Mia Medina z pomocą kolegów, Gavina i Luisa, kręci dokument o chorobie
Alzheimera na potrzeby swojej pracy doktorskiej. Borykająca się z problemami
finansowymi, niegdyś bogata rodzina Loganów wyraża zgodę na odpłatne dokumentowanie
życia chorującej Deborah. Jej córka Sara od początku jest entuzjastycznie
nastawiona do projektu domorosłych filmowców, wbrew sceptycyzmowi swojej
nieśmiałej matki, która ma być głównym obiektem zainteresowania. Niedługo po zaaklimatyzowaniu się młodych dokumentalistów w okazałym domostwie Loganów,
Deborah zaczyna wykazywać nietypowe dla Alzheimera objawy. Obserwując jej coraz
bardziej agresywne i trudne do zracjonalizowania zachowania Sara i filmowcy
dochodzą do wniosku, że kobieta została opętana przez szczególnie niebezpieczną
obecność.
Pełnometrażowy debiut reżyserski Adama Robitela, do którego scenariusz
napisał wspólnie z Gavinem Heffernanem. Niewielki budżet i zapewne chęć
podpięcia się pod aktualnie panującą w kinie grozy modę zmusiły twórców do
wtłoczenia „The Taking of Deborah Logan” w stylistykę mockumentary. Efekt podzielił krytyków na dwa obozy – jedni rozpływali
się w zachwytach nad oryginalną problematyką, a drudzy wręcz przeciwnie,
wykazywali, że scenariusz jest pochodną innych bardziej udanych straszaków. W
moim odczuciu obie te grupy mają trochę racji, przy czym pierwsza powinna
nadmienić, że film Robitela jedynie w szczegółach odchodzi od ogranej konwencji
nadprzyrodzonych mockumentary, bo już
szkielet scenariusza zasadza się na znanych motywach. Co nie byłoby takie
straszne, gdyby nie niemożność twórców do wygenerowania klimatu niezdefiniowanego
zagrożenia i choćby minimalnego napięcia.
Ostatnio zaczęłam nabierać przekonania, że horrory kręcona z tak zwanej
ręki w Polsce są o wiele bardziej spopularyzowane, aniżeli tradycyjne
straszaki. Produkcje verite, mockumentary, found footage itp. Praktycznie zdominowały polskie kina, podczas
gdy ciekawie zapowiadające się tradycyjnie zrealizowane filmy grozy często są
zwyczajnie pomijane przez dystrybutorów, również na rynku DVD. Taka stronniczość
jest o tyle zaskakująca, że z roku na rok straszaki „kręcone z ręki” mają
widzom coraz mniej do zaoferowania, co zauważają nawet niektórzy wielbiciele tej
stylistyki. Podczas gdy w innych gatunkach filmowych to tradycyjne filmowanie
wiedzie prym nietrudno zauważyć, że horror jest wręcz zawłaszczany przez
amatorskie verite, w dodatku w większości bazujące na tych samych pomysłach. Podobnie
jest z „The Taking of Deborah Logan”. Najlepszy, choć pozbawiony akcji początek
daje, co prawda nadzieję na oryginalne widowisko, skoncentrowane na chorobie
Alzheimera, zamiast tendencyjnego opętania. W dodatku instytucja, o której
krótko rozmawiają Mia i Sara, działająca pod nazwą Roanoke każe przypuszczać,
że scenariusz będzie nawiązywał do jednego z najbardziej tajemniczych
zbiorowych „zniknięć” w historii. Szybko okazuje się, że ta luźno rzucona nazwa
nie będzie miała żadnego odbicia w problematyce filmu, ba nawet choroba
Alzheimera nie odegra jakiejś znaczącej roli, bo twórcom nie zależało na
stworzeniu innowacyjnego straszaka tylko na opowiedzeniu kolejnej, nic niewnoszącej
do gatunku historii o opętaniu. Nie, nie przez demona tylko mordercę, co biorąc
pod uwagę choćby remake „Amityville” oryginalne wcale nie jest.
Po rozgoszczeniu się w domu Loganów domorośli dokumentaliści świadkują
typowym dla filmów o opętaniach zachowaniom Deborah. Kobieta boryka się z
postępującym Alzheimerem, ale lewitacja, odkrawanie sobie skóry i przemawianie
męskim głosem raczej nie są objawami tej choroby, więc protagoniści szybko
dochodzą do wniosku, iż staruszka została opętana. Młodzi filmowcy, co prawda
nie przyjmują entuzjastycznie wieści o jej przypadłości, ale za namową córki
Deborah, Sary, postanawiają zostać i dokończyć swój projekt, który teraz
znacząco oddalił się od zamysłu wyjściowego. Pierwsza połowa bazuje głównie na
pełnych patosu przemowach bohaterów, z których najbardziej irytuje egzaltowana odtwórczyni
roli Sary, Anne Ramsay – aktorka dba o przesadzoną mimikę nawet podczas
rzucania mało istotnych dla fabuły uwag, co sprawia wrażenie, jakby była całkowicie
oderwana od rzeczywistości, a nawet nie wiedziała, w czym konkretnie przyszło
jej występować. Młodzi aktorzy są na szczęście bardziej stonowani (potrafią
zrównoważyć mimikę z emocjami), ale o jakimś kunszcie warsztatowym i tak nie
może być mowy. Sytuację ratuje jedynie demonicznie prezentująca się Jill
Larson, filmowa Deborah, której ciekawy układ kostny nawet bez charakteryzacji
znakomicie wpasował się w charakter jej postaci, choć z dykcją aktorki było już
dużo gorzej. Cała ta „wesoła gromadka” będzie musiała stoczyć walkę z nieznaną
siłą, która zawładnęła ciałem Deborah, siejąc postrach wśród młodych, ale jeśli
ktoś myśli, że ingerencja nieznanego w znaną im rzeczywistość będzie
akcentowana pożądanym klimatem grozy powinien szybko zmienić swoje nastawienie.
Robitel zauważalnie nie zapoznał się ze sztuką stopniowania napięcia i
specyfiką jump scen, myśląc, że nocne
konfrontacje z patrzącą pustym wzrokiem i snującą się z wolna po domu staruszką
wystarczą, aby zaniepokoić odbiorców. Może i to by wystarczyło, gdyby powolne
wędrówki osoby dzierżącej kamerę rozciągnąć nieco w czasie, serwując parę
mylących kulminacji, zamiast natychmiastowego przechodzenia do manifestacji
obecności Deborah. I to w dodatku tak przewidywalnych, że o podskakiwaniu w
fotelu można zapomnieć. Wydawać by się mogło, że druga, bardziej dynamiczna
połowa seansu położy większy nacisk nie tyle na efekty specjalne, ale
przynajmniej mroczny klimat, szczególnie po umieszczeniu Deborah w szpitalu pod
okiem dwóch kamer. Ale choć ten wątek dawał nadzieję, na co prawda mało
oryginalne, ale przynajmniej niezmiennie zdające egzamin w tego typu filmach
błyskawiczne, nagłe wchodzenie w kadr opętanej Robitel postawił na mało
widowiskowe wicie się skrępowanej kobiety w łóżku, również całkowicie wyjałowione
z klimatu i jump scen. Oryginalny
motyw pojawia się za to pod koniec, podczas jakże widowiskowego ataku na chorą
dziewczynkę (czegoś takiego jeszcze w kinie grozy nie widziałam), ale nie
zdradzę szczegółów tego ujęcia, żeby nie psuć nikomu niespodzianki. Tym bardziej
zachwycającej, że to praktycznie jedyny moment „The Taking of Deborah Logan”,
zamknięty w dosłownie paru sekundach, który zasługuje na uznanie.
„The Taking of Deborah Logan” reprezentuje wąskie grono przyzwoicie
nakręconych mockumentary, w którym
nie uświadczymy zbyt wielkiego rozchwiania obrazu, co daje możliwość dokładnego
przyjrzenia się wszystkim wydarzeniom. Inna sprawa, że wyłączając jedno końcowe
ujęcie nie ma, na co patrzeć – no chyba, że ktoś wprost przepada za
powtarzalnością motywów horrorów o opętaniach. Brak większej innowacyjności
można by jednak zaakceptować, gdyby nie brak wyczucia gatunku twórców, którym
chyba wydawało się, że klimat i napięcie w tego typu obrazach są passe. Cóż,
jeśli nie wyzbędą się takiego podejścia do kina grozy to nie wróżę im
świetlanej przyszłości. Ale ja to ja. Niewykluczone, że znajdą się widzowie,
których ta pozycja usatysfakcjonuje.
Chciałam obejrzeć ten film odkąd natknęłam się na zwiastun. Nie powiem myślałam, że może być to całkiem niezły film z efektem WoW, ale jak widzę grubo się pomyliłam. I tak zastanawia mnie ta produkcja, więc z pewnością po nią sięgnę :D
OdpowiedzUsuńNaprawdę dobry film długo czekałam na nowy film który mnie przestraszy . KRÓTKO POLECAM :)
OdpowiedzUsuńNajlepszy obok "Paranormal Activity 1, 2, 3" horror jaki oglądałem.
OdpowiedzUsuń