Jakiś mężczyzna włamuje się do domu młodego małżeństwa, Sary i Franka, pod
ich nieobecność. Po obejściu wszystkich pomieszczeń włamywacz przywdziewa maskę
i czeka na powrót gospodarzy. Kiedy młodzi w końcu dotrą do domu zostaną zmuszeni
do walki o życie.
Home invasion to ostatnimi
czasy bardzo popularny nurt, głównie filmowego thrillera, zauważalnie wzorowany
na slasherach, ale przez wzgląd na
ograniczoną liczbę bohaterów mniej krwawy. Jak dotąd jedynie garstka
dreszczowców, opowiadających o terroryzowaniu domowników, całkowicie zaspokoiła
moje oczekiwania: oryginał i remake „Funny Games” (jeśli przyjąć, że można
dopisać go do tego nurtu jedynie po głównym motywie fabularnym, bo klimat i
realizacja już do niego nie przystają), „Motel” (choć nie traktuje o ataku na
dom protagonistów wszystkie inne części składowe już mocno nawiązują do
stylistyki tego podgatunku), remake „Kiedy dzwoni nieznajomy” i swego rodzaju
miszmasz slashera, czarnej komedii i home invasion zatytułowany „Następny jesteś ty”. Biorąc pod uwagę, że jak dotąd powstało całkiem sporo obrazów,
osadzonych w konwencji inwazji na dom niewiele takich produkcji zaskarbiło
sobie moją sympatię, dlatego też ze sporą rezerwą podchodziłam do kanadyjsko-francuskiego
tworu Davida Morleta, na podstawie jego własnego scenariusza.
Już dawno nabrałam przekonania, że twórcy home invasion rzadko wykazują się jakąś większą pomysłowością.
Stawiają raczej wzorem slasherów na
powtarzalność motywów i jak na razie przekonują pokaźną grupę odbiorców. Scenariusz
„Home Sweet Home” silnie osadzono w tym oklepanym schemacie, co pewnie
przypadnie do gustu wielbicielom tego rodzaju thrillerów, ale za to operatorzy
wykazali się większą pomysłowością. Film rozpoczyna przydługa (bo z czasem
nużąca) sekwencja obchodu domu Sary i Franka przez tajemniczego mężczyznę.
Zanim włamywacz przywdzieje uderzającą zgrabną prostotą maskę, która jak magnes
niezmiennie przyciągała mój wzrok, operatorzy pilnują, aby kamera nie zarejestrowała
jego twarzy (ujęcia od brody w dół). Realizacja już podczas tego nazbyt
rozwleczonego prologu daje nam przedsmak warsztatu operatorów. Długie najazdy
na puste pomieszczenia, częste przybliżenia obrazu i inscenizowane chaotyczne poszukiwania
przez operatora źródeł różnych dźwięków. A to wszystko przy akompaniamencie doskonale
zsynchronizowanej z obrazem, podnoszącej napięcie ścieżki dźwiękowej. Po powrocie
Sary i Franka do domu klimat momentami dosłownie siada. Morlet już na początku
stworzył sobie doskonałą sytuację, na której mógł zbudować dramaturgię dalszych
wstępnych scen. Pokazał nam chowającego się w domu, zamaskowanego oprawcę, co
już z definicji powinno odmalować odpowiednią aurę zdefiniowanego zagrożenia. Zaprzepaścił
to jednak nudnawymi dialogami protagonistów oraz ich jakże sztucznymi kreacjami
w wykonaniu Meghan Heffern i Adama MacDonalda. Chociaż gdybym już musiała
wybierać lepszy warsztat spośród tej dwójki to postawiłabym na męski
pierwiastek. I tutaj przechodzimy do kolejnej wpadki reżysera. Morlet idąc
śladami lwiej części twórców rąbanek umyślił sobie, że to kobieta będzie „grała
pierwsze skrzypce” w tej rozgrywce z tym jej arcyirytującym piskiem i drętwą
mimiką. Gdybyż tylko nie umieścił synka protagonistów u rodziców Sary - mogłoby
wtedy powstać dosyć oryginalne, silniej trzymające w napięciu home invasion o sile macierzyńskiej
miłości… Ujawnienie się mordercy może
nie robi wielkiego wrażenia, ale za to umiejętnie dynamizuje akcję.
Naturalistyczny cios w twarz Franka kijem golfowym (czyżby nawiązanie do „Funny
Games”?), na skutek którego połowa jego twarzy zamienia się w krwawą papkę i
późniejsze pełne napięcia podchody tropem niczego nieświadomej, przygotowującej
się do łóżkowych igraszek z mężem Sary. I tak aż do obezwładnienia kobiety i
przykucia jej do kaloryfera. Po jakże realistycznie drastycznym ujęciu
pokazania Sarze skalpu zdjętego z głowy jej męża fabuła zasadza się już tylko na
ciągłej bieganinie po domu. On bez słowa ją goni, ona w panice ucieka, czasem
pod wpływem nerwów decydując się na nieprzemyślane (nielogiczne, ale
uzasadnione jej stanem psychicznym) posunięcia. Choć napięcie, głównie dzięki
ścieżce dźwiękowej odczuwalne jest w każdym ujęciu brak jakichś zapadających w
pamięć sekwencji po okaleczeniu Franka z czasem zaczęło mnie niecierpliwić… i irytować,
jeśli przypomnieć sobie nieprofesjonalne zachowanie pracownika ochrony.
Końcówka odrobinę rekompensuje te, wydawać by się mogło, niekończące się
pościgi po domu. Tożsamość oprawcy, co prawda mnie nie zaskoczyła – wiedziałam,
z kim mam do czynienia już w prologu, kiedy pierwszy raz usłyszałam głos
mężczyzny (ze względu na ograniczoną liczbę postaci bardzo łatwo na to wpaść),
ale za to ostateczna konfrontacja Sary z szaleńcem zachwyca realizacją. UWAGA SPOILER Decydujący mord, z
powolnymi najazdami kamery na długo zatrzymującej się na twarzy osuwającej się
na ziemię kobiety. Jej zaskoczony wyraz twarzy i jakże przekonujące wizualnie
obcięcie dłoni wręcz hipnotyzują, w czym sporą zasługę miał utwór muzyczny rozbrzmiewający
w tle. Do myślenia daje również ostatnie ujęcie drgającej powieki ofiary,
sugerujące, że nadal żyje i może zdekonspirować przebiegłego szeryfa KONIEC SPOILERA.
Biorąc pod uwagę wszystkie plusy i mankamenty „Home Sweet Home” nie
pozostaje mi nic innego, jak dopisać tę produkcję do pokaźnej liczby,
zalewających rynek średniawek. Można obejrzeć, nie narażając się na jakąś
wielką nudę (choć monotonia chwilami wkrada się w fabułę), ale też nie
oczekując niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych thrillerach z nurtu home invasion.
O filmie słyszałam, ale jeszcze nie miałam okazji go oglądać. Co chwile przekładam seans na później. Może w końcu uda mi się go obejrzeć - choć oczywiście nie będę się nastawiać na nie wiadomo co. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń