Arthur Kriticos po śmierci żony w pożarze dziedziczy po zmarłym wuju,
Cyrusie, wielki dom na odludziu. Wraz z dwójką dzieci, Kathy i Bobby’m oraz
pomocą domową, Maggie, niezwłocznie udaje się na miejsce, gdzie odkrywa, że
otrzymał w spadku unikatową konstrukcję, z nietłukącymi szybami zamiast ścian,
które pokrywają łacińskie zaklęcia. Przed drzwiami rodzina Kriticosów zastaje
mężczyznę podającego się za elektryka, Dennisa Rafkina, który po sprawdzeniu
piwnicy informuje Arthura, że w istocie pomagał jego wujowi w polowaniu na
duchy. Cyrus uwięził w sumie dwanaście bytów, których energia w połączeniu ze
specyfiką konstrukcji domu miała uczynić z niego wszechmocnego. Sytuacja
komplikuje się, kiedy żądne zemsty duchy opuszczają swoje więzienie i
rozpoczynają polowanie na żywych.
Remake kultowego filmu Williama Castle’a pt. „Dom na Przeklętym Wzgórzu”
wyreżyserowany przez Williama Malone’a zachęcił Steve’a Becka do nakręcenia
nowej wersji innej jego produkcji, zatytułowanej „13 duchów”. Rok później Beck pokazał
światu kolejną ghost story
zatytułowaną „Statek widmo” i jak na razie na tych dwóch pozycjach poprzestał. Nowa
wersja „Trzynastu duchów” nie zadowoliła krytyków, którzy co prawda docenili
pomysłowe miejsce akcji, ale równocześnie niepochlebnie wyrazili się o oprawie
audiowizualnej, bohaterach i fabule, podkreślając, że całość nie przeraża. Cóż,
już dawno przestałam szukać w kinie grozy strachu – pewnie dlatego moje
przyjęcie tej produkcji było zgoła odmienne. Aczkolwiek widzowie bardziej
podatni na oddziaływanie filmów rzeczywiście mogą się zawieść, bowiem Beck nie
przykłada większej wagi do klasycznego straszenia, stawiając raczej na
nieustającą akcję.
Zachwalana przez krytyków scenografia „Trzynastu duchów” jest swego rodzaju wizytówką
tej produkcji, innowacyjnym znakiem rozpoznawczym. Imponująca, zmechanizowana
budowla, udająca dom, ale w rzeczywistości będąca przemyślną konstrukcją,
której przeznaczeniem jest przekazanie jej właścicielowi nieludzkich mocy. Do
tego czasu pełni rolę więzienia. Przebywające w szklanych klitkach w piwnicy duchy,
ograniczone ruchowo dzięki inkantacjom widniejącym na ściankach czekają, aż
przemyślny mechanizm zostanie wprawiono w ruch, a ich energia ziści marzenia
Cyrusa. Kiedy ten ekscentryczny łowca duchów umiera dom dziedziczy jego daleki
krewny, owdowiały Arthur, który wraz z dziećmi i służącą zostaje uwięziony w
domu, zdominowanym przez dwanaście mściwych bytów zza światów. Każdy z nich
reprezentuje postać z tzw. „Czarnego Zodiaku” i każdy może pochwalić się
realistyczną, bo niewygenerowaną komputerowo aparycją. O klimat Beck jako tako zadbał
w pierwszej połowie. Osiąga on apogeum w moim zdaniem najlepszej, idealnie
zmontowanej scenie w łazience, kiedy to Kathy nieświadoma obecności ducha
nagiej kobiety w wannie pełnej krwi obmywa sobie twarz. Ale to chyba jedyna
sekwencja próbująca zaniepokoić odbiorców – pozostałe, dynamiczne wydarzenia
bazują na oszczędnie krwawych ujęciach mordów i pełnych napięcia, acz wyjałowionych
z mrocznego klimatu ucieczkach bohaterów po korytarzach wielkiego domostwa,
nieustanie zmieniających swoje położenie dzięki przemyślnej maszynerii.
Przeciwnie do krytyków uważam, że brak dosadniejszego klimatu grozy znacząco
rekompensuje nie tylko pomysłowa fabuła, w większości (poza planowaną
przeprowadzką do nowego lokum) odżegnująca się od ogranych motywów ghost stories, ale również bohaterowie.
