaś anonimowa jednostka, której bardzo nie podoba się to, że Joanna Critchley przekazała dalej tę być może śmiercionośną pogłoskę na temat Sally. Tą osobą może być sama McGowan, ale autorka każe nam brać pod uwagę też inne możliwości. Właściwie to Lesley Kara sprawiła, że czułam się prawie tak samo, jak podczas oglądania i czytania „Dziecka Rosemary”. Udzieliła mi się paranoja narratorki – tak jak ona podejrzewałam prawie wszystkie postacie pojawiające się na kartach „Plotki”, w każdej kobiecej twarzy widziałam twarz Sally McGowan. Biorąc jednocześnie pod uwagę to, że osoba grożąca Joannie może być kimś zupełnie innym, osobą w jakiś sposób związaną z Sally bądź nie. Bądź tylko taką, która postanowiła wykorzystać całe to zamieszanie wokół tej znienawidzonej kobiety do realizacji jakiegoś własnego planu. Lesley Kara w mojej ocenie w podręcznikowy wręcz sposób przeprowadza czytelnika przez tę zmuszającą do myślenia, niezwykle emocjonującą opowieść, w której praktycznie niczego nie można brać za pewnik. Niebezpieczeństwo zdaje się płynąć zewsząd, czaić za dosłownie każdym rogiem, cierpliwie czekać na dogodny moment do wypuszczenia śmiercionośnego ciosu, w międzyczasie akcentując swoją obecność i obserwując swoje cele. Albo po prostu zabawiając się kosztem kobiety, która to przyczyniła się do krzywdy kogoś innego. Karząc ją w ten sposób za bezrefleksyjne rozpuszczanie języka. Rozwiązanie tej intrygi ogłuszy pewnie niejednego odbiorcę. I to nie tylko raz, bo ostatnia partia obfituje w niespodzianki. W mniej lub bardziej zdumiewające, ale w żadnym przypadku nieprzekombinowane rewelacje, z których mnie osobiście aż dwie autentycznie znokautowały. Wcześniej myślałam, że nic lepszego mnie już nie może spotkać, że silniejszych przeżyć dostarczyć ta powieść już mi nie może (i nie miałam jej tego za złe, bo naprawdę były one wystarczająco silne), ale później przekonałam się, że to było jedynie preludium, że największe wrażenia Lesley Kara zostawiła na koniec.

„Plotka” to jeden z lepszych literackich thrillerów, jaki w ostatnich latach wpadł mi w ręce. A to niemały komplement zważywszy na to, że ogólny poziom współczesnych powieściowych dreszczowców w mojej ocenie jest bardzo wysoki, że rynek ten jest wprost zalewany pozycjami, od których trudno się oderwać. Takie też moim zdaniem jest debiutanckie dzieło Brytyjki Lesley Kary. Trzymająca w napięciu opowieść o niszczącej sile plotek i poważnych błędów z przeszłości, które nigdy nie zostaną zapomniane, które zniszczyły już tak wiele istnień i na tym bynajmniej nie koniec. Grzechy z dzieciństwa mają wszak równie wielką destrukcyjną moc, co niesprawdzone informacje bezrefleksyjnie przekazywane z ust do ust. Rozrastające się jeszcze szybciej niż nowotwory złośliwe, też często zbierające żniwo wśród osób, które niczym nie zasłużyły sobie na potworny los, który ich spotyka. Z winy tej części każdego społeczeństwa, które zwykło osadzać szybko i bezlitośnie. Ludzi, którzy chętnie obrzucają kamieniami innych, ale nigdy siebie. O tym między innymi jest ten jakże wciągający thriller z doprawdy mocnym zakończeniem. Nic tylko polecać!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

„Śmierć nadejdzie dziś 2” (2019)

Niedługo po wyjściu studentki Tree Gelbman z pętli czasowej, Ryan Phan, przyjaciel jej chłopaka Cartera Davisa, wpada w taką pętlę. Na niego też poluje morderca w masce wyobrażającej twarz bobasa i chłopak też budzi się tego samego dnia po śmierci zadanej z rąk tajemniczego oprawcy. Tree i Carter szybko odkrywają dlaczego tak się dzieje, ale zanim mają szansę to naprawić sytuacja znacznie się komplikuje. Tree trafia do innego wymiaru i znowu w kółko powtarza dzień swoich urodzin. Tyle że ta rzeczywistość trochę różni się od tej, w której dotychczas żyła. Tutaj także zagraża jej morderca w masce bobasa, ale w życiu rodzinnym i towarzyskim obserwuje wiele zmian. Tree znowu będzie musiała znaleźć sposób na wyjście z pętli czasowej i zadecydować, czy zostać w tym wymiarze, czy wrócić do tego, w którym dotychczas żyła.

Reżyser „Śmierć nadejdzie dziś” z 2017 roku (i między innymi „Paranormal Activity: Naznaczonych” oraz „Łowców zombie”), Christopher Landon, w sumie bez przeszkód mógł zrealizować dalszą wizję tej historii. Sukces kasowy „Śmierć nadejdzie dziś” zapewnił mu zielone światło, a i budżet niemal dwukrotnie się powiększył. Budżet pierwszej części oszacowano na niecałe pięć milionów dolarów, sequel natomiast kosztował w przybliżeniu dziewięć milionów dolarów. I chociaż nie zarobił aż tyle co jedynka (przeszło sto milionów dolarów), to i tak można mówić o kolejnym sukcesie kasowym – wpływy z całego świata oszacowano na trochę ponad sześćdziesiąt cztery miliony dolarów. Tym razem Christopher Landon scenariusz napisał sam (autorem scenariusza jedynki jest Scott Lobdell), przelewając na papier wizję, która tkwiła w jego głowie praktycznie od czasu prac nad poprzednią odsłoną. Ma też pomysł na kolejną część, ale jeszcze nie wiadomo, czy film ów powstanie.

„Śmierć nadejdzie dziś 2” jest bezpośrednią kontynuacją części pierwszej, którą sami twórcy każą nam skojarzyć z kultowym „Powrotem do przyszłości 2” Roberta Zemeckisa (poprzednią odsłonę powiązali z „Dniem świstaka” Harolda Ramisa), wspominając również o „Incepcji” Christophera Nolana i w mniej oczywisty sposób o „Efekcie motyla” Erica Bressa i J. Mackye'a Grubera, ale jako nazwijmy to podstawę wykorzystano tutaj właśnie „Powrót do przyszłości 2”. Najpoważniejszą zmianą moim zdaniem jest marginalizacja horroru, a ściślej slashera na rzecz komedii i science fiction. Odtwórczyni głównej roli, Jessica Rothe (ponownie wciela się ona w postać przebojowej Tree Gelbman), uważa to za progres, ale dla mnie odejście od konwencji slashera jest największą wadą omawianego filmu. W sumie to nie dziwię się, że część widzów poczuła się wprowadzona w błąd, bo nie znajduję w nim nic, co tłumaczyłoby przyporządkowanie tego filmu również do horroru. Komedia, science fiction i thriller – takie etykietki moim zdaniem powinno się przypiąć do rzeczonej produkcji, bo jeśli chodzi o horror (a konkretniej slasher), to możemy liczyć co najwyżej na przebłyski. I to niezbyt częste. Morderca w masce wyobrażającej twarz bobasa znowu wychodzi na żer, ale twórcy poświęcają mu zdecydowanie mniej uwagi niż poprzednio. Koncentrują się przede wszystkim na obrazowaniu nowego życia Tree Gelbman, akcentowaniu zmian obserwowanych przez nią w tej nowej rzeczywistości, do której trafiła. Podobnej, ale nie identycznej. Christopher Landon najpierw pokrótce przedstawia aktualne dzieje Ryana Phana (to ten kolega Cartera, który w jedynce wpada do jego pokoju pytając o jego nocną przygodę), a ściślej problem, który odbiorcom jedynki jest już znany. Otóż, szybko staje się jasne, że tym razem to Ryan wpadł w pętlę czasową, z którą poprzednio zmagała się Tree, ale na szczęście to nie on będzie stał w centralnym punkcie tej historii. Na szczęście, bo główna bohaterka „Śmierć nadejdzie dziś” była jednym z największych walorów tamtej pozycji, w czym swój udział miała także odtwórczyni owej roli Jessica Rothe. Doskonała kreacja wspaniale rozpisanej postaci, będącej niejakim odwróceniem modelu slasherowej final girl. W Tree, jak pamiętamy, zaszła duża zmiana w części pierwszej – jej stosunek do ludzi zmienił się na lepsze, koszmar jaki przeżyła oraz relacja z Carterem w pewnym sensie zmusiły ją do spojrzenia na siebie krytycznym okiem, zmobilizowały do stania się lepszym człowiekiem. Jej charakter nie zmienił się całkowicie – Tree pozostała silną, niezależną kobietą, osobą niebojącą się rzucać na głęboką wodę, mistrzynią ciętej riposty, wręcz imponującą mi swoim ironicznym i sarkastycznym poczuciem humoru – ale nauczyła się lepiej traktować ludzi, przestała być tak samolubna, tak nieprzyjemna w obejściu jak wcześniej. To znaczy nieprzyjemna dla swojego otoczenia, bo ja z przyjemnością patrzyłam na „obie wersje” Tree. W „Śmierć nadejdzie dziś 2” bohaterka ta znowu była dla mnie nie lada atrakcją – właściwie to podejrzewam, że nawet gdyby Christopher Landon zrobił z tego czystą komedię romantyczną, to Tree nie pozwoliłaby mi na nudę. Tak barwna jest to postać! Z komedii romantycznej opowieść ta trochę w sobie ma, Landon zawarł w swoich scenariuszu warstwę, która wpisuje się w ten znienawidzony przeze mnie gatunek, ale choć rzecz jasna wolałabym by jego kosztem rozszerzono/porządnie wprowadzono płaszczyznę slasherową, to nie mogę powiedzieć, że rozterki miłosne Tree dostarczały mi jakichś większych cierpień. Współgrało to z pozostałymi wątkami rozsnutymi w tym scenariuszu i co ważniejsze Christopher Landon w mojej ocenie tego nie przesłodził.

„Śmierć nadejdzie dziś 2” udziela nam odpowiedzi na pytanie skąd wzięła się pętla czasowa, w którą to już w pierwszej części wpadła Tree Gelbman. Christopher Landon rozwiewa tę tajemnicę już na początku filmu, w trakcie uświadamiania nam, że teraz Ryan Phan zmaga się z tym problemem. Wyjaśnienie to niezbyt mnie usatysfakcjonowało, nie tyle przez to, że Landon nie wspiął się tutaj na wyżyny kreatywności (choć istotnie nie zrobił tego), ile przez samo to jego przekonanie, że tajemnicę ową należy rozwiać. Po co to robić, skoro pozostawienie odbiorcom części pierwszej takiego niedopowiedzenia zdało egzamin? Jeśli nawet były osoby niezadowolone z tego, że nie wyłożono im wszystkiego na tacy, to ogólnie rzecz ujmując decyzja ta spotkała się z dobrym przyjęciem widowni. Teraz Landon nie każe nam się już nad tym zastanawiać, niepotrzebnie rezygnuje z tej zagadki, ale przynajmniej taki sam los nie spotyka mordercy w masce imitującej twarz niemowlaka. Bobas znów jest wielką niewiadomą – nie wiemy, jakie oblicze w danym momencie kryje się pod tą jakże pomysłową, znaną już nam maską (a przynajmniej tak być powinno, bo oglądanie dwójki bez znajomości części pierwszej byłoby fatalnym pomysłem), wszak w tej drugiej dużo dłużej partii poświęconej Tree nie mamy powodów by przypuszczać, że poluje na nią ta sama osoba, co na Ryana. Główna bohaterka znowu w kółko przeżywa dzień swoich urodzin, ale już w innym wymiarze. W tej rzeczywistości życie owej studentki wygląda trochę inaczej – niektóre rzeczy są dla niej nieporównanie lepsze, inne gorsze. Tree tak jak Evan w „Efekcie motyla” musi więc dokonać wyboru, zdecydować, który wariant życia będzie dla niej lepszy. Tak jak Evan prawdopodobnie nie może mieć wszystkiego – coś musi poświęcić, żeby dostać coś innego. Musi jednak znaleźć sposób na wyjście z pętli czasowej, w której znowu utkwiła – bez względu na to, w którym wymiarze zdecyduje się spędzić resztę swojego życia z pętli tej musi wyjść. A tym razem w pojedynkę dokonać tego nie może, potrzebuje pomocy swoich znajomych-nieznajomych. Inaczej mówiąc ludzi, których zna ze swojego wymiaru, gdzie jednak ma z nimi inne relacje. Zadanie to komplikuje fakt, że tylko pamięć Tree się nie resetuje. Tak jak w jedynce ona, w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych, ten sam dzień rozpoczyna bogatsza o wcześniejsze doświadczenia z tego samego dnia. Scenariusz Christophera Landona jest bardziej skomplikowany od tekstu Scotta Lobdella (część pierwsza), więcej w nim zwariowanych zakrętów, dosyć szalonego gmatwania, ale choć opowiadać o tym może być trochę trudno, to jestem przekonana, że podczas seansu mało kto się w tym pogubi. Jeśli w ogóle ktoś. A przynajmniej problemów nie powinno nastręczać pojęcie ogólnego sensu tej historii, podążanie za logiką tego zwariowanego świata przedstawionego w ujęciu generalnym, bo już niektóre szczegóły mogą nie być tak do końca zrozumiałe. Ja mam drobny problem z motywacją Tree – a konkretnie nie mogę pojąć dlaczego w pewnym momencie dokonuje takiego, a nie innego wyboru w związku z Bobasem. Ta młoda kobieta powinna zdawać sobie sprawę z tego, jak fatalnie odbije się to na jej organizmie (bo już to przeżyła), a mimo tego decyduje się na tak drastyczne kroki. I to nie bardzo wiem po co – nie lepiej byłoby znowu podejmować próby wyjścia zwycięsko z kolejnych starć z zamaskowanym mordercą? No, ale chociaż na zlepek tych sekwencji niezmiernie miło było popatrzeć... i się pośmiać, bo to chyba najbardziej jajcarski fragment „Śmierć nadejdzie dziś 2”. Scenka z lotem ku ziemi w skąpym stroju, a zwłaszcza jej finał, to zdecydowanie mój faworyt. Ale zdarzenie w sklepie też zrobiło na mnie wrażenie. I wiele innych przezabawnych scen, włącznie z sekwencją wtłoczoną między napisy końcowe. Tak samo przyjemnie przerysowaną, jak cała ta koncepcja Christophera Landona, jej ogólny zarys i mnóstwo szczegółów, które trzeba zobaczyć – nie ma sensu dokładnie ich opisywać, bo czytanie o nich w najlepszym razie może być jedynie marną namiastką tego, co pozwala przeżyć ów film. Produkcja, której moim zdaniem co prawda trochę do swojej poprzedniczki brakuje, ale zabawa i tak jest przednia. A przynajmniej ja sporo uciechy z tego miałam.

Prawie cały seans „Śmierć nadejdzie dziś 2” upłynął mi z tak zwanym bananem na twarzy. Uśmiech od ucha do ucha nieczęsto schodził z mojego oblicza, pomimo tego, że miałam (i wciąż mam) Christopherowi Landonowi za złe to znaczne okrojenie warstwy slasherowej. Jeśli nie całkowite odejście od niej, bo nie jestem pewna, czy tak rzadkie i raczej krótkie (może poza finalizacją tego członu owej zwariowanej historii) występy zamaskowanego mordercy można uznać za wyraźny ukłon w stronę slashera. Bo ja szczerze mówiąc silniej odbierałam to w kategoriach thrillera niźli horroru, filmowej rąbanki wspomnianego rodzaju. „Śmierć nadejdzie dziś 2” w mojej ocenie jest również, albo wręcz przede wszystkim, komedią science fiction i jako takowa myślę, że bardzo dobrze się sprawdza. To znaczy mnie propozycja ta zadowoliła właśnie w takim charakterze – bo gdybym miała oceniać to pod kątem horroru, w którą to szufladkę oficjalnie film ten też się wkłada, to byłoby bardzo kiepsko. Moim zdaniem najlepiej więc nie nastawiać się na film grozy i oczywiście najpierw obejrzeć pierwszą odsłonę z 2017 roku, bo trudno będzie się w tym sequelu połapać, jeśli najpierw nie pozna się wcześniejszych losów fenomenalnej Tree Gelbman.

sobota, 27 kwietnia 2019

„Fatum Elizabeth” (2018)

Elizabeth wprowadza się do położonej w zacisznej okolicy willi swojego świeżo poślubionego męża Henry'ego. Mężczyzna przedstawia jej służbę, Claire i niewidomego Olivera, a niedługo potem oprowadza Elizabeth po tym imponującym domu. Henry informuje ją, że wszystko to teraz należy również do niej, że może swobodnie dysponować zgromadzonym przez niego majątkiem, ale prosi ją, by nigdy nie wchodziła do jednego pokoju znajdującego się w piwnicy. Elizabeth obiecuje, że tego nie zrobi, ale gdy Henry wyjeżdża w sprawach służbowych ciekawość popycha jego młodą żonę pod drzwi zakazanego pomieszczenia. Elizabeth próbuje zwalczyć tę pokusę, ale to próżny trud. Ciekawość jest silniejsza od pragnienia dotrzymania obietnicy danej ukochanemu mężczyźnie.

Reżyser i scenarzysta między innymi „Syreny” (2001) i „Zemsty po śmierci” (2007) oraz scenarzysta/współscenarzysta między innymi takich filmów, jak „Gothika” (2003), „Węże w samolocie” (2006) i „Oko” (2008), Sebastian Gutierrez, tym razem proponuje widzom thriller science fiction wykorzystujący znane motywy w dosyć nowatorski sposób. Gutierrez sam napisał scenariusz „Fatum Elizabeth” i w pojedynkę zasiadł na krześle reżyserskim. Pierwszy pokaz tego jego dziełka odbył się w marcu 2018 roku na South by Southwest Film Festival, a do szerszego obiegu w Stanach Zjednoczonych i w Polsce wszedł w sierpniu tego samego roku.

Amerykański thriller science fiction, „Fatum Elizabeth”, wielu widzom skojarzył się z baśnią „Sinobrody” Charlesa Perraulta, dosyć makabrycznym utworem, z którym to przynajmniej część z nas po raz pierwszy zetknęła się w dzieciństwie. Dla jednych (obecna!) było to wspaniałe doświadczenie, innym natomiast „Sinobrody” zapewnił wiele bardzo nieprzyjemnych snów albo wręcz bezsennych nocy. „Fatum Elizabeth” niejednemu pewnie przypomni jego pierwsze spotkanie z „Sinobrodym”, ale raczej nie przywoła porównywalnych emocji. I nie tylko dlatego, że Sebastian Gutierrez, zakładając, że inspirował się tą baśnią (a myślę, że tak), to była to raczej luźna inspiracja. „Raczej”, bo już sam motyw mężczyzny, który zabrania swojej małżonce wchodzić do jednego pokoju jest bardzo charakterystyczny – coś takiego pewnie już zawsze w pierwszej kolejności będzie kojarzyć się z „Sinobrodym” Charlesa Perraulta, bo wątpię, by słuch o tym utworze kiedykolwiek zaginął. „Fatum Elizabeth” rozpoczyna scena przyjazdu nowożeńców do imponującej willi, przycupniętej między zalesionymi wzgórzami, na których nie widać innych zabudowań. Szerokie ujęcie tej malowniczej okolicy pewnie niejednemu odbiorcy zaprze dech w piersi. To samo zresztą można powiedzieć o zdjęciach zrobionych wewnątrz tej nowoczesnej, przebogato się prezentującej budowli, o wielu silnie skontrastowanych ujęciach przepięknych pomieszczeń, czasami uatrakcyjnianych jeszcze kolorowymi światłami, żywymi barwami wprowadzającymi delikatne poczucie surrealizmu. Albo oniryzmu, na co wskazywać mogą też niektóre wypowiedzi tytułowej bohaterki, przekonująco kreowanej przez Abbey Lee. Moją uwagę przyciągał jednak przede wszystkim jej mąż, dużo starszy od niej Henry, w którego w dobrym stylu wcielił się Ciaran Hinds. Elizabeth nie może pojąć, dlaczego ten nieprzyzwoicie wręcz inteligentny mężczyzna zainteresował się tak zwyczajną osobą jak ona (to jej słowa), ale bynajmniej nie narzeka. Wręcz przeciwnie: kobieta nie posiada się ze szczęścia, chociaż jest trochę przytłoczona bogactwem, którym otoczył ją Henry. I z lekka zaniepokojona zachowaniem służby, a zwłaszcza Claire (boska Carla Gugino, która już zawsze będzie mi się kojarzyć przede wszystkim z „Grą Geralda” Mike'a Flanagana, ekranizacją powieści Stephena Kinga), która to często rzuca w kierunku Elizabeth nieufne spojrzenia, która wydaje się być wielce niezadowolona z obecności Elizabeth w willi Henry'ego, która z jakiegoś powodu unika rozmów z nową mieszkanką tej robiącej duże wrażenie nieruchomości. Kontaktów z Elizabeth nawiązać najwyraźniej nie chce także młody ogrodnik, niewidomy Oliver, którego wykreował moim zdaniem niezbyt radzący sobie w tej roli Matthew Beard. Patrząc na Claire myślałam o pani Danvers z „Rebeki” Daphne du Maurier, jej pracodawca natomiast w moich oczach ze sceny na scenę coraz bardziej wpasowywał się w ramy burzyciela, postać tak silnie opętaną jakąś chorą ideą, że gotową zrobić absolutnie wszystko, by wprowadzić ją w życie. W science fiction taka osobowość pojawia się nader często, fani gatunku mogą więc już w pierwszej partii „Fatum Elizabeth” nabrać przekonania, że większe niespodzianki z tej strony ich nie spotkają, że dziecięcą igraszką będzie przewidywanie kolejnych posunięć Henry'ego. Niespodzianką może być co najwyżej zawartość pokoju, do którego Elizabeth pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić... A przynajmniej tak może wydawać się na początku filmu. I to prawie dosłownie na początku, bo Sebastian Gutierrez popełnia ten błąd, że nie trzyma nas długo w niepewności odnośnie wnętrza feralnego pokoju. Zbyt wcześnie uchyla to wieko, rozwiązuje tę jakże intrygującą zagadkę, rozwiewa gęstą atmosferę tajemniczości, a w jej miejsce wstawia zaledwie cieniutką warstewkę niejasności, płaszczyk uszyty z pytań, na które owszem chce się znaleźć odpowiedzi, ale nie tak bardzo, jak pragnęło się poznać zawartość zakazanego pokoju w piwnicy. I właśnie dlatego wolałabym, żeby scenarzysta i zarazem reżyser „Fatum Elizabeth” przez dłuższy czas nie pozwalał głównej bohaterce otwierać tych nieszczęsnych drzwi, by kobieta ta dłużej walczyła z narastającą pokusą. A gdy wreszcie złamałaby obietnicę daną mężowi, my widzowie jeszcze przez jakiś czas powinniśmy czekać na objawienie. Tylko ona w tym konkretnym momencie powinna poznać odpowiedź na najważniejsze przecież pytanie wypływające z tej historii, bo gdyby objawiło nam się to trochę później, to jestem przekonana, że kolejne wydarzenia mocno by nami zakręciły. Przynajmniej część widzów byłaby tak zagubiona, tak dalece zdezorientowana, że z tym większą ochotą zagłębiałaby się w meandry tej opowieści. Nie mówiąc już o tym, że taka narracja najprawdopodobniej znacznie zintensyfikowałaby efekt zaskoczenia w momencie ujawnienia tajemnicy piwnicznego pokoju. Co nie znaczy, że widok ów wcale mnie nie zaskoczył. Nie, czegoś takiego się nie spodziewałam.

Skłamałabym, gdybym napisała, że otwarcie nieszczęsnego pokoju w podziemiach willi należącej do Henry'ego, ale od niedawna również do jego małżonki Elizabeth, doszczętnie odarło mnie z zainteresowania tą opowieścią. Emocje co prawda trochę we mnie opadły, ale całkowicie obojętna na wysiłki Sebastiana Gutierreza i jego ekipy absolutnie nie pozostawałam. Z kilku powodów. Największym walorem „Fatum Elizabeth” potem, po ujrzeniu zawartości zakazanego pokoju, była dla mnie świeżość tchnięta w motyw, który pewnie każdemu miłośnikowi science fiction jest znany aż za dobrze. I nie chodzi mi tutaj o wykorzystanie archetypu burzyciela, o nadanie Henry'emu takich cech, które nie mogą nie przywoływać na myśl tego konkretnego modelu osobowościowego tak często spotykanego w science fiction. Myślę więc, że spokojnie można orzec, że małżonek tytułowej bohaterki wyrasta wprost z tradycji fantastyki naukowej. Mamy tutaj jednakowoż jeszcze jeden element, który wydawać by się mogło, został już wyeksploatowany tak przez kino, jak literaturę. To znaczy tak myślałam przed zobaczeniem „Fatum Elizabeth” - filmu, w którym ów oklepany motyw przedstawiono może nie obiektywnie oryginalnie, ale subiektywnie, w moich oczach tak właśnie się prezentował. Gutierrez unaocznia tutaj pewną prawdę, która przynajmniej niektórym widzom jest już znana. Otóż, twórca ten zdaje się mówić, że kreatywność nie musi ograniczać się wyłącznie do treści, że pospolite motywy też mogą emanować świeżością, nieść nową jakość, jeśli tylko poukłada się je inaczej niż czyniono to dotychczas. Nie chcę by ktoś wysnuł z tego wniosek, że „Fatum Elizabeth” to jeden z tych thrillerów, w których znajdujemy mnóstwo komplikacji, nieustannego silnia się na oryginalność, która to moim zdaniem częściej odbija się negatywnie niźli pozytywnie na takich filmach. Gutierrez tak naprawdę postawił na dosyć prostą historię. Owszem, opowiedział ją w bardzo pomysłowy sposób, ale słowem „skomplikowany” na pewno bym go nie opisała. Intrygujący, choć niezbyt złożony, łatwo przyswajalny, niewymagający od widza dużej przenikliwości, niekażący mu przedzierać się przez nieczytelny symbolizm, czy choćby tylko mnóstwo wątków, które trudno byłoby mu samemu połączyć. Owszem, pytania mnożą się w zastraszającym tempie, w scenariuszu nie brakuje punktów, które nie są do końca jasne, które dają do zrozumienia, że jak na razie pozwolono nam ujrzeć jedynie wierzchołek owej intrygi. Mnie osobiście przede wszystkim dręczyła kwestia zakazanego pokoju. To znaczy kiedy już poznałam jego zawartość zastanawiałam się głównie nad tym po co było to wszystko? Po co był ten zakaz, skoro wystarczyło odciąć Elizabeth dostęp do tego pomieszczenia i przede wszystkim nie nadawać temu takiej wagi – ograniczyć się po prostu do stwierdzenia, że to jego, Henry'ego, gabinet, zamiast tak wyraźnie sugerować jej, że w środku jest coś niezwykle ważnego. Bo przecież jak tak się stawia sprawę, to trzeba być świadomym tego, że tylko kwestią czasu jest, aż zakaz zostanie złamany. Powiedzmy sobie szczerze: niewielu jest ludzi, którzy w takiej sytuacji zdołaliby oprzeć się pokusie. Czy Gutierrez objaśnił mi tę kwestię, tego zdradzić nie mogę, ale nie zaszkodzi chyba stwierdzenie, że z czasem udziela odpowiedzi na niemal każde pytanie wypływające ze scenariusza. Szkoda, bo trochę więcej przestrzeni dla interpretacji widza ewidentnie by się przydało. Takie wykładanie prawie wszystkiego na tacy ma swoje zalety, bo przygotowane przez Sebastiana Gutierreza niespodzianki moim zdaniem nie trącą banalnością, niektóre nawet nielicho mnie zdumiały, ale myślę, że jedno większe niedopowiedzenie jeszcze wzbogaciłoby fabułę „Fatum Elizabeth”. To i bardziej tajemnicza narracja, o czym pisałam wcześniej oraz poszukanie innej, lepiej imitującej krew substancji. Bo posoki troszkę się tutaj rozlewa, nie należy tego jednak odczytywać jako zachętę do przygotowania się na kawałek makabrycznego kina, ponieważ dawka gore jest tak skąpa, że nie jestem nawet przekonana, czy używanie tego określania (gore) nie jest aby nadużyciem z mojej strony.

W mojej ocenie Sebastian Gutierrez popełnił w „Fatum Elizabeth” dosyć sporo błędów, w tym jeden który ewidentnie rzutuje na całokształt, bo o ile silniej by się tę opowieść przeżywało, gdyby koncentracja na budowaniu tajemniczości była o niebo większa. Co przygnębia tym bardziej, że wystarczyło jedynie inaczej poskładać te wszystkie elementy, pokazać cały ten albo prawie cały ciąg przyczynowo-skutkowy w bardziej sekretnym stylu. Dużo dłużej skrywać przed widzem zawartość zakazanego pokoju w piwnicy imponującej willi. Ale myślę, że i tak warto tę pozycję sprawdzić (szczególnie jeśli jest się fanem thrillerów science fiction) choćby dla tego według mnie oryginalnego wydania starych motywów, podania w dosyć pomysłowy sposób wątków, które wydawać by się mogło żadnych niespodzianek wielbicielom fantastyki naukowej przynieść już nie mogą. Myślę, że Sebastian Gutierrez udowadnia tutaj, że jest inaczej, że nadal można wydobyć z tego jakąś świeżość. A aby to zrobić wcale nie trzeba porządnie główkować, można tego dokonać w zaskakująco prosty sposób. Tak, chociaż moim zdaniem potencjał nie został całkowicie wykorzystany, choć nie jest to taka bomba, jaka pewnie by była, gdyby tylko inaczej to poukładano, to nikogo zniechęcać do tego obrazu nie zamierzam. Cudów radzę się nie spodziewać, ale nie sadzę, by „Fatum Elizabeth” zasłużyło sobie na ignorancję widzów, rzecz jasna przede wszystkim z uwzględnieniem fanów thrillerów science fiction.

Za seans bardzo dziękuję

Na Cineman VOD film będzie dostępny od 10 maja 2019 roku

piątek, 26 kwietnia 2019

„Prodigy. Opętany” (2019)

Ponadprzeciętnie inteligentny ośmioletni Miles Blume wykazuje dosyć osobliwe zachowania, które bardzo niepokoją jego rodziców, Sarah i Johna. Chłopiec miewa napady agresji, we śnie przemawia w obcym języku i często mówi o wrażeniu jakby ktoś inny tkwił w jego ciele. Psycholog dziecięca, doktor Elaine Strasser, po dokładnym zbadaniu przypadku Milesa prosi o pomoc swojego kolegę, Arthura Jacobsona, który ma doświadczenie w sprawach nadprzyrodzonych. Sarah początkowo nie chce uwierzyć, że w ciele jej syna zagnieździła się jakaś inna dusza, ale z czasem przekonuje się do tej teorii. John natomiast upiera się, że Miles jest po prostu chory psychicznie i jedyne czego potrzebuje to dobra opieka lekarska. Sarah obawia się jednak, że to nie wystarczy.

Nicholas McCarthy kilka lat temu zasłynął swoim „Nadprzyrodzonym paktem”, horrorem będącym jego pełnometrażowym debiutem, który doczekał się sequela w reżyserii i na podstawie scenariusza Dallasa Richarda Hallama i Patricka Horvatha. Później McCarthy stworzył między innymi „Home”, znany też pod tytułem „At the Devil's Door”, i jeden segment antologii filmowej pt. „Święta”. Szeroko reklamowany „Prodigy. Opętany” to kolejny horror w reżyserskim dorobku Nicholasa McCarthy'ego. Scenariusz napisał Jeff Buhler (m.in. „Insanitarium”, „Nocny pociąg z mięsem”, „Smętarz dla zwierzaków” z 2019 roku), a budżet produkcji oszacowano na sześć milionów dolarów.

Scenariusz „Prodigy. Opętanego” opiera się na motywie, który w kinie grozy przewija się dosyć często, właściwie to chyba można uznać, że to jeden z bardziej lubianych wątków twórców tak horrorów, jak thrillerów. Mowa oczywiście o motywie niebezpiecznego dziecka, która to rola w omawianym filmie przypadła w udziale Jacksonowi Robertowi Scottowi. Ten młodociany aktor w zupełnie nieprzekonującym mnie stylu wcielił się w postać ośmioletniego Milesa Blume'a, jedynego syna Sarah i Johna. Chłopca, u którego niektóre obszary mózgu są bardziej rozwinięte niż u zdecydowanej większości ludzi, inne zaś nie rozwinęły się w dostatecznym stopniu. Wiadomo, że Miles jest ponadprzeciętnie inteligentny, można go wręcz nazwać małym geniuszem. Tylko czy na pewno jego, ośmioletniego Milesa Blume'a? Chciałabym stwierdzić, że ma się tutaj wątpliwości, że twórcy czynią jakieś, jakiekolwiek, starania w kierunku budzenia w widzach niepewności odnośnie tego, co tak naprawdę dolega temu chłopcu. Twórcy stosunkowo szybko nadają temu nazwę, ale jeśli nawet wcześniej samemu się na nią nie wpadnie, to pewnie nie będzie się miało problemów z określeniem samego źródła kłopotów Milesa. To znaczy podejrzewam, że nikt nie będzie zastanawiał się nad tym, czy to opowieść o dziecku zmagającym się z chorobą psychiczną, czy raczej o dziecku, w ciele którego zagnieździła się jakaś agresywne dusza. Twórcom najwyraźniej wcale nie zależało na budowaniu tajemnicy. Jakiejkolwiek tajemnicy, muszę dodać, bo choć nie wszystkie skręty łatwo przewidzieć (ostatnia partia), chociaż niektóre szczegóły mogą być pewną niespodzianką dla części odbiorców „Prodigy. Opętanego”, to nie zauważyłam, by zwroty te (albo raczej zwrociki) poprzedzało skrupulatne, konsekwentne budowanie frapującej zagadki. To że film ten uporczywie trzyma się utartych ścieżek, samo w sobie mi nie przeszkadzało, ponieważ nie należę do tych widzów, którzy w kinie szukają przede wszystkim oryginalności. I oczywiście akurat do tych motywów, po które zdecydowali się sięgnąć twórcy „Prodigy. Opętanego” uprzedzona nie jestem. Tak naprawdę to lubię filmy o niebezpiecznych dzieciach, ale tylko te, które nie odklepują beznamiętnie znanych treści, które stawiają na emocje, a nie suche powielanie schematów. A podczas seansu tegoż dziełka Nicholasa McCarthy'ego tkwiłam głównie w oparach obojętności, niewiele było tutaj momentów, które wyrwały mnie z tych przeklętych szponów beznamiętności. I na dodatek za każdym razem trwało to tylko chwilę. Jak przystał na „szanujący się” współczesny horror nastrojowy szeroko dystrybuowany na wielkich ekranach, w „Prodigy. Opętanym” znajdziemy trochę jump scenek, z których to na mnie tylko jedna wywarła pożądany skutek. Mowa o akcji w korytarzu, o nazwijmy to nocnym spotkaniu syna i matki w tej części ich domu. Tylko wtedy podskoczyłam, bardziej z zaskoczenia niż strachu, bo i jump scenki według mnie z zasady żerują na tym pierwszym. Bardziej jednak doceniłam inny moment. Moment, w którym Sarah przez mgnienie oka widzi postarzałą twarz swojego syna zasiał we mnie ziarno niepokoju. Ta dosyć pomysłowa sekwencja w moim odczuciu prezentuje się najbardziej upiornie. Tylko wtedy ogarnął mnie lekki dreszczyk, którego nie należy mylić z czystym przerażeniem, bo do tego to było mi jeszcze bardzo daleko. Czego zresztą już od dawna od horroru nie oczekuję – wystarczy mi właśnie taki delikatny niepokój, jak w trakcie scenki ze zmienionym obliczem Milesa układającym w tym czasie Kostkę Rubika. Szkoda tylko, że tak skutecznych momentów nie było więcej.

Nicholas McCarthy mówił o tym, że jedna sekwencja „Prodigy. Opętanego” została przeredagowana po testowym pokazie filmu, ponieważ publiczność tak krzyczała, że zagłuszyła istotny dialog. Z informacji zamieszczonych w Sieci wynika, że zmiany owe polegały na przeniesieniu owego dialogu gdzie indziej. Tak myślę, ale pewności nie mam. Podejrzewam też, że reżyser „Prodigy. Opętanego” znacznie to ubarwił, że to zwyczajny chwyt reklamowy, ale to tylko takie moje przypuszczenia, których nie należy traktować jak niezbity fakt. Ten cyniczny osąd może brać się stąd, że „Prodigy. Opętany” akurat w moją wrażliwość nie trafił albo nie trafił aż tak, żeby zmusić mnie do krzyku, czy żeby strach kompletnie mnie sparaliżował (wspominam o tym, bo jak się przestraszę to nigdy nie krzyczę, tylko zamieniam się w przysłowiowy słup soli). Ale ta świadomość jakoś nie pozwala mi uwolnić się od podejrzeń, że to zwyczajny chwyt marketingowy... Ale dośc o tym, wróćmy do fabuły „Prodigy. Opętanego”. Właściwie to można ją streścić w zdaniu: opowieść o ośmiolatku, który stanowi zagrożenie dla innych, najprawdopodobniej dlatego, że władzę nad jego ciałem w dowolnie wybranych przez siebie momentach zyskuje jakaś niebezpieczna istota. Film otwiera wiele mówiąca scena, prolog, który sporo w tym temacie ujawnia, choć na szczegóły będziemy musieli trochę poczekać. Albo inaczej: niektórzy będą musieli czekać, bo nie mam wątpliwości, że część widzów przewidzi przynajmniej niektóre z tych detali. Bo nie są one z gatunku tych niespotykanych albo przynajmniej mniej pospolitych, a i twórcy nie wykazują jakichś większych starań w kierunku zaciemniania owych „jakże ważkich” informacji. Wyglądało mi to tak, jakby Nicholas McCarthy i jego ekipa za punkt honoru postawili sobie prowadzenia widza za rączkę, pokazywanie mu wszystkiego palcem, tak aby przypadkiem nie pogubił się w tej wielowątkowej historii. To oczywiście ironia, bo ewidentnie stawiano tutaj na prostotę. Takie podejście do filmowego horroru z zasady mnie cieszy, zdecydowanie bardziej przekonują mnie te nieskomplikowane, niesilące się na oryginalność filmy grozy, ale tutaj prawie kompletnie mi się to nie zgrało. Rażąco powierzchowne podejście do tematu dziecka stanowiącego zagrożenie dla innych, ogólnikowe przedstawienie tak Milesa, jak i jego rodziców (wykreowanych przez Taylor Schilling i Petera Mooneya, przy czym ta pierwsza radzi sobie zdecydowanie lepiej, właściwie to myślę, że to najjaśniej błyszcząca gwiazda w obsadzie tego filmu), nazbyt pośpieszne przeprowadzanie widza przez kolejne etapy koszmaru, najwyraźniej zgotowanego rodzinie Blume'ów przez nadnaturalną istotę, gdzie jednak odnotowałam trochę udanych drgnięć. Do już wymienionych mogę dodać co prawda przewidywalny, ale rodzący głęboki smutek los pewnego stworzenia oraz końcowe sceny, całą ostatnią partię, bo choć w fotel mnie ona nie wgniotła, UWAGA SPOILER to szczerze mówiąc nastawiałam się na dużo większe asekuranctwo. Bo do tej pory nie pokazano mi praktycznie niczego, co kazałoby mi myśleć, że twórcy zdobędą się na większą odwagę, że nie postawią na happy end. Oczywiście mówiąc o odwadze nie mam na myśli jakiegoś potężnego wstrząsu, godnej podziwu bezkompromisowości ani nawet jakiegoś przebłysku kreatywności. Ale wziąwszy pod uwagę standardy współczesnego mainstreamu źle nie jest. Wydaje mi się wręcz, że zamknięto to w najlepszy z możliwych sposobów KONIEC SPOILERA. W kontekście tej konkretnej historyjki. Uproszczonej tak, że bardziej już się chyba nie da, w mojej ocenie opowiedzianej w niezbyt emocjonalny sposób (przez większość seansu tkwiłam w otchłani marazmu, z rzadka czułam coś poza nudą), a właściwie to z prawie całkowitą beznamiętnością i bez większych zaskoczeń. To znaczy bez niespodzianek, które chciałoby się długo rozpamiętywać. Ale przynajmniej nie przepełniono tego efektami komputerowymi, wzorem bodaj większości twórców współczesnych horrorów szeroko dystrybuowanych na wielkich ekranach. Mentalnie przygotowałam się na kolejnego przedstawiciela owej plagi, a tutaj niespodzianka – akurat z pikselową sztucznością zmagać się nie musiałam. A to już coś, prawda?

Jeśli ktoś ma ochotę na nowszy horror nastrojowy z budzącym niepokój dzieckiem, to proponuje mu sięgnąć po irlandzki „Impostor” („The Hole in the Ground”) w reżyserii Lee Cronina, bo według mnie plasuje się kilka poziomów nad amerykańsko-kanadyjskim „Prodigy. Opętanym” Nicholasa McCarthy'ego. Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to poradziłabym mu po prostu odpuścić sobie seans tego drugiego, ale nie mam wątpliwości, że miłośnicy nastrojowych horrorów będą woleli sami to sprawdzić. I dobrze – sprawdźcie to, bo przecież istnieje możliwość, że film ten do Was przemówi, że nie pożałujecie czasu przeznaczonego na tę produkcję. Tak jak ja żałuję, bo te kilka plusików, które ja znalazłam to stanowczo za mało, niewiele bym straciła, gdybym darowała sobie seans tego tworu, a ile bym zyskała. Aż półtorej godziny! Półtorej godziny, które można wypełnić nieporównanie ciekawszymi i bardziej produktywnymi zajęciami od wgapiania się w ten oto obraz. Ale to moje zdanie – Wasze może być zupełnie inne. A wziąwszy pod uwagę ogólny odbiór tego obrazu Nicholasa McCarthy'ego istnieje spora szansa, że tak będzie, że dacie się ponieść tej historii, a może nawet będziecie tak wrzeszczeć jak jakoby wrzeszczała publiczność testowa. To możliwe, ale nie pewne.

środa, 24 kwietnia 2019

Aimee Molloy „Idealna matka”

Grupa mieszkanek i jednego mieszkańca Nowego Jorku wchodząca w skład klubu tak zwanych Majowych Mam pewnego dnia organizuje wspólny wypad do baru, aby trochę odpocząć od swoich pociech, ale przede wszystkim z myślą o jednej z członkiń ich stowarzyszenia, małomównej Winnie Ross, która wedle pozostałych najbardziej z nich wszystkich potrzebuje małej odskoczni od trudów macierzyństwa. Winnie niezbyt chętnie się na to zgadza, ponieważ niepokoi ją perspektywa choćby tylko krótkiej rozłąki ze swoim kilkutygodniowym synkiem Midasem. Zostawia go z wynajętą opiekunką, a gdy wraca do domu ku swojemu przerażeniu odkrywa, że jej synek zniknął. Policja rozpoczyna szeroko zakrojone poszukiwania jej dziecka, ale i jej koleżanki z klubu Majowych Mam nie próżnują. Kobiety żywo interesują się tą sprawą, starają się rozwikłać zagadkę zniknięcia Midasa, nie zaniedbując przy tym obowiązków świeżo upieczonych mam.

Amerykanka Aimee Molloy w swoim pisarskim dorobku ma artykuły dla między innymi „The New York Timesa” i „Washington Post”, biografię Molly Melching, kilka innych książek non-fiction i jak na razie jedną powieść, thriller psychologiczny pod tytułem „ The Perfect Mother” („Idealna matka”). Powieść ta pierwotnie została wydana w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych, gdzie spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem innych pisarzy, krytyków, ale i zwykłych odbiorców. „Idealna matka” trafiła na listę bestsellerów „The New York Timesa” i dotychczas przetłumaczono ją na osiemnaście języków.

Na motywie zniknięcia małego dziecka buduje się tak wiele thrillerów psychologicznych, że może się wydawać, iż nic nowego w tym temacie powiedzieć już się nie da, że został on już do szczętu wyeksploatowany i teraz czeka nas jedynie nużąca powtarzalność. Aimee Molloy w swojej debiutanckiej powieści (beletrystyce) pokazuje jednak, że to błędne myślenie, że motyw ten można jeszcze przedstawić w taki sposób, by stały czytelnik thrillerów psychologicznych nie miał nieprzyjemnego poczucia deja vu. Nie sądzę, by takie podejście, jakie ma Molloy w swojej „Idealnej matce” znalazło podatny grunt wśród tych osób, które oczekują pełnokrwistego dreszczowca, historii ściśle trzymającej się ram rzeczonego gatunku, niestarającej się dostarczać innych doznań poza tymi, których oczekuje się od thrillera. W „Idealnej matce” schemat co prawda zostaje zachowany, autorka nie rezygnuje z typowego szkieletu tego rodzaju opowieści, ale jednocześnie przemierza takie obszary, które niezbyt kojarzą się z gatunkiem, do którego powieść ta została przypisana. Moim zdaniem nie oznacza to, że „Idealna matka” została błędnie sklasyfikowana jako thriller psychologiczny, co najwyżej, że nie jest to typowy reprezentant tego gatunku. Ot, taki eksperymencik, który powinien przemówić przede wszystkim do osób szukających błyskotliwych analiz socjologicznych, zjawisk społecznych, które mogli już zaobserwować w otaczającym ich świecie, ale niekoniecznie poddać tak bezlitosnej ocenie, jaką wystawiła im Aimee Molloy na kartach swojej debiutanckiej powieści. „Idealna matka” to przede wszystkim opowieść o macierzyństwie we współczesnych świecie, w którym to od mam wymaga się zdecydowanie więcej niż niegdyś. Molloy zauważa (bo i trudno tego nie zauważyć), że w dzisiejszych realiach kobieta, która niedawno wydała na świat dziecko według wielu praktycznie nie ma prawa myśleć o sobie. Jej powinnością jest zajmować się dzieckiem i to najlepiej bez chwili przerwy. Jeśli już koniecznie musi oderwać się od swojej pociechy to absolutnie nie powinna zostawiać jej pod opieką kogoś obcego. Żadne tam wynajęte opiekunki, tylko osoby najbliższe. Ale pod żadnym pozorem nie wolno jej zostawiać dziecka z kimś innym po to, by iść do baru ze znajomymi. Toż to zbrodnia! Żeby kobieta karmiąca piersią (bo przecież tylko takie karmienie wchodzi w grę) piła alkohol? No jak? Nawet kofeina w takim przypadku jest niewskazana, w ogóle trzeba bardzo uważać na to, co się je i pije, ale spożywanie alkoholu to już prawie że przestępstwo. Takie matki powinno się zamykać, prawda? Bohaterki „Idealnej matki” egzystują w oparach paranoi, do rozwoju której same też się przyczyniają. Bo Molloy daje nam do zrozumienia, że ten macierzyński reżim panujący we współczesnym świecie nie jest narzucany li tylko przez osoby trzecie, że same zainteresowane też narzucają sobie ten rygor. Wymagają od sobie więcej niż to konieczne, dążą do perfekcjonizmu, podchodzą do macierzyństwa w iście maniakalny sposób. Bo tego się od nich oczekuje, bo taka potrzeba tkwi w nich samych, bo chcą dorównać tym matkom, którym według nich macierzyństwo nie nastręcza żadnych trudności, którym najwidoczniej z łatwością przychodzi bycie perfekcyjną mamusią. Choć najczęściej to oczywiście tylko pozory. Aimee Molloy zagadnieniu współczesnego macierzyństwa poświęca tutaj mnóstwo miejsca – poddaje je bardzo szczegółowej analizie, w której trudno dopatrzeć się przekłamań. Bo choć autorka nie szczędzi krytycznych uwag na temat dzisiejszego pojmowania idealnego macierzyństwa przez znaczą część tak zwanego cywilizowanego społeczeństwa, to nie zapomina o tych osobach, które najwyraźniej według niej, mają trzeźwy ogląd na tę kwestię.

Historia przedstawiona w „Idealnej matce” została przedstawiona z perspektywy kilku członkiń klubu tak zwanych Majowych Mam, świeżo upieczonych matek, które urodziły w tym samym miesiącu (chyba nie muszę pisać w którym...), przy czym tylko w przypadku jednej z nich mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową. W pozostałych wypadkach Aimee Molloy pisze w trzeciej osobie w czasie teraźniejszym. Winnie Ross jest jedyną samotną matką w gronie Majowych Mam (w którym jest też jeden tatuś). To znaczy jedyną, o której wiemy, bo autorka „Idealnej matki” nie prezentuje nam wszystkich osób wchodzących w skład tego klubu. Skupia się tylko na kilku z nich. W tym Winnie Ross, najbardziej tajemniczej postaci w tym gronie, kobiecie bardzo zamkniętej w sobie, właściwie jak ognia unikającej rozmów o sobie, o swojej przeszłości i prawdopodobnie niełatwej teraźniejszości, zważywszy na to, że w pojedynkę wychowuje swojego synka Midasa. Nie będę tutaj streszczać biografii wszystkich czołowych postaci omawianej powieści – ograniczę się tylko do stwierdzenia, że każda z nich ma do opowiedzenia ciekawą historię, każda ma inne życie, inną osobowość, każda z nich sporo już w życiu przeszła, a teraz muszą przejść przez kolejną ciężką próbę. W najgorszej sytuacji jest Winnie Ross, a przynajmniej tak może się wydawać na pierwszy rzut oka. To ona bowiem została nagle pozbawiona tego, co w jej życiu najcenniejsze, ukochanego synka, którego przecież strzegła jak oka w głowie. Wystarczył jednak jeden wieczór w barze, by jej życie wywróciło się do góry nogami. Tylko czy aby na pewno zmieniło się na gorsze? Czy możemy być pewni, że w zniknięciu Midasa palców nie maczała jego rodzona matka? Jej trzy koleżanki z klubu dla matek są prawie pewne, że Winnie jest wyłącznie ofiarą, że w żadnym razie nie ponosi ona winy za to, co spotkało tego kilkutygodniowego chłopca. Wychodzą z założenia, że ktoś go porwał, ktoś brutalnie ograbił Winnie ze światła jej życia i starają się nie dopuszczać do siebie myśli, że chłopiec nie żyje. Aimee Molloy zdecydowanie mocniej koncentruje się tutaj na amatorskim dochodzeniu trzech koleżanek Winnie niż na działaniach policji. O tych ostatnich oczywiście też pisze, ale czyni to z perspektywy tych Majowych Mam, które w domyśle są najbardziej zaangażowane w tę sprawę. Czy któraś z nich mogła porwać Midasa? Czy sprawczynią tego nieszczęścia jest Nell Mackey, Colette Yates albo Francie Givens? To mało prawdopodobne, ale nie niemożliwe. Molloy, trzeba jej to oddać, potrafi wzbudzać nieufność do właściwie wszystkich ważniejszych postaci, które to z imponującą wnikliwością kreuje na kartach tej książki. Podejrzenia te nie ograniczają się wyłącznie do sprawy zaginięcia Midasa, autorka zmusza nas bowiem do wypatrywania innych niewybaczalnych grzechów, które jej postacie mogą mieć na sumieniu. Równie dobrze jednak mogą być ofiarami, możemy mieć tutaj do czynienia z ludźmi, którzy owszem mają za sobą mroczną przeszłość, ale bynajmniej nie dlatego, że sami dopuścili się jakichś strasznych czynów. Chociaż analiza współczesnego macierzyństwa w wydaniu Aimee Molloy swoje walory miała, choć byłam pod wrażenie dosyć brutalnej szczerości i wnikliwości autorki w tej kwestii, to myślę, że „Idealna matka” prezentowałaby się jeszcze atrakcyjniej, gdyby proporcje były trochę inne. Fragmenty poświęcone opiece nad dzieckiem, te wszystkie czynności wokół kilkutygodniowych pociech, które każda ze świeżo upieczonych matek zajmujących pierwszy plan debiutanckiej powieści Molloy, stara się jak najlepiej wykonywać, te wszystkie myśli, rozterki, zwierzenia na temat ich dzieci, powinny zostać troszkę skrócone na rzecz sprawy zniknięcia Midasa. Autorka co prawda nie zaniedbuje wątku przewodniego, w dosyć wyczerpujący sposób podchodzi do tego kryminalnego motywu, ale dodatkowe rozgałęzienia na pewno by nie zaszkodziły. Albo jeszcze lepiej odmalowanie szerszego obrazu przeszłości czołowych postaci „Idealnej matki”. Niemniej i w takim kształcie propozycja ta w moich oczach się obroniła. Napięcie było, niespodzianki również, chociaż nie są one z gatunku tych, o których bez wątpienia będzie się długo pamiętać. Może z wyjątkiem iście pomysłowego i diablo przebiegłego zagrania formą, które z całą mocą unaoczni się nam dopiero pod koniec tej w gruncie rzeczy pasjonującej opowieści o trudach macierzyństwa, być może zgubnej obsesji na punkcie potencjalnego porwania kilkutygodniowego chłopca oraz manii, uzależnieniu (?) i to nie tylko w rozumieniu jednostkowym, takim, który ogranicza się do pojedynczych, marginalnych przypadków. Bo czytając tę książkę (ale i analizując rzeczywistość, w której żyjemy) nie da się oprzeć wrażeniu, że współczesne macierzyństwo ma w sobie coś niezdrowego, że nawet jeśli nie można tego jeszcze nazwać paranoją, to bez wątpienia niebezpiecznie się do niej zbliża.

„Idealna matka” Aimee Molloy może wzbudzać kontrowersje, bulwersować surowym osądem czegoś, co przecież przez tak wielu ludzi uważane jest za coś zupełnie naturalnego. Ta amerykańska autorka na kartach swojego powieściowego debiutu przedstawia bardzo krytyczny obraz nie tyle macierzyństwa jako takiego, ile oczekiwań jakie ogromna część społeczeństwa ma względem matek. I wymagań, które one same mają względem siebie. To książka o dobrowolnym wkładaniu przez nie czegoś na kształt kajdan, godzeniu się na bycie niemalże niewolnicą macierzyństwa. To może bulwersować, ale może też zmuszać do innego spojrzenia na tę kwestię. Co nie znaczy, że absolutnie każdy tak tę pozycję odbierze. Nie mam wątpliwości, że znajdą się też tacy, i może nawet będzie to większość, którzy znajdą tutaj odbicie własnych przemyśleń na temat współczesnego macierzyństwa, tego sukcesywnie rozrastającego się zjawiska maniakalnego wręcz dążenia do bycia perfekcyjną matka, pod czujnym okiem wszechwiedzącego społeczeństwa, ze szczególnym wskazaniem na nieomylne przecież media. To jedno, ale „Idealna matka” to również trzymający w napięciu thriller psychologiczny, w którym nie brakuje szczegółowo rozpisanych, barwnych postaci, zarazem wzbudzających sympatię, jak i nieufność. Krótko: dobry dreszczowiec z przesłaniem, choć nie sądzę, by każdy miłośnik gatunku, do którego opowieść ta się wpisuje (thrillera psychologicznego) przekonał się do tego podejścia Aimee Molloy, które można chyba nazwać dosyć niestandardowym.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

wtorek, 23 kwietnia 2019

„American Hangman” (2019)

RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ LEKKIE SPOILERY

Dwóch nieznających się mężczyzn wbrew swojej woli trafia do naszpikowanej kamerami piwnicy, którą ich porywacz stara się upodobnić do sali sądowej. Skute łańcuchami ofiary dostają od niego pięć minut na odgadnięcie co ich łączy, a potem przechodzi do najważniejszego punktu swojego programu. Otwiera coś, co nazywa rozprawą sądową, emitowaną w Internecie w czasie rzeczywistym. Ławę przysięgłych tworzą widzowie, porywacz jest oskarżycielem, a jeden z porwanych przez niego mężczyzn oskarżonym. Stacje telewizyjne nagłaśniają tę sprawę, a policja w tym czasie stara się znaleźć miejsce, z którego nadawany jest sygnał.

Wilson Coneybeare jako reżyser realizuje się od 1996 roku, aczkolwiek dopiero w 2009 roku ukazała się jego pierwsza pełnometrażowa produkcja, film familijny pt. „Gooby”. Wcześniej w tej roli pracował wyłącznie przy serialach. Jako scenarzysta ma większe doświadczenie, chociaż i w tym przypadku bardziej skupia się na serialach niż obrazach pełnometrażowych. Kanadyjski thriller „American Hangman” to druga taka produkcja w reżyserskim dorobku Coneybeare'a. Scenariusz napisał sam, a w jednej z głównych ról obsadził Donalda Sutherlanda. W styczniu 2019 roku rozpoczęto dystrybucję filmu w Stanach Zjednoczonych (premiera) – w Internecie.

Pierwsze sceny „American Hangman” sugerują, że to kolejny film oparty na popularnym motywie zamknięcia nieznanych sobie osób w jakimś pomieszczeniu, gdzie będą musieli zawalczyć o swoje życie. Wilson Coneybeare jednemu ze swoich bohaterów każe powiedzieć parę zdań na temat „Piły” Jamesa Wana, zapewne chcąc w ten sposób umocnić w widzach przekonanie, że „American Hangman” to coś w ten deseń. Przesyłanie obrazu w czasie rzeczywistym do Internetu może skojarzyć się natomiast choćby z „Nieuchwytnym” Gregory'ego Hoblita. Innymi słowy początek omawianego filmu w żadnym razie nie zwiastuje tego powiewu świeżości, który z czasem do odbiorców dotrze. A przynajmniej owionął mnie, bo z taką koncepcją jeszcze się nie spotkałam. Albo po prostu nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego tytułu filmu lub utworu literackiego podpartego na takim motywie. Czyli imitowanej przez zbrodniarza rozprawie sądowej wyświetlanej na żywo w Internecie. Oczywiście, to tylko nielegalna podróbka rozprawy sądowej, bez względu na to, jak bardzo porywacz stara się trzymać usankcjonowanej prawnie procedury. Wilson Coneybeare nam pozostawia do rozstrzygnięcia kwestię sprawiedliwości. To widzowie muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to, że nie jest to prawdziwy sąd oznacza, że wyrok, jakikolwiek by nie był, nie będzie sprawiedliwy? „American Hangman” inaczej mówiąc każe nam zastanowić się nad tym, który sąd jest uczciwszy – ten legalny, czy ten zorganizowany przez zbrodniarza w mrocznej piwnicy? Coneybeare stara się utrudnić nam rozsądzenie tej kwestii, jako alternatywę dla „rozprawy sądowej” porywacza podając fakty z postępowania, które kilka lat temu toczyło się w sali sądowej. I bynajmniej nie był to uczciwy proces. Scenarzysta chyba liczył na to, że ta demonizacja legalnego sądu w oczach odbiorców jego filmu podniesie wartość procesu zorganizowanego przez porywacza, że jego sąd automatycznie uznają za dużo bardziej sprawiedliwy. To z jednej strony, ale trzeba zaznaczyć, że Coneybeare nie jest tak drastycznie stronniczy, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie gloryfikuje oprawcy, a i nie trzeba się w to zagłębiać, by zauważyć, że ten sąd nad człowiekiem toczący się w mrocznej piwnicy wyrasta z nieuczciwej podstawy. Choć niektórym obywatelom to nie w smak, choć żyjemy w czasach, w których wyroki feruje się ot tak, bez znajomości wszystkich faktów, w czasach w których zasada domniemania niewinności tak naprawdę jest zwykłą fikcją, to w tak zwanych cywilizowanych krajach każdy oskarżony ma prawo do obrony. A przynajmniej w teorii. Tak w każdym razie być powinno – jeśli ta zasada nie zostaje zachowana, to przynajmniej ja patrzeć na to jak na uczciwy proces nie potrafię. Człowiek, nad którym toczy się sąd w „American Hangman” ma nieporównanie mniejsze szanse niż jego oskarżyciel, ponieważ on w przeciwieństwie do swojego porywacza nie miał możliwości się do tego przygotować. Dowody przeciwko niemu mogły być gromadzone latami, a on nie miał szansy pomyśleć nad tym, jak się do nich odnieść. Porywacz nie dał mu tyle czasu na opracowanie linii obrony, ile miał on na sporządzenie „aktu oskarżenia”. Pewnie znajdą się tacy, którzy dojdą do wniosku, że w tym przypadku to nie ma najmniejszego znaczenia, że liczy się tylko to, czy delikwent jest winny zarzucanych mu czynów, czy nie, że tylko odpowiedź na to pytanie powinna nas interesować. Ale dla mnie miałoby to decydujące znaczenie tylko wtedy, gdyby porywacz nie czynił starań w kierunku przekonania swoich widzów, że proponuje im lepszą wersję władzy sądowniczej, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby w ten właśnie sposób osądzano ludzi. I tak, pewnie stawianie prokuratorów w lepszej pozycji, co do zasady dawanie im forów, byłoby bardziej sprawiedliwe, gdyby oskarżony istotnie dopuścił się zarzucanych mu czynów. Ale co w przypadku osób, którym zarzuca się coś, czego nie uczynili? Mam nadzieję, że odbiorcy „American Hangman” wezmą to pod uwagę podczas roztrząsania dylematu, który został przedstawiony w tym mocno trzymającym w napięciu thrillerze.

Nie zastanawiałam się, jaki wyrok bym wydała, gdybym była na miejscu osób oglądających tę niecodzienną rozgrywkę pomiędzy porywaczem i jego ofiarą w „American Hangman”, bo nie musiała. Tak samo jak nad tym, jaki werdykt wydadzą internauci. To było oczywiste. W sumie mniej mnie to ciekawiło od tego, jak daleko Wilson Coneybeare posunie się w swojej krytyce nie tylko władzy sądowniczej, ale również policji. Trochę stronniczy, owszem jest, ewidentnie wymierza oskarżycielski palec w stronę systemu. Przynajmniej na potrzeby tej historii wlewa w to sporo jadu (a bo nie jestem w stanie orzec, czy artysta ten faktycznie ma takie zdanie), ale trudno znaleźć tutaj jakieś przekłamania. W największy zachwyt wprawił mnie obraz policji tutaj odmalowany. Patrzyłam oto na bandę skrajnie niekompetentnych, najprawdopodobniej skorumpowanych jegomości, spośród których przynajmniej jeden ma Kompleks Boga. Scenarzysta co prawda dodaje do tego dziegciu łyżeczkę miodu w postaci w pełni świadomego wszystkich przywar swoich kolegów po fachu, skrajnie zniechęconego do tej pracy prowadzącego śledztwo w sprawie porwania dwóch mężczyzn przez osobę, która na oczach milionów widzów stara się wymierzyć sprawiedliwość. Ale tak malutka porcja cukru nie wystarczy by osłodzić wizerunek policji w „American Hangman”. Czy oznacza to więc, że scenarzysta gra nieczysto, że jest skrajnie niesprawiedliwy względem policjantów? Trudno powiedzieć, skoro nie mieszkam w Stanach Zjednoczonych, gdzie toczy się akcja omawianego filmu, ale przekładając to na nasze podwórko... Cóż, poprzestańmy na tym, że taki obraz policji jest mi lepiej znany niż ten cukierkowy kreowany głównie przez Hollywood. Zamiast herosów, którzy to zawsze murem stają za ofiarami, którym nigdy nawet przez myśl nie przejdzie by pogwałcić prawa bezbronnego człowieka, policjantów diablo inteligentnych i sprawiedliwych, w „American Hangman” mamy (w większości) zwykłych celebrytów, którzy tylko udają, że ścigają przestępców, którzy nie mają pojęcia jak się do tego zabrać, ale robią wszystko, by powszechnie uważano ich za osoby w pełni kompetentne. Wziąwszy pod uwagę wizerunek policji, którym we współczesnym świecie najczęściej jest sprzedawany, Wilson Coneybeare może nie odznacza się tutaj jakąś wielką odwagą, ale na pewno daję się poznać, jako twórca dosyć przekorny, niejako idący pod prąd. Nie sadzę by po seansie tego thrillera ktoś zechciał mówić o nim, jak o kolejnej owieczce potulnie podążającej za mainstreamem, jak o artyście, który nie ma ochoty wyjść ze strefy komfortu, który uważa że opinia publiczna woli być karmiona kłamstwami, że w filmach ludzie szukają przede wszystkim chwilowego wytchnienia od brutalnej rzeczywistości. To oczywiście błędne myślenie, ale obcując z kinem nie można oprzeć się wrażeniu, że wielu fillmowcom przyświeca właśnie ono przyświeca. Starają się maksymalnie osłodzić nam rzeczywistość, nie chcą nikogo urazić, pokolorować obraz tak byśmy choć przez chwilę moli się poczuć jak w Niebie. Choć oglądając to tkwimy w Piekle... Wilson Coneybeare tak naprawdę nigdzie mnie nie przeniósł – świat przedstawiony w „American Hangman” jest moim własnym. Taką rzeczywistość znam, w podobnym systemie przyszło mi egzystować (a konkretniej jeszcze gorszym) – wielce wadliwym, za co Coneybeare obwinia czynnik ludzki i choć teza ta odkrywcza na pewno nie jest, to trudno ją podważyć. A zakończenie? W punkt, istna wisienka na torcie, lepszego finału wymarzyć sobie chyba nie mogłam.

Mroczny, realistyczny, pomysłowy i w pewnym sensie bezkompromisowy kanadyjski thriller, któremu w mojej ocenie szansę powinni dać wszyscy miłośnicy nie tylko thrillerów, ale i filmów, które przekazują jakieś ważne treści, mówią coś istotnego o rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Co poniektórych pewnie „American Hangman” Wilsona Coneybeare'a zmusi do myślenia, a może nawet zdjęcia różowych okularów, ujrzenia wreszcie prawdziwych barw tego świata. Świata, w którym nie ma wielu uczciwych policjantów, prokuratorów, sędziów. Systemu, który jest wielce wadliwy, ale najbardziej przerażające jest to, że wydaje się, że nie sposób wymyślić lepszej alternatywy, że taka po prostu nie istnieje. Chyba że... Tak, chyba że uznać propozycję zbrodniarza przedstawionego w tym obrazie za bardziej zasługującą na miano wymiaru sprawiedliwości. To sami będziecie musieli rozsądzić. A podejrzewam, że zechcecie to zrobić, bo naprawdę ciężko jest odrzucić zaproszenie twórców tego filmu, pozostać obojętnym na ich nęcące zachęty do rozstrzygnięcia, wedle własnego uznania, tego moralnego dylematu.

sobota, 20 kwietnia 2019

„The House on Pine Street” (2015)

Spodziewający się dziecka, Jennifer i Luke Branaganowie, przeprowadzają się z Chicago do rodzinnego miasteczka kobiety leżącego w stanie Kansas. Matka Jen, Meredith, znalazła dla nich dom i dobrze płatną pracę dla Luke'a, ale to bynajmniej nie cieszy jej córki. W przeciwieństwie do swojego męża kobieta nie chce mieszkać w tych stronach. Marzy o tym, by jak najszybciej wrócić do Chicago, ale Luke upiera się, że kilkumiesięczny pobyt tutaj dobrze im zrobi. Jennifer niechętnie przystaje na taki układ, ale pomimo starań nie potrafi tak dobrze zadomowić się w tym miejscu jak Luke. Nie podoba jej się, że matka wtrąca się w ich życie i tęskni za swoimi przyjaciółmi. Ale to nic w porównaniu do problemu, z którym Jen już wkrótce będzie musiała się zmierzyć. Kobieta z czasem nabierze pewności, że stary dom, w którym zamieszkała wraz z mężem jest nawiedzony przez jakąś groźną istotę nie z tego świata. Luke i jej matka natomiast będą się skłaniać ku temu, że Jennifer ma problemy psychiczne, podobne do tych, które jeszcze niedawno miała w Chicago.

„The House on Pine Street” to amerykański horror w reżyserii braci Keeling, Aarona i Austina, będący ich drugim pełnometrażowym obrazem. Pierwszy był film grozy z 2009 roku zatytułowany „I.Q.”, ponadto wspólnie stworzyli kilka shortów. W pisaniu scenariusza „The House on Pine Street” pomagała im Natalie Jones, dla której była to pierwsza i jak na razie jedyna taka przygoda z filmem. Zdjęcia trwały dziewiętnaście dni, a pierwszy pokaz rzeczonego obrazu odbył się w 2015 roku na Cinequest Film Festival, gdzie spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem. Tytuł ten był gorąco polecany między innymi przez gazetę „The Mercury News”.

Jasność, jasność widzę – taka była moja pierwsza myśl, pierwsze spostrzeżenie na temat „The House on Pine Street”. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że wykorzystano tutaj filtry rozjaśniające obraz, które co oczywiste tylko przeszkadzały w budowaniu atmosfery grozy panującej w nowym domu Branaganów. Wątpiłam, że uda mi się do tego przyzwyczaić, że z czasem przestanę zwracać uwagę na to ewidentnie przesadzone oświetlenie, ale tutaj spotkała mnie niespodzianka. Nie wiem jak to możliwe, ale później odkryłam, że z tak jasnych zdjęć też da się wykrzesać dosyć potężną groźbę. Do opisania tego zaskakującego zjawiska najlepiej mi użyć takiego oto oksymoronu: jasny mroczny horror. Horror psychologiczny i ghost story zarazem, bo bez względu na to jakie będzie (zakładając, że będzie jakieś, bo tego widz nie może być pewien) rozwiązanie tej zagadki, to opowieść tę niewątpliwe tworzono w oparciu o oba te nurty. Na pierwszym planie postawiono Emily Goss, która moim zdaniem nie poradziła sobie zbyt dobrze. Postać ta silnie mnie intrygowała, a to, że spotykałam się już w horrorze z podobnie skonstruowanymi bohaterkami, mojego zainteresowania bynajmniej nie umniejszało. Przeszkadzał mi tylko warsztat Emily Goss, który mogę opisać tylko słowem „drętwy”. Partnerujący jej Taylor Bottles w moim odczuciu wcale nie był lepszy – on też nie potrafił w przekonujący mnie sposób oddawać praktycznie wszystkich emocji, których wymagał od niego scenariusz „The House on Pine Street”. Z całej obsady wyróżniłabym tylko Cathy Barnett, wcielającą się w postać Meredith, apodyktycznej matki Jennifer. Według mnie to ona błyszczała tutaj najjaśniej, ale konkurencja była bardzo słaba. U boku troszkę lepszych aktorów pewnie w moich oczach prezentowałaby się dużo gorzej. Tajemnica, na której oparto scenariusz „The House on Pine Street” nowatorska z pewnością nie jest, a bo myślę, że cały ten film był tworzony z myślą o miłośnikach tradycji, o tych długoletnich fanach horrorów, którzy nie mają nic przeciwko sprawdzonym konwencjom. Zawsze powtarzam, że moment, w którym znienawidzę wszystkie schematy horroru, te wszystkie nieśmiertelne wręcz motywy kina grozy, będzie końcem mojej przygody z tym gatunkiem. Bo naprawdę nie wiem, jak można być miłośnikiem danego gatunku, nie lubiąc jego konwencji... Ja w każdym razie w takiej sytuacji nie umiałabym myśleć o sobie, jako o fance danego gatunku. „The House on Pine Street” to swego rodzaju ukłon w stronę takich ludzi jak ja – osób rozmiłowanych w klasycznych rozwiązaniach, w historiach zbudowanych z wielokrotnie wykorzystywanych w kinie grozy motywów. Tak dobrze im znanych, że można wręcz poczuć się w jak domu:) Ale tylko pod warunkiem, że ma się dla nich dużo sympatii. Przeprowadzka do innego miasta, do domu, który można chyba uznać za wiekowy, to pierwszy i w dodatku bardzo wyraźny sygnał, że mamy tutaj do czynienia z horrorem odnoszącym się do tradycji, z klasycznym ujęciem tematu najprawdopodobniej nawiedzonego domu. Tą osobą, która będzie przekonywać nas, że dom ów jest siedliskiem jakieś nadnaturalnej istoty jest oczywiście kobieta, Jennifer Branagan, która gdy ją poznajemy jest w siódmym miesiącu ciąży. Ojcem dziecka jest jej mąż Luke, który to namówił ją do przeprowadzki, obiecując, że to rozwiązanie tymczasowe. Za kilka miesięcy mają wrócić do Chicago, ale póki co mężczyzna wychodzi z założenia, że pobyt w tych rodzinnych stronach Jen, w sennym miasteczku w stanie Kansas, dobrze im zrobi. Jego żona oczywiście ma zgoła inne zdanie na ten temat, ale uznaje, że tyle może wytrzymać, że da radę znieść te uniedogodnienia dla męża. I pewnie nie miałaby z tym większych problemów, gdyby nie osobliwe zjawiska zachodzące w tym starym domu. Tylko ona im świadkuje, nikt innych niczego niepokojącego nie słyszy i nie widzi - chociaż jeden z przyjaciół jej matki zdaje się coś wyczuwać. Jennifer nie wie co konkretnie, ale nie ma wątpliwości, że to jedyna osoba oprócz niej, która jest świadoma tego, że z tym domem jest coś mocno nie tak. Widz natomiast najprawdopodobniej będzie trwał w rozkroku – brał pod uwagę zarówno to, że nowy dom Branaganów jest nawiedzony, jak i to, że główna bohaterka ma poważne problemy psychiczne. Ambasadorami tej drugiej ewentualności będą Luke i Meredith. Pytanie więc: komu powinniśmy zaufać? Głównej bohaterce upierającej się, że dom jest nawiedzony przez jakąś istotę nie z tego świata, czy jej bliskim, przekonanym, że kobieta brzydko mówiąc osuwa się w otchłań szaleństwa?

Jako że na pierwszym planie postawiono Jennifer Branagan, to jej punkt widzenia będzie nam bliższy. Nie w tym sensie, że jej osąd obdarzymy bezgranicznym zaufaniem, a przynajmniej nie wydaje mi się, żeby osoby choćby tylko średnio zaznajomione z kinem grozy taką wiarę w nią pokładały. Doświadczenie każe bowiem wypatrywać w tym fortelu. Twórcom wyraźnie zależy tutaj na tym, byśmy stanęli po stronie Jennifer, a to tylko potęguje podejrzenia względem niej. Z drugiej strony twórcy „The House on Pine Street” mogli przewidzieć taki sposób myślenia odbiorców, mogli być świadomi tego, że współczesny widz ma tendencję do automatycznego odrzucania najbardziej oczywistych odpowiedzi i wykorzystać to przeciwko niemu. Jeśli o mnie chodzi to raz łapałam się na namawianiu w myślach Jennifer do ucieczki z tego przeklętego miejsca bez oglądania się na Luke'a, a innymi razy na trzymaniu kciuków za to, że Jen w porę otrzyma pomoc lekarską, że trafi pod skrzydła dobrego psychiatry zanim skrzywdzi siebie albo innych. Zabawna sprawa, chociaż film ów powodów do śmiechu mi nie dawał. To co widzimy niejako oczami Jennifer (nie dosłownie, nie mamy tutaj do czynienia z subiektywnym filmowaniem) to tak naprawdę zlepek często wykorzystywanych w kinie grozy chwytów, ale tak ukazanych, że... brrr! Wyobraźcie sobie, że budzicie się w środku nocy i widzicie samoistnie otwierającą się szafę albo w środku dnia siedzicie sobie sami w domu, gdzie nagle rozlega się ogłuszający łomot, którego źródła nie udaje Wam się znaleźć. Myślicie sobie pewnie: też mi coś, takie prostackie chwyty może i działały kiedyś, ale teraz oczekuje się od filmowców większej kreatywności i dosadności w tej kwestii. Tak, ja też doceniam śmiałość, też lubię zdecydowanie bardziej dosadne próby straszenia publiczności, ale muszę przyznać, że to tutaj wywierało na mnie lepszy efekt niż bodaj większość agresywniejszych w formie horrorów tego typu, jakie dotychczas obejrzałam. Aaron i Austin Keelingowie mają dosyć rzadko spotykane wyczucie gatunku – nawet z tych najprostszych i zarazem najczęściej wykorzystywanych w horrorze zabiegów potrafią wydobyć zniewalającą jakość. Wykrzesać z tego jakąś nieuchwytną, niepoddającą się definicji świeżość. Naprawdę nie wiem, dlaczego tak to odbierałam, skąd we mnie to przekonanie, że „The House on Pine Street” tchnie świeżością, kiedy tak naprawdę zderzałam się ze składnikami wielokrotnie już wałkowanymi przez twórców, tak horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, jak horrorów psychologicznych. Może rzecz w tym, że w końcu są silniejsze emocje... Nie mogę powiedzieć, że film ten wprawił mnie w przerażenie (tak reaguję jedynie na „Egzorcystę” Williama Friedkina), ale przyznaję, że czułam się nieswojo. Włoski na całym ciele nie stawały mi co prawda na baczność, ale na pewno lekko się unosiły. Zwłaszcza w krótkich sekwencjach z cienistą postacią i a la sobowtórem Luke'a, ale najbardziej zaskoczyły mnie moje reakcje na szafę w sypialni Branaganów. Albo mięknę, albo Keelingowie dokonali tutaj rzeczy, o której większość twórców współczesnego kina grozy, z tymi dużo bardziej doświadczonymi od nich włącznie, może co najwyżej pomarzyć. Zdołali przedstawić zwykłą szafę (nie mebel, tylko małe pomieszczenie) tak, że autentycznie czuło się jakąś ohydną obecność stapiającą się z panującymi w niej ciemnościami. Jakby ta szafa emanowała potwornością, która wymyka się ludzkiej wyobraźni. A to nie koniec atrakcji. Dość wspomnieć o kilkuletnim dziecku najwyraźniej dostrzegającym to, czego nie jest w stanie zarejestrować nawet oko Jennifer, czy osobach uporczywie wgapiających się (z kamienną twarzą) w główną bohaterkę filmu. Albo o lewitujących przedmiotach i ludziach. Wiem, że to nie brzmi zbyt zachęcająco, ale pamiętajcie, że ja nie nazywam się Keeling. Nie potrafię oddać słowami tych wszystkich emocji, które ci bracia we mnie wlali i to dostrzegalnie przy bardzo niskich nakładach pieniężnych. Zawsze powtarzam: wartość filmowców najlepiej mierzy się niskobudżetowymi produkcjami, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że większą sztuką jest zrobić coś dobrego z niemalże niczego niż wówczas, gdy ma się do dyspozycji dziesiątki albo wręcz setki milionów dolarów. „The House on Pine Street” całym sobą aż krzyczy, że kosztował przysłowiowe grosze – i jeśli faktycznie tak było, jeśli ta realizacja nie jest zwykłą zmyłką (a nie sądzę, by tak było), to mogę z czystym sumieniem orzec, że Aaron i Austin Keelingowie posiadają wrodzony talent, którego nie wolno im zmarnować. Czytaj: pod żadnym pozorem nie powinni się komercjalizować, uważać na hollywoodzką maszynkę do robienia pieniędzy, ażeby czasem nie przemieliła ich talentu.

Gorąco polecam „The House on Pine Street” Aarona i Austina Keelingów każdemu miłośnikowi minimalistycznych w formie horrorów nastrojowych, i to zarówno tych traktujących o zjawiskach nadprzyrodzonych, jak i tych skupiających się na projekcjach zwichrowanego umysłu jakiejś jednostki. Każdemu sympatyki tego typu obrazów, który dobrze odnajduje się w konwencjonalnych opowieściach z dreszczykiem. W horrorach opowiadających bardzo znajomo brzmiące historie z wykorzystaniem sprawdzonych sposobów generowania emocji mających wyrwać nas ze strefy komfortu. Do arcydzieła oczywiście temu obrazowi trochę brakuje, ale w zalewie tych wszystkich plastikowych współczesnych horrorów nastrojowych ma szansę jawić się niczym swoisty zastrzyk energii. W miarę cenny przedmiot w morzu nijakości. A w każdym razie we mnie tchnął trochę wiary w lepsze jutro filmowych straszaków. Troszkę, bo takich obrazów ciągle jest zbyt mało w tych naszych skomputeryzowanych czasach. Ehh...