Podwodni górnicy, pracownicy firmy Tri Oceanic-Corp, zajmujący się
wydobyciem metali z Oceanu Atlantyckiego, na kilka dni przed końcem 90-dniowej
zmiany odnajdują wrak rosyjskiego statku, Lewiatana. Przetransportowują do
swojej podwodnej stacji przedmioty znalezione w środku, między innymi wódkę,
dziennik pokładowy i nagranie wideo. Jeden z członków zespołu, Sixpack, próbuje
rosyjskiego alkoholu, a nazajutrz zaczyna wykazywać oznaki dziwnej choroby. Wkrótce
mężczyzna umiera, a jego ciało mutuje w nieznany ludzkości organizm, który stanowi
poważne zagrożenie dla pozostałych członków załogi.
Amerykańsko-włoski horror science fiction, wyreżyserowany przez twórcę
między innymi „Nieuchwytnego wroga”, George’a P. Cosmatosa. Scenariusz Davida
Webba Peoplesa i Jeba Stuarta krytycy porównywali do kultowych „Coś” i „Obcego”
i słusznie, bo analogii do obu tych obrazów w „Lewiatanie” jest mnóstwo.
Pytanie zatem nie dotyczy ewentualnych inspiracji Cosmatosa tylko efektu owego
podpięcia się do niewątpliwego sukcesu Johna Carpentera i Ridley’a Scotta.
Według większości krytyków „Lewiatan” nie podołał zadaniu, za to spore wpływy z
biletów oraz opinie ówczesnych masowych odbiorców przypieczętowały komercyjny umiarkowany
sukces tej produkcji. Teraz, po latach obraz Cosmatosa zadowala jedynie coraz
węższe grono wielbicieli fantastyki naukowej, kładącej szczególny nacisk na
scenografię i rekwizyty, a nie efekty komputerowe. W moim mniemaniu horrory
science fiction obecnie są na wymarciu. Twórcy coraz bardziej odchodzą od
zachwycającej stylistyki z trzech ostatnich dekad XX wieku, nade wszystko
pragnąc popisać się zdobyczami nowoczesnej technologii. Oglądając „Lewiatana”
nie mogłam opędzić się od takich porównań. Nurtowały mnie pytania typu: w
którym współczesnym horrorze science fiction znajdę tak klaustrofobiczny,
brudny klimat, „zimną” scenografię i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Odpowiedź
jest prosta: w żadnym. Dlatego też dla mnie w porównaniu do horrorów z lat
80-tych XXI-wieczne produkcje przegrywają na wszystkich frontach.
Akcję „Lewiatana” umiejscowiono kilka kilometrów pod wodą. Pełna wąskich,
zawilgoconych korytarzy stacja podwodna, zajmowana przez pracowników prężnie
rozwijającej się firmy wydobywczej, już od pierwszej sceny robi naprawdę
klaustrofobiczne wrażenie. Kilkoro górników przez trzy miesiące ściśniętych w
małych klitkach, z których nie można szybko się wydostać. Bohaterowie to taka
zbieranina różnych charakterologii. Owa różnorodność, co prawda gwarantuje
przyjemność w obcowaniu z nimi, ale kolejność ich późniejszego umierania można
już przewidzieć w trakcie pierwszych kilku scen – scenarzyści bowiem, podobnie
jak w pozostałych wątkach, nie silą się tutaj na zaskakującą innowacyjność. Tak,
więc mamy między innymi kierownika załogi, pragmatycznego Stevena Becka,
ambitnego doktorka, który z czasem pokaże swoje drugie „ja” (jakże oklepane w
tego typu kinie), piękną, wysportowaną Elizabeth Williams, czarnoskórego Justina
Jonesa oraz erotomana Sixpacka. Pozostałe postacie, co prawda są równie barwne,
ale ich nieczęste pojawianie się na ekranie, poza ujęciami mordów, przysłania
pierwszoplanowy udział wyżej wymienionych. Sporą zasługę w tak charyzmatycznych
typologiach bohaterów mieli aktorzy. Wszyscy bez wyjątku zachwycali warsztatem,
od Petera Wellera i Richarda Crenna przez Amandę Pays, Erniego Hudsona i Daniela
Sterna (którego z pewnych świątecznych filmów zna chyba cała Polska) po Lisę Eilbacher,
Hectora Elizondo i Michaela Carmine’a. Mnie osobiście najbardziej urzekła Meg
Foster, pojawiająca się głównie na ekranie telewizora Becka, podczas jego częstych
połączeń z górą. Aktorce przypadła w udziale rola okrutnej przełożonej Stevena,
która nie cofnie się przed niczym, aby utrzymać stabilność akcji firmy.
Materializm popycha ją do manipulowania swoimi pracownikami, z kamienną twarzą
skazuje ich na śmierć byle tylko nie pogrążyć pozycji Tri Oceanic-Corp.
Pierwsza połowa filmu skupia się głównie na relacjach międzyludzkich i
budowaniu duszącego, brudnego klimatu, do czego oprócz ciemnych barw znacząco
przyczyniła się mistrzowska, urozmaicona ścieżka dźwiękowa Jerry’ego Goldsmitha.
Natomiast druga to już prawdziwy popis Stana Winstona, speca od efektów
specjalnych. Zainfekowana rosyjska wódka (w końcu zawsze musi to być Rosja i
ich ulubiony trunek…) przemienia Sixpacka w oślizgłego stwora, adaptującego się
do morskich warunków i wchłaniającego inteligencję swoich ofiar. Sam wygląd potwora,
choć zauważalnie inspirowany Cosiem i Obcym zachwyca dopracowaniem
najdrobniejszych, odstręczających szczegółów. Śluzowate, odkształcone kończyny
stworzenia zrodzonego z ciała zainfekowanego mężczyzny, które w błyskawicznym
tempie atakują naszych protagonistów. Wnikają w ich ciała, wychodzą z ich
wnętrza w jakże realistycznych, pozbawionych CGI umiarkowanie krwawych
ujęciach. W drugiej, dynamicznej, ale równie klaustrofobicznej partii filmu Winston
robi absolutnie wszystko, aby zaskakiwać widzów coraz to wymyślniejszymi metamorfozami
stwora. Największe wrażenie robi połączenie dwóch ciał, a zdecydowanie
najbardziej kiczowate jest finalne wynurzenie się z wody gumowatego poskręcanego
organizmu. W każdym razie wielbiciele horrorów w typie „Coś” i „Obcego” zobaczą
tutaj wszystko, czego w science fiction poszukują pod warunkiem, że akceptują
powtarzalność motywów, bo twórcy w nawet jednej minucie nie pretendowali do miana
prekursorów.
Oryginalność czy klimat i fizycznie obecne na planie rekwizyty? Myślę, że
przed planowanym seansem „Lewiatana” każdy powinien zastanowić się, na czym
bardziej mu zależy. W moim przypadku sprawa była dosyć prosta – lubię
powtarzalność motywów, jeśli tylko przedstawi się je na tak wysokim poziomie
realizacyjnym. Dlatego też byłam wielce zadowolona z efektu pracy George’a P.
Cosmatosa.
Mnie też krew zalewa gdy widzę , jakie rozmiary przybrał już dyktat cyfry we współczesnym kinie sf-horror . Sytuacja wygląda beznadziejnie - produkcje niskobudżetowe zdane są na słabą technologię i stąd mamy zalew odrażającego syfu ( Sy Fy Chanel for ex ) kubek w kubek jednakowego za każdym razem . A duży budżet , jak odnotowałaś , odchodzi już całkowicie od poetyki grozy na rzecz coraz bardziej oszałamiającego zdziecinnienia - kiedyś fan sf miał wybór między Alienem i Skywalkerem, teraz masz jeno szopa pracza , któremu wszyscy ochoczo oddają własną wyobrażnię na pożarcie i jeszcze są zadowoleni, jakby im kto w kieszeń nasrał.
OdpowiedzUsuńStan Winston wykonał tu wspaniały bój, jego przedwczesna śmierć okazała się niepowetowaną stratą. Niestety , w ,, Lewiatanie '' słabo wypada finał - zabrakło prawdziwie monumentalnego ujęcia potwora, on dalej jest pokazywany w detalach, a była szansa zademonstrować go w całej potędze, gdyż mieli punkt odniesienia w postaci helikoptera, który dawał niezbędną perspektywę ( dwie głowy nad powierzchnią bezkresnego oceanu jej nie robią ).
George Pan Cosmatos, kojarzony głównie z kinem akcji ma na koncie jeszcze jeden horror - zalatujący pojebanym campem animal attack ,, Of Unknown Origin'' 83' też z Peterem Wellerem , który walczy na śmierć i życie ze szczurem mutantem, nieproszonym lokatorem jego luksusowego apartamentu. Ostro powalona rzecz z dobrymi efektami i serią genialnych idiotyzmów fabularnych, nakręcających i tak już wysoki współczynnik zabawy. Czysty relaks, polecam.
Tak, kiedyś w kinie science fiction może i była duża powtarzalność motywów, ale ta fabuła była, a teraz coraz częściej nie ma jej wcale lub jest tak przykryta efekciarstwem, że ciężko ją wyłapać ("Grawitacja", "Avatar"). W latach 70-tych, 80-tych i 90-tych rządziły w większości znakomite rekwizyty, czasem kiczowate owszem, ale i tak bardziej urokliwe niż współczesne CGI. Problem tylko w tym, że obecnie nie ma już wielu fanów fizycznie obecnych na planie efektów specjalnych, twórcy dostosowują sf do wymagań masowych odbiorców, którzy znajdują przyjemność w oglądaniu zdobyczy nowoczesnej technologii, a nie ciekawych historii. Tacy widzowie ja Ty czy ja, tęskniący za starym sf należą do coraz bardziej kurczącego się grona. Wymieramy podobnie jak gatunki horror i science fiction:/
UsuńTrochę nas jeszcze zostało, niestety jesteśmy zbyt rozproszeni . Walczymy więc do końca i odejdżmy, jak Pike Bishop .
OdpowiedzUsuńWszystkiego dobrego w Nowym Roku !
Dziękuję ślicznie. Również życzę udanego 2015 roku!
Usuńskoro jest Lewiatam to może jeszcze Deep Star Six? poproszę.
OdpowiedzUsuńOk, już skombinowałam ten film, więc w wolnej chwili coś skrobnę.
UsuńDla mnie powtarzalnośc motywów nie jest żadnym problemem. Najważniejszy jest dla mnie klimat i scenariusz. Jeśli horror jest dobry pod tymi dwoma względami to mogę nawet 100 razy oglądac podobne historie. "Lewiatan" jest świetny, podobał mi się nawet bardziej niż "Obcy" ;)
OdpowiedzUsuń