piątek, 10 kwietnia 2015

„Krzyk” (1978)


Robert Graves przyjeżdża ma mecz krykieta do zakładu psychiatrycznego. Lekarz nadzorujący rozgrywkę prosi go, aby podliczał punkty w towarzystwie jednego z pensjonariuszy, Charlesa Crossley’a, przekonanego, że jego dusza się rozszczepiła. Pacjent opowiada Gravesowi, jak spędził ostatnie dni na wolności, po poznaniu pewnego muzyka Anthony’ego Fieldinga i jego żony Rachel. Crossley jakoby po powrocie z Australii, gdzie Aborygeni zapoznali go z tajnikami magii i nauczyli zabijać wrzaskiem manifestował nowo poznanej parze swoje niezwykłe zdolności.

Zrealizowana w Wielkiej Brytanii, wyreżyserowana przez Polaka, Jerzego Skolimowskiego, adaptacja opowiadania Roberta Gravesa. „Krzyk” (znany w Polsce również pod tytułem „Wrzask”) był nominowany do Złotej Palmy na festiwalu w Cannes, gdzie ostatecznie zdobył Nagrodę Główną Jury. Producent filmu, Jeremy Thomas, był ponoć zachwycony pracą ze Skolimowskim, który jawił mu się, jako kreatywny twórca ze starej, polskiej szkoły, który dzięki swojemu wyczuciu artystycznemu stworzył naprawdę nietuzinkowe dzieło. Krytycy i koneserzy ambitnego kina podzielali opinię Thomasa, choć z oczywistych powodów „Krzyk” nie przyciągnął uwagi wielkiej rzeszy masowych odbiorców.

Adaptacja opowiadania Gravesa w moim odczuciu jest dowodem na to, że polskim reżyserom bardziej się opłaca realizować horrory poza granicami naszego kraju, z ekipą, która zna prawidła rządzące tym gatunkiem, a nie ogranicza się prawie wyłącznie do filmów wojennych, dramatów i komedii romantycznych. Scenariusz, który Skolimowski napisał wespół z Michaelem Austinem może i ostałby się w takim samym kształcie w jakiejś naszej rodzimej wytworni, ale jestem przekonana, że realizacja prezentowałaby zgoła odmienną jakość. „Krzyk” porównywano do „Opętania” Andrzeja Żuławskiego. Choć oba filmy używały różnych środków wyrazu i bazowały na zupełnie innym klimacie widzowie w obu tych produkcjach dostrzegli podobne nieokiełznane szaleństwo. W moim odczuciu paranoiczny klimat horroru Skolimowskiego jest o wiele bardziej stonowany, zasadzony na niuansach, a nie jak w „Opętaniu” na czystej makabrze i wszechobecnym brudzie.

Na początku seansu poznajemy odtwórcę roli autora opowiadania „Wrzask”, na kanwie którego Skolimowski nakręcił swoje dzieło, Roberta Gravesa (młodziutkiego wówczas, znanego Tima Curry’ego), który w zakładzie psychiatrycznym poznaje niepokojącego Crossley’a (bezbłędna kreacja Alana Batesa). Następnie scenarzyści zastosowują znany zabieg „opowieści w opowieści”. Kiedy Crossley zaczyna snuć swoją historię następuje długa retrospekcja, podczas której poznajemy Anthony’ego i Rachel Fieldingów (przyzwoici aktorsko John Hurt i Susannah York). Kochające się, ale borykające z bezdzietnością małżeństwo, bezkonfliktowo egzystujące w malowniczej wiosce, gdzie Anthony zajmuje się głównie komponowaniem i graniem w kościele, a Rachel poświęca się utrzymaniu skromnego domku niedaleko wydm. W ich życie z nagła wkracza wycieńczony podróżowaniem, enigmatyczny Charles Crossley, który utrzymuje, że kilkanaście lat spędził wśród rdzennego plemienia Australii, praktykując czarnoksięstwo. Co prawda mężczyzna szokuje Fieldingów wyznaniem, że zgodnie z prawem Aborygenów zabił swoje dzieci tuż po porodzie, ale to wcale nie powstrzymuje ich przed użyczeniem mu tymczasowego lokum. Rachel i Anthony nie dają wiary jego zapewnieniom, że posiadł tajniki czarnej magii, ze szczególnym wskazaniem na rozczepianie dusz i zabijanie wrzaskiem, ale splot późniejszych wydarzeń zmusi ich do porzucenia sceptycyzmu. Właściwie cały szkielet fabularny osadzono na kuriozalnych relacjach międzyludzkich, przedstawionych z niebywałą wnikliwością. Z jakiegoś powodu Crossley obrał sobie za cel niczym niewyróżniające się małżeństwo, które przez długi czas nie reaguje na jego coraz śmielsze poczynania. Anthony’ego paraliżuje strach przed jego osobliwymi zdolnościami, natomiast Rachel tkwi w mocy uroku, sprowadzającego ją do pozycji seksualnej niewolnicy Crossley’a. Delikatna, mistyczna aura przenika się tutaj z atmosferą paranoi. Wiemy, że świadkujemy wydarzeniom relacjonowanym przez osobę chorą psychicznie, że mamy do czynienia z opowieścią szaleńca i ten fakt przez cały czas każe nam przyjmować wszystkie rewelacje Crossley’a z daleko idącym sceptycyzmem. Ale równocześnie nie można nie dać porwać się sile jego niezwykłych mocy, spośród których największe wrażenie robi przeszywający krzyk, zdolny zabijać. Antagonista daje nam i Anthony’emu próbkę swoich zdolności na posępnych wydmach, nieopodal domu tego drugiego. Nagłośnienie wespół z jego szeroko rozwartymi ustami, na których długo skupia się oko kamery wynosi tę sekwencję na prawdziwe wyżyny artystyczne. Tym bardziej, że w następnym ujęciu możemy przyjrzeć się szokującym efektom tej mocy.

Pomimo, że jeden z głównych bohaterów filmu jest kompozytorem Skolimowski zrezygnował z charakterystycznej oprawy muzycznej, podchodząc do niej jak do scenariusza: na zasadzie niuansów, chwilami wręcz ledwo słyszalnych. Taka koncepcja dźwiękowa, o dziwo, znakomicie wkomponowała się w surowy, mistyczny klimat. Wielu widzów twierdzi, że „Krzyk” aż prosił się o bardziej dosłowny przekaz i lekkie zdynamizowanie fabuły, ale ja trochę inaczej się na to zapatruję. Akcja wlecze się jedynie pozornie, z jednej perspektywy, ale „Krzyk” należy rozpatrywać na kilku poziomach, również psychologicznym. Jeśli wejrzeć w scenariusz głębiej zobaczymy całą gamę rozbuchanych, wręcz histerycznych emocji, na których zasadza się cały tragizm sytuacyjny. Jeśli natomiast rozpatrywać tę produkcję przez pryzmat kina mistycznego (właściwie obie interpretacje są możliwe) to choć nie uświadczymy tutaj wielu miażdżących manifestacji mocy Crossley’a na brak innowacyjności i ciężkiego klimatu nie można narzekać. A atmosfera jest chyba ważniejszą częścią składową każdego szanującego się horroru, aniżeli dynamiczna akcja, która notabene zapewne wyparłaby tę kuriozalną aurę, przebijającą dosłownie z każdego ujęcia „Krzyku”.

Filmowi Skolimowskiego najbliżej chyba do psychodramy, choć scenariusz można interpretować również na inne sposoby. W wielkim skrócie, Polak nakręcił horror, który wymyka się wszelkim klasyfikacjom, wymuszając na odbiorcy uruchomienie wyobraźni (jak podczas czytania książki) i poruszania się po kilku różnych warstwach fabularnych, które notabene tak zgrabnie się przenikają, że nie pozostaje nic innego, jak oddać pokłon artystycznemu wyczuciu naszego rodaka. I oczywiście polecić to dzieło koneserom ambitnego kina grozy, niebojącym się stawiać czoła intelektualnym wyzwaniom filmowym.

1 komentarz:

  1. Doskonale kino, co tu dużo mówić. Skolimowski ryczał osobiście, nie chcąc forsować strun głosowych aktorów. Ten film łączy się z ,, Długim Weekendem'' Egglestona 78' i ,, Ostatnią Falą'' Weira 77' w moją ulubioną Trylogię Zemsty Kangura

    OdpowiedzUsuń