Robert Graves przyjeżdża ma mecz krykieta do zakładu psychiatrycznego.
Lekarz nadzorujący rozgrywkę prosi go, aby podliczał punkty w towarzystwie
jednego z pensjonariuszy, Charlesa Crossley’a, przekonanego, że jego dusza się rozszczepiła.
Pacjent opowiada Gravesowi, jak spędził ostatnie dni na wolności, po poznaniu
pewnego muzyka Anthony’ego Fieldinga i jego żony Rachel. Crossley jakoby po
powrocie z Australii, gdzie Aborygeni zapoznali go z tajnikami magii i nauczyli
zabijać wrzaskiem manifestował nowo poznanej parze swoje niezwykłe zdolności.
Zrealizowana w Wielkiej Brytanii, wyreżyserowana przez Polaka, Jerzego
Skolimowskiego, adaptacja opowiadania Roberta Gravesa. „Krzyk” (znany w Polsce
również pod tytułem „Wrzask”) był nominowany do Złotej Palmy na festiwalu w
Cannes, gdzie ostatecznie zdobył Nagrodę Główną Jury. Producent filmu, Jeremy
Thomas, był ponoć zachwycony pracą ze Skolimowskim, który jawił mu się, jako kreatywny
twórca ze starej, polskiej szkoły, który dzięki swojemu wyczuciu artystycznemu
stworzył naprawdę nietuzinkowe dzieło. Krytycy i koneserzy ambitnego kina podzielali
opinię Thomasa, choć z oczywistych powodów „Krzyk” nie przyciągnął uwagi
wielkiej rzeszy masowych odbiorców.
Adaptacja opowiadania Gravesa w moim odczuciu jest dowodem na to, że
polskim reżyserom bardziej się opłaca realizować horrory poza granicami naszego
kraju, z ekipą, która zna prawidła rządzące tym gatunkiem, a nie ogranicza się
prawie wyłącznie do filmów wojennych, dramatów i komedii romantycznych.
Scenariusz, który Skolimowski napisał wespół z Michaelem Austinem może i
ostałby się w takim samym kształcie w jakiejś naszej rodzimej wytworni, ale
jestem przekonana, że realizacja prezentowałaby zgoła odmienną jakość. „Krzyk”
porównywano do „Opętania” Andrzeja Żuławskiego. Choć oba filmy używały różnych
środków wyrazu i bazowały na zupełnie innym klimacie widzowie w obu tych produkcjach
dostrzegli podobne nieokiełznane szaleństwo. W moim odczuciu paranoiczny klimat
horroru Skolimowskiego jest o wiele bardziej stonowany, zasadzony na niuansach,
a nie jak w „Opętaniu” na czystej makabrze i wszechobecnym brudzie.
Na początku seansu poznajemy odtwórcę roli autora opowiadania „Wrzask”, na
kanwie którego Skolimowski nakręcił swoje dzieło, Roberta Gravesa
(młodziutkiego wówczas, znanego Tima Curry’ego), który w zakładzie
psychiatrycznym poznaje niepokojącego Crossley’a (bezbłędna kreacja Alana
Batesa). Następnie scenarzyści zastosowują znany zabieg „opowieści w
opowieści”. Kiedy Crossley zaczyna snuć swoją historię następuje długa
retrospekcja, podczas której poznajemy Anthony’ego i Rachel Fieldingów
(przyzwoici aktorsko John Hurt i Susannah York). Kochające się, ale borykające
z bezdzietnością małżeństwo, bezkonfliktowo egzystujące w malowniczej wiosce,
gdzie Anthony zajmuje się głównie komponowaniem i graniem w kościele, a Rachel
poświęca się utrzymaniu skromnego domku niedaleko wydm. W ich życie z nagła
wkracza wycieńczony podróżowaniem, enigmatyczny Charles Crossley, który
utrzymuje, że kilkanaście lat spędził wśród rdzennego plemienia Australii,
praktykując czarnoksięstwo. Co prawda mężczyzna szokuje Fieldingów wyznaniem,
że zgodnie z prawem Aborygenów zabił swoje dzieci tuż po porodzie, ale to wcale
nie powstrzymuje ich przed użyczeniem mu tymczasowego lokum. Rachel i Anthony
nie dają wiary jego zapewnieniom, że posiadł tajniki czarnej magii, ze
szczególnym wskazaniem na rozczepianie dusz i zabijanie wrzaskiem, ale splot
późniejszych wydarzeń zmusi ich do porzucenia sceptycyzmu. Właściwie cały
szkielet fabularny osadzono na kuriozalnych relacjach międzyludzkich,
przedstawionych z niebywałą wnikliwością. Z jakiegoś powodu Crossley obrał
sobie za cel niczym niewyróżniające się małżeństwo, które przez długi czas nie
reaguje na jego coraz śmielsze poczynania. Anthony’ego paraliżuje strach przed
jego osobliwymi zdolnościami, natomiast Rachel tkwi w mocy uroku,
sprowadzającego ją do pozycji seksualnej niewolnicy Crossley’a. Delikatna,
mistyczna aura przenika się tutaj z atmosferą paranoi. Wiemy, że świadkujemy
wydarzeniom relacjonowanym przez osobę chorą psychicznie, że mamy do czynienia
z opowieścią szaleńca i ten fakt przez cały czas każe nam przyjmować wszystkie
rewelacje Crossley’a z daleko idącym sceptycyzmem. Ale równocześnie nie można
nie dać porwać się sile jego niezwykłych mocy, spośród których największe
wrażenie robi przeszywający krzyk, zdolny zabijać. Antagonista daje nam i
Anthony’emu próbkę swoich zdolności na posępnych wydmach, nieopodal domu tego
drugiego. Nagłośnienie wespół z jego szeroko rozwartymi ustami, na których
długo skupia się oko kamery wynosi tę sekwencję na prawdziwe wyżyny artystyczne.
Tym bardziej, że w następnym ujęciu możemy przyjrzeć się szokującym efektom tej
mocy.
Pomimo, że jeden z głównych bohaterów filmu jest kompozytorem Skolimowski
zrezygnował z charakterystycznej oprawy muzycznej, podchodząc do niej jak do
scenariusza: na zasadzie niuansów, chwilami wręcz ledwo słyszalnych. Taka
koncepcja dźwiękowa, o dziwo, znakomicie wkomponowała się w surowy, mistyczny
klimat. Wielu widzów twierdzi, że „Krzyk” aż prosił się o bardziej dosłowny
przekaz i lekkie zdynamizowanie fabuły, ale ja trochę inaczej się na to
zapatruję. Akcja wlecze się jedynie pozornie, z jednej perspektywy, ale „Krzyk”
należy rozpatrywać na kilku poziomach, również psychologicznym. Jeśli wejrzeć w
scenariusz głębiej zobaczymy całą gamę rozbuchanych, wręcz histerycznych
emocji, na których zasadza się cały tragizm sytuacyjny. Jeśli natomiast
rozpatrywać tę produkcję przez pryzmat kina mistycznego (właściwie obie
interpretacje są możliwe) to choć nie uświadczymy tutaj wielu miażdżących
manifestacji mocy Crossley’a na brak innowacyjności i ciężkiego klimatu nie
można narzekać. A atmosfera jest chyba ważniejszą częścią składową każdego
szanującego się horroru, aniżeli dynamiczna akcja, która notabene zapewne
wyparłaby tę kuriozalną aurę, przebijającą dosłownie z każdego ujęcia „Krzyku”.
Filmowi Skolimowskiego najbliżej chyba do psychodramy, choć scenariusz
można interpretować również na inne sposoby. W wielkim skrócie, Polak nakręcił
horror, który wymyka się wszelkim klasyfikacjom, wymuszając na odbiorcy
uruchomienie wyobraźni (jak podczas czytania książki) i poruszania się po kilku
różnych warstwach fabularnych, które notabene tak zgrabnie się przenikają, że
nie pozostaje nic innego, jak oddać pokłon artystycznemu wyczuciu naszego
rodaka. I oczywiście polecić to dzieło koneserom ambitnego kina grozy,
niebojącym się stawiać czoła intelektualnym wyzwaniom filmowym.
Doskonale kino, co tu dużo mówić. Skolimowski ryczał osobiście, nie chcąc forsować strun głosowych aktorów. Ten film łączy się z ,, Długim Weekendem'' Egglestona 78' i ,, Ostatnią Falą'' Weira 77' w moją ulubioną Trylogię Zemsty Kangura
OdpowiedzUsuń