Pięcioro nieznających się osób budzi się w podziemnych tunelach. Po krótkiej
wędrówce przez mroczne korytarze natrafiają na przemyślnie skonstruowaną
machinę, którą muszą wprawić w ruch, poświęcając życie przypadkowej ofiary, aby
ocalić swojego kompana. Satanistyczne symbole wyryte na narzędziu tortur każą
im przypuszczać, że padli ofiarami sekty. W tym przekonaniu utwierdzają ich
kolejne przeszkody opatrzone wskazówkami z Pisma Świętego i innej literatury
poruszającej tematykę Piekła i demonologii. Zaznajomiony z tego rodzaju
historiami policjant David obiera dowodzenie nad grupą, starając się
wykorzystać swoją wiedzę tak, aby nikt nie ucierpiał. Jednakże szybko
uświadamia sobie, że gra obmyślona przez porywaczy wymaga ofiar.
Drugi, po „Victim” (2010), pełnometrażowy obraz Matta Eskandari na
podstawie scenariusza Adama Lawsona. W 2013 roku „Igrzyska zabójców” pokazywano
jedynie na festiwalach w Stanach Zjednoczonych. Dopiero w ubiegłym roku film
trafił do szerszej dystrybucji za pośrednictwem DVD i systemu VOD. Kiepskie
rozpowszechnianie, również w USA, w moim odczuciu można usprawiedliwić jakością scenariusza,
którego nie jest w stanie całkowicie zrekompensować nawet przyzwoita oprawa
wizualna.
Motyw przebywania bohaterów na skutek różnych okoliczności w ograniczonej
przestrzeni, dosyć często jest poruszany w kinie grozy. Wystarczy sobie choćby
przypomnieć trylogię „Cube”, „Ultimatum”, „Hunger”, „The Divide” i serię „Piła”, z którą to amerykańscy
widzowie porównywali „Igrzyska zabójców”. Motyw gry, w której trzeba poświęcać
inne istnienia, aby zwyciężyć również nie jest niczym nowym w kinematografii. Lawson
konstruując scenariusz „Igrzysk zabójców” zmiksował te dwa znane wielbicielom kina
grozy tematy dodając akcent satanistyczny i tak powstał kolejny twór o
zdezorientowanej grupce nieznających się osób, którzy wbrew sobie muszą wziąć
udział w osobliwej rozgrywce, aby przeżyć. Miejsce akcji i skąpe oświetlenie
już od pierwszej sceny generują odpowiednio mroczny, chwilami brudny klimat.
Zawilgocone podziemia, pełne zniszczonych pomieszczeń, w których nasi
protagoniści odnajdują dziwaczne machiny, mające doprowadzić ich do wyjścia.
Problem tylko w tym, że ocalenie wymaga ofiar, a więc w niemalże każdym miejscu
„próby” pięcioro wędrujących razem bohaterów spotyka uwięzionych ludzi, których
muszą poświęcić, aby ocalić siebie. Zdecydowanie najlepsza jest pierwsza machina,
która wprawiona w ruch miażdży łańcuchem ciało dogorywającej kobiety,
upuszczając jej krew. Owa konstrukcja chyba najsilniej przywodzi na myśl pułapki
z „Piły”, głównie dzięki jej przemyślnemu wykonaniu. Jednakże kolejne sceny
mordów nie są już tak pomysłowe i dużo mniej krwawe. Podtapianie chłopaka, czy wypuszczenie
szkodliwego gazu są tak konwencjonalne, że pozostaje jedynie cieszyć się
aspektami psychologicznymi. Jak to zwykle w tego typu filmach bywa scenariusz
ma wykazać, że w sytuacjach ekstremalnych człowiek zdolny jest do wszystkiego.
Aby przeżyć wyzbędzie się oporów moralnych i zacznie eliminować swoich
pobratymców. Niby nic nowego, ale
obserwując rozwleczone w czasie, wyzbyte z napięcia wędrówki protagonistów po
mrocznych korytarzach i ich nieciekawe wspomnienia z przeszłości (dzięki którym
notabene wkrótce odkryją, co ich łączy) nie pozostawało mi nic innego, jak
docenić chociażby te, niezmiennie przekonujące mnie (a bo demonizujące
ludzkość) akcenty.
Aby nieco zamieszać w fabule i przybliżyć motywy porywaczy scenarzysta
wtłoczył akcent satanistyczny, co w efekcie tylko niepotrzebnie udziwniło problematykę
filmu. Nie wiem, dlaczego twórcy nie poprzestali na starych, „dobrych”
socjopatach, którym po prostu sprawia przyjemność znęcanie się nad osobami,
którzy niegdyś dopuścili się zbrodni. Sekta mająca do wypełnienia jakąś
osobliwą misję również innowacyjna nie jest, a co gorsza wprowadza do
scenariusza dalece wydumane, mało przekonujące akcenty. No cóż, dobrze, że
przynajmniej rola główna przypadła w udziale przystojniakowi, Warrenowi Kole’owi,
bo choć podobnie jak reszta obsady nie prezentował wielkiego kunsztu aktorskiego
to miałam przynajmniej na kim „zawiesić oko” podczas rozwleczonych do granic
możliwości, wyjałowionych z wszelkiego napięcia sekwencji przedzierania się
bohaterów przez zawilgocone tunele.
Wydaje mi się, że niskiej jakości „Igrzysk zabójców” nie determinował niewielki budżet, bo realizacja jak na obraz, który trafił na rynek DVD i tzw. wideo na żądanie jawi się w miarę przyzwoicie. Miejsce akcji, praca kamery i oświetlenie w punkt, chociaż na miejscu Eskandari pokusiłabym się o wygenerowanie napięcia, którego zdecydowanie brakowało. Ale nawet gdyby reżyser wykazał się większym wyczuciem dramaturgii i tak nie zrekompensowałoby to przekombinowanego scenariusza. Podstawa każdego filmu, czyli fabuła, jest tak miałka, że właściwie jedynym sensownym wyborem reżysera byłoby wyrzucenie do kosza scenariusza i napisanie nowego. Oddawanie na ekranie tego rodzaju, nudnawej historyjki w moim mniemaniu nie miało większego sensu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz