sobota, 11 kwietnia 2015

„Igrzyska zabójców” (2013)


Pięcioro nieznających się osób budzi się w podziemnych tunelach. Po krótkiej wędrówce przez mroczne korytarze natrafiają na przemyślnie skonstruowaną machinę, którą muszą wprawić w ruch, poświęcając życie przypadkowej ofiary, aby ocalić swojego kompana. Satanistyczne symbole wyryte na narzędziu tortur każą im przypuszczać, że padli ofiarami sekty. W tym przekonaniu utwierdzają ich kolejne przeszkody opatrzone wskazówkami z Pisma Świętego i innej literatury poruszającej tematykę Piekła i demonologii. Zaznajomiony z tego rodzaju historiami policjant David obiera dowodzenie nad grupą, starając się wykorzystać swoją wiedzę tak, aby nikt nie ucierpiał. Jednakże szybko uświadamia sobie, że gra obmyślona przez porywaczy wymaga ofiar.

Drugi, po „Victim” (2010), pełnometrażowy obraz Matta Eskandari na podstawie scenariusza Adama Lawsona. W 2013 roku „Igrzyska zabójców” pokazywano jedynie na festiwalach w Stanach Zjednoczonych. Dopiero w ubiegłym roku film trafił do szerszej dystrybucji za pośrednictwem DVD i systemu VOD. Kiepskie rozpowszechnianie, również w USA, w moim odczuciu można usprawiedliwić jakością scenariusza, którego nie jest w stanie całkowicie zrekompensować nawet przyzwoita oprawa wizualna.

Motyw przebywania bohaterów na skutek różnych okoliczności w ograniczonej przestrzeni, dosyć często jest poruszany w kinie grozy. Wystarczy sobie choćby przypomnieć trylogię „Cube”, „Ultimatum”, „Hunger”, „The Divide” i serię „Piła”, z którą to amerykańscy widzowie porównywali „Igrzyska zabójców”. Motyw gry, w której trzeba poświęcać inne istnienia, aby zwyciężyć również nie jest niczym nowym w kinematografii. Lawson konstruując scenariusz „Igrzysk zabójców” zmiksował te dwa znane wielbicielom kina grozy tematy dodając akcent satanistyczny i tak powstał kolejny twór o zdezorientowanej grupce nieznających się osób, którzy wbrew sobie muszą wziąć udział w osobliwej rozgrywce, aby przeżyć. Miejsce akcji i skąpe oświetlenie już od pierwszej sceny generują odpowiednio mroczny, chwilami brudny klimat. Zawilgocone podziemia, pełne zniszczonych pomieszczeń, w których nasi protagoniści odnajdują dziwaczne machiny, mające doprowadzić ich do wyjścia. Problem tylko w tym, że ocalenie wymaga ofiar, a więc w niemalże każdym miejscu „próby” pięcioro wędrujących razem bohaterów spotyka uwięzionych ludzi, których muszą poświęcić, aby ocalić siebie. Zdecydowanie najlepsza jest pierwsza machina, która wprawiona w ruch miażdży łańcuchem ciało dogorywającej kobiety, upuszczając jej krew. Owa konstrukcja chyba najsilniej przywodzi na myśl pułapki z „Piły”, głównie dzięki jej przemyślnemu wykonaniu. Jednakże kolejne sceny mordów nie są już tak pomysłowe i dużo mniej krwawe. Podtapianie chłopaka, czy wypuszczenie szkodliwego gazu są tak konwencjonalne, że pozostaje jedynie cieszyć się aspektami psychologicznymi. Jak to zwykle w tego typu filmach bywa scenariusz ma wykazać, że w sytuacjach ekstremalnych człowiek zdolny jest do wszystkiego. Aby przeżyć wyzbędzie się oporów moralnych i zacznie eliminować swoich pobratymców.  Niby nic nowego, ale obserwując rozwleczone w czasie, wyzbyte z napięcia wędrówki protagonistów po mrocznych korytarzach i ich nieciekawe wspomnienia z przeszłości (dzięki którym notabene wkrótce odkryją, co ich łączy) nie pozostawało mi nic innego, jak docenić chociażby te, niezmiennie przekonujące mnie (a bo demonizujące ludzkość) akcenty.

Aby nieco zamieszać w fabule i przybliżyć motywy porywaczy scenarzysta wtłoczył akcent satanistyczny, co w efekcie tylko niepotrzebnie udziwniło problematykę filmu. Nie wiem, dlaczego twórcy nie poprzestali na starych, „dobrych” socjopatach, którym po prostu sprawia przyjemność znęcanie się nad osobami, którzy niegdyś dopuścili się zbrodni. Sekta mająca do wypełnienia jakąś osobliwą misję również innowacyjna nie jest, a co gorsza wprowadza do scenariusza dalece wydumane, mało przekonujące akcenty. No cóż, dobrze, że przynajmniej rola główna przypadła w udziale przystojniakowi, Warrenowi Kole’owi, bo choć podobnie jak reszta obsady nie prezentował wielkiego kunsztu aktorskiego to miałam przynajmniej na kim „zawiesić oko” podczas rozwleczonych do granic możliwości, wyjałowionych z wszelkiego napięcia sekwencji przedzierania się bohaterów przez zawilgocone tunele.

Wydaje mi się, że niskiej jakości „Igrzysk zabójców” nie determinował niewielki budżet, bo realizacja jak na obraz, który trafił na rynek DVD i tzw. wideo na żądanie jawi się w miarę przyzwoicie. Miejsce akcji, praca kamery i oświetlenie w punkt, chociaż na miejscu Eskandari pokusiłabym się o wygenerowanie napięcia, którego zdecydowanie brakowało. Ale nawet gdyby reżyser wykazał się większym wyczuciem dramaturgii i tak nie zrekompensowałoby to przekombinowanego scenariusza. Podstawa każdego filmu, czyli fabuła, jest tak miałka, że właściwie jedynym sensownym wyborem reżysera byłoby wyrzucenie do kosza scenariusza i napisanie nowego. Oddawanie na ekranie tego rodzaju, nudnawej historyjki w moim mniemaniu nie miało większego sensu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz