Sam zabiera czworo swoich znajomych do chatki nad jeziorem, w której
dorastała u boku zakochanego w przyrodzie ojca. Teraz, po jego śmierci
postanawia urządzić swoim miastowym przyjaciołom prawdziwe wakacje w tym
spokojnym, odludnym miejscu. Gdy młodzi ludzie aklimatyzują się w niszczejącej,
drewnianej chatce dołącza do nich kolega z dzieciństwa Sam, Jesse, mieszkający
w pobliskiej wiosce. Wieczorem przy ognisku oboje przybliżają reszcie przerażające
wydarzenia, które miały tutaj miejsce w przeszłości. Chory psychicznie chłopak
zamordował swoich rodziców i siostrę, po czym ukrył się w lesie. Do dziś nie
został odnaleziony, co nadal niepokoi tutejszą zabobonną społeczność. Sam i
Jesse zabierają gości do opuszczonego domu jego rodziny, w którym przed laty
doszło do potrójnego mordu.
W 2002 roku Andrew C. Erin nakręcił swój debiutancki short zatytułowany „Sam’s
Lake”. Filmik trwał jedynie dwadzieścia pięć minut i stanowił swego rodzaju
preludium do pełnometrażowego obrazu o tym samym tytule. Erinowi dopiero cztery
lata później udało się ziścić marzenia i pokazać światu rozwinięcie swojej
historii. Scenariusz napisał sam, jak twierdzi, inspirując się legendą, krążącą
nad jeziorem, gdzie spędzał wakacje. Osoby, które obejrzały short „Sam’s Lake”
zachwycali się kunsztem reżyserskim i wyczuciem gatunku Erina, ale niestety nie
przyjęli równie entuzjastycznie pełnometrażowej produkcji, opartej na tym samym
pomyśle. Pierwszy pokaz „Jeziora Sam” odbył się na Tribeca Film Festival w 2006
roku, gdzie przeszedł bez większego echa. Dopiero w kolejnych latach, kiedy
trafił na rynek DVD paru krytyków wyraziło się niepochlebnie o produkcji Erina.
Zarzucano mu brak większego sensu i emocji oraz irytującą konwencjonalność,
chociaż zarówno tzw. znawcy kina, jak i zwykli widzowie docenili stylizowaną na
lata 80-te realizację.
Film zauważalnie dzieli się na dwie części, oddzielone zwrotem akcji. Pierwsza
połowa „Jeziora Sam” stoi na zdecydowanie wyższym poziomie, aniżeli druga. Co
prawda dostajemy konwencjonalną historyjkę z gatunku „grupa przyjaciół wyjeżdża…”,
ale dzięki zgrabnej realizacji paradoksalnie wzbudza ona zainteresowanie. Mamy czwórkę
młodych ludzi, którzy dają się namówić swojej znajomej, Sam (przyzwoita kreacja
Fay Masterson), do pobytu nad jeziorem, na cześć którego otrzymała imię. Z
luźnych konwersacji bohaterów dowiadujemy się, że Sam spędziła tutaj
dzieciństwo u boku ojca, przejmując od niego miłość do przyrody i folkloru.
Sporo miejsca scenarzysta poświęca łapaczom snów, w moc których wierzy
dziewczyna oraz laleczkom rozwieszonym w pobliskiej wiosce. Sam zdradza
przyjaciołom, że mają one chronić tubylców przed wszelkim zagrożeniem. Zabobonne
przekonania głównej bohaterki i tutejszego społeczeństwa podczas pierwszej
połowy seansu znakomicie dopełniają gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia
przyjemnie kontrastujący z sielankową fabułą. Erin postawił na ziarnisty obraz,
rodem z horrorów lat 70-tych i 80-tych, dbając o idealne (ani nie za jasne, ani
nie za ciemne) oświetlenie oraz chwytliwą ścieżkę dźwiękową, złożoną ze starych
szlagierów. W budowaniu atmosfery osaczenia i wyalienowania znacząco pomogła mu
sceneria. Na pierwszy rzut oka malownicze jezioro pośrodku lasu, ale naznaczone
swoistą jesienną nutą. Krajobrazu nie spowijają gorące promienie słoneczne, ale
przymglone światło dzienne, sprawiające wrażenie, jakby w każdej chwili mógł
spaść deszcz. Dzięki tym kilku prostym, acz skutecznym zabiegom realizacyjnym
już od pierwszej sceny filmu można wychwycić zapowiedź rychłego zagrożenia, ale
aż do wieczornego posiedzenia przy ognisku nie sposób rozszyfrować, na czym
miałoby ono polegać. Dopiero, kiedy Sam i Jesse (William Gregory Lee w tej roli
wygląda jak wyciosany z kamienia adonis i równie drętwo się zachowuje)
opowiadają reszcie o potrójnym mordzie, mającym tutaj miejsce w przeszłości
(tuż po szczątkowym przybliżeniu przez ich znajomego znanej legendy miejskiej)
widzowie mogą nabrać pewności, że mają do czynienia ze slasherem, w którym mordercą będzie najprawdopodobniej winny tej
zbrodni, chory psychicznie mężczyzna ukrywający się w lesie. Późniejsza
eskapada protagonistów do opuszczonej chatki, w której miał miejsce ten
straszliwy mord to swego rodzaju apogeum klimatu grozy. Towarzysząc bohaterom podczas
wędrówki po skąpanych w mroku, niszczejących pomieszczeniach domku wręcz czuje
się ich przerażenie, a kiedy słyszą kobiecy krzyk dobiegający z piętra i uciekają
do samochodu napięcie osiąga prawdziwe wyżyny. I na tym film mógłby się
zakończyć.
Po znalezieniu w domu mordercy jego pamiętnika wszystko, co Erin wypracował
sobie wcześniej zwyczajnie wyparowuje. Kiedy homoseksualista zaczyna czytać
dziennik łatwo przewidzieć, jaki będzie jego ostatni wpis, zwrot akcji, który ukierunkuje
fabułę na całkowicie inne tory. Scenariusz nadal będzie tkwił w konwencji slash, uatrakcyjnionej akcentami survivalowymi, ale charakter i bzdurne
preferencje sprawców znacząco obniżą ogólne wrażenia z seansu. Końcówka to
właściwie ciągłe, wyjałowione z klimatu pościgi po lesie, finalizowane mało spektakularnymi,
w większości rozgrywającymi się poza wzrokiem widza scenami mordów. Miejscami
są nawet zabawne, szczególnie jeśli przyjrzeć się zachowaniu oprawców, ale z
czasem nawet akcenty niezamierzenie komediowe gdzieś wyparowują, zmuszając
odbiorcę do beznamiętnego obserwowania tych „niekończących się”, chaotycznych
pościgów. Nuda gwarantowana, aż do przedostatniej sceny, podczas wyławiania
kluczyka do samochodu z jeziora, która przyjemnie odżegnuje się od schematu slasherów, kpiąc z oczekiwań fanów tego
nurtu. Ale sam finał jest już niestety, podobnie jak niemalże cała druga połowa
projekcji, mocno rozczarowujący.
Nadal nie mogę się nadziwić zdolności zniszczenia ogromnego potencjału „Jeziora
Sam”, widocznego w pierwszej połowie seansu, przez Andrew C. Erina. Potrzeba naprawdę
sporo samozaparcia, żeby tak łatwo zastąpić gęsty klimat grozy pozbawioną
polotu akcją i naciągniętą do granic absurdu fabułą. Podejrzewam, że film wypadłby
lepiej, gdyby scenarzysta postawił na oklepany, ale bardziej przekonujący motyw
szaleńca, mieszkającego w lesie zamiast kombinować. Czasem lepiej nie silić się
na oryginalność, bo istnieje niebezpieczeństwo, że dojdzie się do takich niedorzeczności,
jakie widać w drugiej połowie „Jeziora Sam”. Ale za pierwszą winszuję – satysfakcjonujący
ukłon w stronę slasherów z XX wieku.
Ogromnie ubolewam nad końcowym efektem, ponieważ początkowo film zapowiadał coś orginalnego a tu klapa.
OdpowiedzUsuń