wtorek, 21 marca 2017

„Odwieczny wróg” (1998)

Doktor Jennifer Pailey mieszka w małym górskim miasteczku Snowfield, podczas gdy jej młodsza siostra Lisa żyje z nadużywającą alkoholu matką w Los Angeles. Chcąc spędzić trochę czasu w towarzystwie siostry, która według niej potrzebuje relaksu Jennifer postanawia ugościć Lisę w swoim domu w Snowfield. Kiedy jednak obie docierają na miejsce uświadamiają sobie, że w miasteczku wydarzyło się coś strasznego. Na ulicach nie dostrzegają żadnych przechodniów, nie słyszą niczego, co świadczyłoby o obecności kogoś jeszcze, a w domu Jennifer odnajdują ciało jej gosposi. Zaraz potem natrafiają na kolejne ciała i ich fragmenty, które sprawiają, że skłaniają się ku teorii, że mieszkańcy Snowfield padli ofiarami jakiegoś okrutnego maniaka. To nie wyjaśnia jednak wszystkich dziwacznych okoliczności ich śmierci, które siostry Pailey stopniowo odkrywają w towarzystwie szeryfa Bryce'a Hammonda i jego zastępcy Stuarta Wargle'a, jak się wydaje jedynych mieszkańców miasteczka, którym udało się ujść z życiem pod nieobecność Jennifer. Jeszcze tego samego wieczora dostają oni dowody bytowania w tym miejscu jakiejś pradawnej istoty, która stara się zmusić ich do sprowadzenia doktora Timothy'ego Flyte'a, aktualnie zajmującego się pisaniem niestworzonych historii publikowanych na łamach brukowca.

„Odwieczny wróg” to amerykańsko-japońska adaptacja powieści Deana Koontza pierwotnie opublikowanej w 1983 roku. I splagiatowanej (we fragmentach, nie w całości) przez Dawn Pauline Dunn i Susan Hartzell w ich dwóch wspólnych utworach, które po interwencji prawnej ze strony zespołu reprezentującego Koontza wydawnictwo wycofało ze sprzedaży. Swoją drogą to nie jedyny raz, kiedy skradziono coś z artystycznego dorobku Deana Koontza – w „Bladym strachu” Alexandre Aja odnajdziemy wszak wiele podobieństw do „Intensywności” autorstwa tego pierwszego. Film „Odwieczny wróg” wyreżyserowany przez Joego Chappelle'a plagiatem nie jest – to oficjalna adaptacja, przy której w roli scenarzysty pracował sam twórca literackiego pierwowzoru, Dean Koontz, którego wkład swoją drogą rozczarował niejednego wielbiciela jego prozy. Niektórzy miłośnicy powieściowej wersji nie byli w stanie wybaczyć Koontzowi licznych modyfikacji i uproszczeń, ubolewając również nad tym, że opuścił co poniektóre według nich znaczące wątki tej opowieści. „Odwieczny wróg” miał być wszak adaptacją, nie ekranizacją, a takowe na ogół cieszą się mniejszym uznaniem osób zaznajomionych z ich archetypami. Mnie ten trend nie dotyczy, dlatego też potrafię spoglądać łaskawszym okiem na omawiane przedsięwzięcie Joego Chappelle'a.

Wstępne sekwencje „Odwiecznego wroga” to jedne z najbardziej klimatycznych i trzymających w napięciu ustępów, jakie dotychczas miałam okazję zobaczyć na ekranie, choć oczywiście w książkowej wersji efekt jest jeszcze bardziej piorunujący. Scenariusz Deana Koontza tak samo jak książka, na kanwie której powstał, niemalże od razu wrzuca nas w sam środek koszmaru. Po króciótkim wprowadzeniu w akcję odbywającemu się w samochodzie doktor Jennifer Pailey, w którym oprócz niej znajduje się również jej młodsza siostra Lisa scenarzysta niezwłocznie przechodzi do problematyki stricte horrorowej. Kiedy kobiety docierają do malowniczego Snowfield usytuowanego w górach widz nie ma absolutnie żadnych wątpliwości, że to wymarłe miejsce, jeszcze zanim jego oczom ukaże się pierwsze ciało. Tak samo jak chociażby w „Desperacji”, czy „Dzieciach kukurydzy” Stephena Kinga to miejsce spowija iście przytłaczająca cisza. Potęgowana brakiem choćby jednej żywej istoty, która przechadzałaby się po wąskich uliczkach i przymglonym wczesnozimowym czy też późnojesiennym światłem zalegającym nad tym odizolowanym od większych skupisk ludzkich zakątkiem. Gdy zadowalająco wykreowane przez Joannę Going i Rose McGowan siostry Pailey docierają do domu tej starszej (Jennifer) znajdują ciało gosposi spoczywające na podłodze. Szybkie obejście okolicy owocuje jeszcze bardziej przerażającymi oznakami krwawej działalności jakiejś mocno zaburzonej jednostki, której próbkę twórcy filmu prezentują nam z zachowaniem wszelkich zasad budowania napięcia i generowania niemalże ściskającej krtań gęstej aury niezdefiniowanego zagrożenia. Mroczna kolorystyka i nastrojowa ścieżka dźwiękowa akompaniująca niepokojącej wędrówce sióstr przez skrawek wymarłego Snowfield intensyfikuje grozę jeszcze bardziej niż ich makabryczne znaleziska. Co wcale nie oznacza, że siła ich rażenia jest znikoma, bo nie dość, że twórcy idealnie wyliczyli w czasie chwile, w których ich pojawienie się z punktu widzenia widza łaknącego mocnych wrażeń będzie najskuteczniejsze to w dodatku wykorzystano bardzo realistyczne rekwizyty, wyobrażające odcięte dłonie zaciśnięte na wałku do ciasta, czy głowy z nagła wpadające do piekarnika. I oczywiście ciała co poniektórych mieszkańców Snowfield, wyglądające tak jakby niewiele im brakowało do zaawansowanego stadium rozkładu. Wydawać by się mogło, że gdy na planie pojawi się dwóch przedstawicieli organów ścigania, tj. miejscowy szeryf Bryce Hammond w wykonaniu nieco „usztywnionego” Bena Afflecka i jego zastępca Stuart Wargle, w doskonałym stylu wykreowany przez Lieva Schreibera, złowroga atmosfera spowijająca miejsce akcji momentalnie wyparuje. Obecność uzbrojonych, wyszkolonych osobników nie obniża jednak w drastyczny sposób niepokojącej siły przekazu, co najwyżej odrobinę ją łagodzi. Aczkolwiek z całą pewnością nie w scenie rozgrywającej się w tutejszym zajeździe, gdzie z pokoju na piętrze nagle rozbrzmiewa stary szlagier tym samym alarmując aktualnie przebywających na parterze bohaterów filmu. Z następującej zaraz potem wędrówki po schodach i wąskim korytarzu emanuje nieznośne wręcz napięcie podsycane skąpym oświetleniem, które nie rozprasza zalegającej w licznych kątach złowrogiej ciemności. Obejście piętra skutkuje konfrontacją z kolejną zagadką, której na pierwszy rzut oka nijak nie można racjonalnie wytłumaczyć. Otóż, bohaterowie wchodzą do zamkniętego od wewnątrz pokoju bez okiem, z którego jakimś cudem zniknęła kobieta, wcześniej zostawiając na lustrze napisaną szminką wiadomość brzmiącą: „Timothy Flyte odwieczny wróg”. Innymi słowy mamy do czynienia z sytuacją rodem z przygód Sherlocka Holmesa (tajemnicą zamkniętego pomieszczenia), tym bardziej zagadkową, że doprawioną informacją, iż sprawca tej całej rzezi potrafi niezauważony przez nikogo podrzucać i wykradać ciała i ich fragmenty niemalże sprzed nosa patrzących. I wykazuje niezrozumiałe zamiłowanie do wyciągania z wnętrza swoich ofiar urządzeń medycznych. Żeby tego było mało potrafi powoływać do życia fantomy – zjawy wyobrażające zamordowane przez niego osoby, które mają nieprzyjemny zwyczaj nagłego wyrastania za plecami ostałych przy życiu bohaterów. Moim zdaniem zdecydowanie najlepszą sekwencją z udziałem takiego fantomu jest incydent w toalecie, kiedy to obok Lisy widmo pojawia się w idealnie wyliczonym, najmniej spodziewanym ułamku sekundy, wymuszając na odbiorcy mimowolne poderwanie się z fotela.

Po tym wszystkim, co napisałam wyżej wydawać by się mogło, że jestem wprost zachwycona filmową wersją „Odwiecznego wroga”, że Joe Chappelle z pomocą swojej ekipy dokonał czegoś nadzwyczajnego. Tak różowo jednak nie jest, choć pierwsza mniej więcej połowa seansu szafuje samymi superlatywami to dalsze minuty już mocno odstają od wysokiego poziomu wcześniejszych sekwencji. Powodem tego jest znaczne zdynamizowanie akcji podlanej sporą dawką efekciarstwa kosztem napięcia i atmosfery podskórnej, przyczajonej grozy. Gdybym miała zgadywać to powiedziałabym, że twórcy adaptacji „Odwiecznego wroga” czerpali inspirację z ponadczasowego „Coś” Johna Carpentera. Oślizgłe macki, szlamowate organizmy pełne niezdrowo się prezentujących guzowatych narośli płynnie zmieniające swój kształt nie były jeszcze dla mnie tak jednoznacznym wyznacznikiem takowej inspiracji, bo już choćby H.P. Lovecraft na kartach swoich utworów chętnie odmalowywał zbliżone anatomicznie maszkary, które notabene w lwiej części oddano na ekranie z poszanowaniem wysokiego stopnia wiarygodności, aczkolwiek z denerwującą minimalizacją mocno krwawych wstawek. I co jeszcze gorsze bez uprzedniego należycie rozbudowanego w czasie pełnego napięcia wprowadzenia w dany atak pradawnej istoty. Nie zmienia to jednak faktu, że żywe opisy poczynione ręką Deana Koontza na kartach jego powieści odmalowywały w wyobraźni czytelnika nieporównanie bardziej niepokojące wizje, że pomimo dużej dbałości o realistyczny wygląd Odwiecznego Wroga i poddawanych licznym dziwacznym metamorfozom fantomów pilnujących bohaterów filmu, twórcom efektów specjalnych nawet nie udało się zbliżyć do owoców upiornej wyobraźni autora. A przynajmniej nie do tych, które ja sobie wyobrażałam podczas lektury tej jednej z najlepszych powieści jego autorstwa spośród tych, które dane mi było do tej pory przeczytać. Wracając jednak do mojej wcześniejszej myśli na temat domniemanej inspiracji twórców „Odwiecznego wroga” - na ten trop naprowadził mnie fantomowy pies, w ciele którego zalęgła się cząstka Odwiecznego Wroga. Wielki miłośnik tych czworonogów jakim bez wątpienia jest Dean Koontz zdążył już przyzwyczaić swoich fanów do częstego czynienia z nich bohaterów swoich utworów. Nie inaczej było w scenariuszu „Odwiecznego wroga” jego autorstwa, przy czym akurat w tym przypadku wydawał się pozostawać pod silnym wpływem najgłośniejszego horroru Johna Carpentera, choć mogę się mylić. Czy uważam, że przemawia to na niekorzyść tego obrazu? Wprost przeciwnie: myślę, że to całkiem zgrabny ukłon w stronę tego zjawiskowego dzieła, bez względu na to czy zamierzony, czy też zupełnie przypadkowy. Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o całościowym kształcie dynamicznych wstawek zaserwowanych w dalszych partiach filmu. Ubolewam, że praktyczne efekty specjalne wtłoczono wówczas w całość bez większego poszanowania napięcia, bo choć ciemna kolorystyka obrazu została zachowana, a i większość rekwizytów prezentowała się bardzo przekonująco to niemalże wszystkie pojawiające się wówczas ujęcia w porównaniu do diablo klimatycznych wcześniejszych ustępów wydają się oddarte z emocji. Każda bardziej dosadna wstawka emanuje przede wszystkim chaotycznym efekciarstwem, zamiast jak można by tego oczekiwać po obejrzeniu pierwszej połowy filmu najczystszą grozą i szarpiącym nerwy nagromadzeniem potężnego napięcia. Nie dlatego, żeby sama w sobie jawiła się sztucznie tylko głównie przez wzgląd na rażące zaniedbanie przez twórców emocjonalnej płaszczyzny produkcji, zepchnięcie wszystkiego innego niemalże poza nawias. Abstrahując rzecz jasna od wizualizacji Odwiecznego Wroga w całej jego przekoloryzowanej okazałości, która w końcowej partii dosłownie poraża budzącą skrajny niesmak sztucznością.

„Odwieczny wróg”, horror science fiction w reżyserii Joego Chappelle'a na podstawie scenariusza Deana Koontza opartego z kolei na kanwie jego własnej powieści, jak dla mnie mógł być jednym z najlepszych reprezentantów tego gatunku, gdyby tylko twórcy powściągnęli swoje efekciarskie zacięcie. Albo chociaż więcej uwagi poświęcili koegzystencji klimatu i napięcia z bardziej dosadnymi wstawkami. Pierwsza mniej więcej połowa seansu, nie przesadzając, skradła moje serce, ale już nazbyt dynamiczny rozwój akcji mocno rozczarowuje. Nie deprecjonuje jednak całości, nie skutkuje moim negatywnym zapatrywaniem na ten obraz. Mimo wszystko uważam, że to całkiem zacna produkcja, godna polecenia przede wszystkim tym fanom horrorów science fiction, którzy albo nie znają literackiego pierwowzoru, albo nie mają nic przeciwko licznym modyfikacjom tekstowym. Niemniej z całą pewnością efekt mógł być nieporównanie lepszy...

2 komentarze:

  1. "Odwieczny wróg" to moim skromnym zdaniem najlepsza książka Koontz'a (obok 'Intensywności") i przez to miałem spore oczekiwania wobec adaptacji. Początek filmu oddał w pełni klimat książki, niestety później jest już dużo słabiej a szkoda.
    Twoja recenzja trafia kolejny raz w punkt. Gratulacje :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Film oglądałem dawno temu, ale pamiętam go bardzo dobrze. Książki niestety nie czytałem, chociaż mam taki plan. Film jest bardzo ciekawy i trzymający w napięciu.

    OdpowiedzUsuń