czwartek, 25 grudnia 2014

„Jack Frost” (1997)


Kilka dni przed Bożym Narodzeniem strażnicy eskortują groźnego więźnia, seryjnego mordercę Jacka Frosta. Kiedy furgonetka zderza się z ciężarówką przewożącą materiał genetyczny kwas rozpuszcza ciało Jacka, które asymiluje śnieg. Morderca formuje się w bałwana i rusza do miasteczka Snowmonton na poszukiwania szeryfa Sama Tilera, który go schwytał.

Slasher komediowy Michaela Cooney’a, późniejszego scenarzysty między innymi „Tożsamości” (2003) i „Inkarnacji” (2010), który pomimo kiczowatej realizacji i lekkiego podejścia do tematu pod koniec lat 90-tych cieszył się sporym zainteresowaniem widzów, wbrew negatywnym opiniom krytyków. Scenariusz napisali Michael Cooney i Jeremy Paige, a ten pierwszy trzy lata później nakręcił sequel „Jacka Frosta” z podtytułem „Zemsta zmutowanego zabójczego bałwana”. W zdecydowanej większości slashery okolicznościowe mają to do siebie, że mogą się podobać jedynie w okresie, na którym skupia się ich akcja. Do „Jacka Frosta” przylgnęła etykietka „tak zły, że aż dobry”, ale wątpię, żeby opinia publiczna była tak litościwa oglądając ten film w porze poświątecznej. I nie dlatego, że Michael Cooney nie przyłożył się do swojego zadania. Wręcz przeciwnie: właśnie z powodu wcielenia jego planów w życie, bo te plany w zamierzeniu nie miały grzeszyć profesjonalizmem, czy choćby minimalną mądrością.

Świątecznych slasherów o morderczych Mikołajach widziałam już kilka, ale pierwszy raz zetknęłam się z tak dziwacznym pomysłem, jak zabójczy bałwan, choć oczywiście o „Jacku Froście” z powodu jego niemałej popularności w Stanach Zjednoczonych słyszałam już jakiś czas temu. Prolog filmu skojarzył mi się z „Laleczką Chucky” – ot, na skutek jakichś niecodziennych wydarzeń dusza seryjnego mordercy wnika w ciało obce. Tym razem jednak ciałem obcym jest śnieg, nie lalka, a owe niecodzienne wydarzenie nie ma nic wspólnego z magicznymi mocami tylko kontaktem szaleńca z supernowoczesną zdobyczą naukową: kwasem, który w zamyśle ma gwarantować ludziom nieśmiertelność. Cooney jednak nie poprzestał na jakiejś tam zwyczajnej przemianie człowieka w śnieg – postanowił pójść nieco dalej i uformować go w bałwana z groźnie przekrzywionymi brwiami i paszczą pełną lodowych zębów. Na dokładkę obdarzył naszego antagonistę niespotykaną mocą błyskawicznej zmiany stanu skupienia: od stałej, przez ciekłą, po lotną, tak aby mógł bez większych problemów dostać się do każdego pomieszczenia i siać postrach pośród społeczności fikcyjnego miasteczka Snowmonton. Narzędzia zbrodni naszego szaleńczego bałwana są zróżnicowane, a co za tym idzie sceny mordów dosyć pomysłowe, choć zauważalnie kiczowate. Zdecydowanie najbardziej „spektakularne” jest uderzanie głową kobiety o stosik bombek, których odłamki grzęzną w jej twarzy oraz początkowe roztapianie się skóry mordercy w kwasie. A najwięcej absurdu ma sobie sekwencja gwałtu za pomocą marchewki, służącej Jackowi za nos. Ponadto zobaczymy między innymi przytwierdzenie ciała chłopaka do drzwi za pomocą sopli, zatłuczenie mężczyzny trzonkiem od siekiery i dekapitację saneczkarza. Choć absolutnie wszystkie sceny mordów są aż nazbyt kiczowate muszę pochwalić awersję twórców do efektów komputerowych. Rekwizyty, choćby gumowate mają w sobie o wiele więcej uroku. To samo zresztą można powiedzieć o stroju Scotta MacDonalda, kreującego naszego antybohatera. Co prawda już na pierwszy rzut oka widać, że to kostium, ale i tak jest przyjemniejszy w odbiorze niż te wszystkie współczesne pikselowe maszkary.

Fabuła „Jacka Frosta” skupia się na polowaniu bałwana na szeryfa Snowmonton, Sama Tilera, przerywanym eliminacją kilku innych mieszkańców miasteczka. Seryjny morderca pragnie zemścić się na nim i jego rodzinie za przerwanie jego zabójczej działalności na tych terenach, które notabene później przyczyniło się do wniknięcia jego duszy w śnieg. W roli Sama wystąpił Christopher Allport, który pod koniec był zanadto wyegzaltowany, pewnie zgodnie z oczekiwaniami reżysera. Nieustraszony szeryf i jego przyboczni dzierżący w rękach suszarki i próbujący zniszczyć bałwana za pomocą ognia (!) wbrew zamierzeniom Cooney’a nie robią komicznego wrażenia. Są raczej żałośni w swoich wymuszonych żartach i wojowniczych postawach. Zresztą w pierwszej połowie filmu scenariuszowi również zabrakło przekonującego czarnego humoru. Nawet cyniczne wypowiedzi bałwana brzmią, jakby scenarzyści byli pozbawieni wyczucia dowcipu i wręcz zmuszali się do rozpisania zabawnych dialogów. Gdyby nie scena rozbierania się podnieconych nastolatków z kilku warstw ubrań powiedziałabym, że w gatunku komedii film poległ na wszystkich frontach, ale tej jednej sekwencji udało się wywołać uśmiech na mojej twarzy, a to już coś… Warto wspomnieć, że kobiecy pierwiastek tej młodzieńczej parki przypadł w udziale ówczesnej debiutantce Shannon Elizabeth znanej między innymi ze „Strasznego filmu”, remake’u „Trzynastu duchów” i „Przeklętej”.

Atmosfera bożonarodzeniowa jest wyczuwalna w „Jacku Froście” dosłownie przez cały czas. Zaśnieżone, odizolowane od reszty świata miasteczko, ozdoby świąteczne i takowa muzyka tworzą klimat wręcz idealny na grudniowy seans. Co więcej produkcja broni się również kuriozalną sylwetką mordercy oraz pomysłowymi scenami mordów z wykorzystaniem kiczowatych, acz paradoksalnie urokliwych rekwizytów. Minusem jest zapewne celowe przerysowanie, które wbrew intencjom twórców i tak nie bawi – ale przynajmniej sygnalizuje, że Michael Cooney zdawał sobie sprawę z absurdalności scenariusza.

2 komentarze:

  1. Widzę, że udało ci się obejrzeć Jacka :D Ja mam nadzieję, że plany mi się nie zmienią i też w święta zobaczę morderczego bałwana. Wesołych świąt życzę i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń