Kilka dni przed Bożym Narodzeniem strażnicy eskortują groźnego więźnia,
seryjnego mordercę Jacka Frosta. Kiedy furgonetka zderza się z ciężarówką
przewożącą materiał genetyczny kwas rozpuszcza ciało Jacka, które asymiluje
śnieg. Morderca formuje się w bałwana i rusza do miasteczka Snowmonton na
poszukiwania szeryfa Sama Tilera, który go schwytał.
Slasher komediowy
Michaela Cooney’a, późniejszego scenarzysty między innymi „Tożsamości” (2003) i „Inkarnacji” (2010), który pomimo kiczowatej realizacji i lekkiego podejścia do
tematu pod koniec lat 90-tych cieszył się sporym zainteresowaniem widzów, wbrew
negatywnym opiniom krytyków. Scenariusz napisali Michael Cooney i Jeremy Paige,
a ten pierwszy trzy lata później nakręcił sequel „Jacka Frosta” z podtytułem „Zemsta
zmutowanego zabójczego bałwana”. W zdecydowanej większości slashery okolicznościowe mają to do siebie, że mogą się podobać
jedynie w okresie, na którym skupia się ich akcja. Do „Jacka Frosta” przylgnęła
etykietka „tak zły, że aż dobry”, ale wątpię, żeby opinia publiczna była tak
litościwa oglądając ten film w porze poświątecznej. I nie dlatego, że Michael
Cooney nie przyłożył się do swojego zadania. Wręcz przeciwnie: właśnie z powodu
wcielenia jego planów w życie, bo te plany w zamierzeniu nie miały grzeszyć
profesjonalizmem, czy choćby minimalną mądrością.
Świątecznych slasherów o morderczych
Mikołajach widziałam już kilka, ale pierwszy raz zetknęłam się z tak dziwacznym
pomysłem, jak zabójczy bałwan, choć oczywiście o „Jacku Froście” z powodu jego
niemałej popularności w Stanach Zjednoczonych słyszałam już jakiś czas temu.
Prolog filmu skojarzył mi się z „Laleczką Chucky” – ot, na skutek jakichś
niecodziennych wydarzeń dusza seryjnego mordercy wnika w ciało obce. Tym razem
jednak ciałem obcym jest śnieg, nie lalka, a owe niecodzienne wydarzenie nie ma
nic wspólnego z magicznymi mocami tylko kontaktem szaleńca z supernowoczesną
zdobyczą naukową: kwasem, który w zamyśle ma gwarantować ludziom nieśmiertelność.
Cooney jednak nie poprzestał na jakiejś tam zwyczajnej przemianie człowieka w
śnieg – postanowił pójść nieco dalej i uformować go w bałwana z groźnie
przekrzywionymi brwiami i paszczą pełną lodowych zębów. Na dokładkę obdarzył
naszego antagonistę niespotykaną mocą błyskawicznej zmiany stanu skupienia: od
stałej, przez ciekłą, po lotną, tak aby mógł bez większych problemów dostać się
do każdego pomieszczenia i siać postrach pośród społeczności fikcyjnego
miasteczka Snowmonton. Narzędzia zbrodni naszego szaleńczego bałwana są
zróżnicowane, a co za tym idzie sceny mordów dosyć pomysłowe, choć zauważalnie
kiczowate. Zdecydowanie najbardziej „spektakularne” jest uderzanie głową kobiety
o stosik bombek, których odłamki grzęzną w jej twarzy oraz początkowe
roztapianie się skóry mordercy w kwasie. A najwięcej absurdu ma sobie sekwencja
gwałtu za pomocą marchewki, służącej Jackowi za nos. Ponadto zobaczymy między
innymi przytwierdzenie ciała chłopaka do drzwi za pomocą sopli, zatłuczenie
mężczyzny trzonkiem od siekiery i dekapitację saneczkarza. Choć absolutnie
wszystkie sceny mordów są aż nazbyt kiczowate muszę pochwalić awersję twórców
do efektów komputerowych. Rekwizyty, choćby gumowate mają w sobie o wiele
więcej uroku. To samo zresztą można powiedzieć o stroju Scotta MacDonalda,
kreującego naszego antybohatera. Co prawda już na pierwszy rzut oka widać, że
to kostium, ale i tak jest przyjemniejszy w odbiorze niż te wszystkie
współczesne pikselowe maszkary.
Fabuła „Jacka Frosta” skupia się na polowaniu bałwana na szeryfa
Snowmonton, Sama Tilera, przerywanym eliminacją kilku innych mieszkańców
miasteczka. Seryjny morderca pragnie zemścić się na nim i jego rodzinie za
przerwanie jego zabójczej działalności na tych terenach, które notabene później
przyczyniło się do wniknięcia jego duszy w śnieg. W roli Sama wystąpił
Christopher Allport, który pod koniec był zanadto wyegzaltowany, pewnie zgodnie
z oczekiwaniami reżysera. Nieustraszony szeryf i jego przyboczni dzierżący w
rękach suszarki i próbujący zniszczyć bałwana za pomocą ognia (!) wbrew zamierzeniom
Cooney’a nie robią komicznego wrażenia. Są raczej żałośni w swoich wymuszonych
żartach i wojowniczych postawach. Zresztą w pierwszej połowie filmu
scenariuszowi również zabrakło przekonującego czarnego humoru. Nawet cyniczne
wypowiedzi bałwana brzmią, jakby scenarzyści byli pozbawieni wyczucia dowcipu i
wręcz zmuszali się do rozpisania zabawnych dialogów. Gdyby nie scena
rozbierania się podnieconych nastolatków z kilku warstw ubrań powiedziałabym,
że w gatunku komedii film poległ na wszystkich frontach, ale tej jednej sekwencji
udało się wywołać uśmiech na mojej twarzy, a to już coś… Warto wspomnieć, że kobiecy
pierwiastek tej młodzieńczej parki przypadł w udziale ówczesnej debiutantce
Shannon Elizabeth znanej między innymi ze „Strasznego filmu”, remake’u „Trzynastu
duchów” i „Przeklętej”.
Atmosfera bożonarodzeniowa jest wyczuwalna w „Jacku Froście” dosłownie
przez cały czas. Zaśnieżone, odizolowane od reszty świata miasteczko, ozdoby świąteczne
i takowa muzyka tworzą klimat wręcz idealny na grudniowy seans. Co więcej
produkcja broni się również kuriozalną sylwetką mordercy oraz pomysłowymi scenami
mordów z wykorzystaniem kiczowatych, acz paradoksalnie urokliwych rekwizytów.
Minusem jest zapewne celowe przerysowanie, które wbrew intencjom twórców i tak
nie bawi – ale przynajmniej sygnalizuje, że Michael Cooney zdawał sobie sprawę
z absurdalności scenariusza.
Widzę, że udało ci się obejrzeć Jacka :D Ja mam nadzieję, że plany mi się nie zmienią i też w święta zobaczę morderczego bałwana. Wesołych świąt życzę i pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńDziękuję ślicznie i wzajemnie;)
Usuń