Największą sympatię wzbudził we mnie jasnowidzący Dennis, idealnie wykreowany
przez Matthew Lillarda, szczególnie dobrze wypadając w towarzystwie filmowej
Maggie (Rah Digga), których dowcipne konwersacje, co prawda chwilami sprawiały
wrażenie oderwanych od rzeczywistości, ale w bardzo przyjemnym, nieszkodzącym
całokształtowi produkcji stylu. Kolejnym miłym aktorskim akcentem był mały
Bobby (Alec Roberts), oddający się niecodziennemu hobby nagrywania krwawych
doniesień prasowych. Przy tej trójce w moim mniemaniu nawet „gwiazdy” tej
produkcji, Tony Shalhoub, Shannon Elizabeth i demoniczny F. Murray Abraham,
usuwały się na dalszy plan.
Po krótkim, klimatycznym wstępie przychodzi pora na bardziej dosłowną,
bazującą na nieustającej akcji problematykę filmu. Choć liczba ofiar jest mocno
ograniczona, większość mordów może poszczycić się sporą oryginalnością –
przecięcie prawnika szybą daje spragnionym mocnych wrażeń widzom „niepowtarzalną”
okazję obejrzenia przekroju wnętrzności człowieka, a zgniecenie kobiety dwiema
napierającymi na nią szklanymi ściankami, choć krótkie wywołuje w miarę klaustrofobiczne
odczucia. Oprócz scen mordów mamy oczywiście ciągłe ataki znakomicie
ucharakteryzowanych duchów, w migawkach przemieszczających się po długich
korytarzach domostwa. Nasi protagoniści mogą je dostrzec jedynie po uprzednim
włożeniu specjalnych okularów, a ochrony przed nimi mogą szukać jedynie za
szybami zapisanymi odpowiednimi zaklęciami, blokującymi ich zdolność
przenikania przez materię. Krótko: pomieszanie z poplątaniem, w dodatku
chwilami mocno wydumane, ale o dziwo w moim odczuciu tej miszmasz całkowicie
zdał egzamin. Nie raziło mnie nawet ciągłe rozdzielanie się bohaterów filmu oraz
brak dosadniejszego klimatu. Oglądało się to na tyle przyjemnie, żeby nie
wzbudzić we mnie poczucia straconego czasu, a końcowemu zwrotowi akcji nawet
udało się mnie zaskoczyć. Oczywiście, wiele rzeczy można było poprawić. Gdyby
Beck wtłoczył więcej ujęć, mających na celu przestraszyć odbiorców, choćby
tendencyjnych jump scenek i zadbał o
mroczną atmosferę grozy, produkcja zapewne wyróżniłaby się na tle innych
XXI-wiecznych straszaków. Ale w takim kształcie, w jakim ostatecznie „ujrzała
światło dzienne” również ma szansę zainteresować opinię publiczną tyle, że
poszukującą raczej nienużącej rozrywki, aniżeli czystego przerażenia.
Do fanek remake’u „Trzynastu duchów” na pewno nie należę (zresztą podobnie,
jak do drugiego przedsięwzięcia Steve’a Becka), ale nie zasilam też licznego
grona jego przeciwników. W kontekście mrocznej ghost story obraz, co prawda nie prezentuje się najlepiej, ale jego
fabułę rozpisano na tyle interesująco, żeby przyciągać moją uwagę ilekroć
zasiadam do jego ponownego seansu. Ot, przyjemna, dynamiczna rozrywka na nudny
wieczór prawie całkowicie pozbawiona klimatu grozy, który mógłby zaniepokoić
nawet mniej zaznajomionych z kinem grozy odbiorców, ale za to dostarczająca
innych, względnie silnych wrażeń.
Mocno średni. Reżyser - trochę jakby chciał coś zrobić, ale nie do końca wiedział co. Obsada kojarzyła tfu... nadal kojarzy mi się z produkcjami komediowymi i zgoda, pasowaliby, gdyby ten film w założeniu miał być połączeniem komedii i horroru. Ogromnym plusem są za to tytułowe duchy - ich wygląd, historie - szkoda, że w sumie mało czasu im poświęcono.
OdpowiedzUsuńByłam na tym w kinie,a potem zrobiłam sobie jeszcze kiedyś z tego powtórkę - z tego, co pamiętam to klimat był jako taki, akcja na ekranie była, ogólnie ciekawie, ale bez wielkiego wbijania się w fotel. A najlepsze z tego wszystkiego i tak były duchy i wielki szklany dom. W sumie zgadzam się z Oscarem - szkoda, że poświęcono im tak mało czasu, bo mogłoby być jeszcze ciekawiej.
OdpowiedzUsuń