Psychoterapeuta, Cal Jamison, po tragicznej śmierci żony przeprowadza się
wraz z synkiem, Chrisem, do Nowego Jorku. Po zadomowieniu się mężczyzna zostaje
zaangażowany w śledztwo tropem wyznawców kultu Santerii, składających ofiary z
małych chłopców. Wkrótce Cal odkrywa ogrom całego spisku, sięgającego
wpływowych obywateli Nowego Jorku. Aby powstrzymać dalszy rozlew krwi musi wniknąć
w świat magii i stawić czoła ludziom gotowym dla władzy zrobić wszystko.
Adaptacja powieści Nicholasa Conde z 1982 roku pt. „The Religion”,
wyreżyserowana przez Johna Schlesingera. Scenariusz napisał Mark Frost,
współtwórca „Miasteczka Twin Peaks” i w klimacie „Wyznawców zła” istotnie można
dostrzec echa tego kultowego serialu, choć inspiracja „Dzieckiem Rosemary” jest
jeszcze bardziej widoczna. Krytykom owe nawiązania nie przypadły do gustu,
zresztą podobnie jak pozostałe elementy tej produkcji, za to zwykli widzowie
byli o wiele bardziej łaskawi dla dzieła Schlesingera.
Film rozpoczyna pomysłowy zgon pani Jamison, która stojąc w kałuży mleka
nieopatrznie dotyka naelektryzowanego ekspresu na oczach synka Chrisa.
Następnie akcja przeskakuje o kilka miesięcy do przodu i dowiadujemy się, że
owdowiały Cal zadomawia się wraz z synem w Nowym Jorku. Kiedy postanawia pomóc
policji w śledztwie tropem sprawców rytualnych mordów seans początkowo
koncentruje się bardziej na estetyce kryminału, aniżeli horroru. Jedyne, co można
utożsamić z grozą to mroczna kolorystyka obrazu, podkreślana mistrzowską ścieżką
dźwiękową J. Petera Robinsona, delikatna aura tajemnicy uosabiana kultem
Santerii oraz kilka umiarkowanie krwawych, niepróbujących zniesmaczyć odbiorców
ujęć. Akcja posuwa się do przodu w iście żółwim tempie, ale w obliczu tego
rodzaju scenariusza taki zabieg wydaje się być jak najbardziej właściwy. Twórcy
powoli przeprowadzają nas przez tajniki ciemnej strony Santerii, która coraz bardziej
angażuje początkowo niewierzącego w skuteczność rytuałów tej religii Cala. Składani
w ofierze chłopcy, niepokojące zachowanie Chrisa i zaklęcia ochronne gosposi
Jamisonów wespół z realizacją tworzą naprawdę osobliwy klimat podczas pierwszej
godziny seansu. A sprawa dodatkowo komplikuje się z chwilą odnalezienia
mężczyzny, prześladowanego przez wyznawców Santerii, który popełnił
samobójstwo, z powodu kłębiących się w jego wnętrznościach węży. Obok wątków
kryminalnych i nadprzyrodzonych znalazło się również miejsce na płomienny
romans Cala z dozorczynią, Jessicą Halliday, a co za tym idzie wątek
początkowej niemożności zaakceptowania przez Chrisa nowej kobiety u boku ojca. Scenarzysta
nie wtłoczył tego romansu na siłę, aby dostosować się do schematu amerykańskich
masówek – ma on swoje uzasadnienie i to dość zaskakujące. Po odkryciu sekty,
stojącej za mordami chłopców akcja nabiera tempa, oferując widzom kilka
ciekawych scen rytuałów religijnych oraz złych uroków rzucanych na wrogów
antagonistów. Zdecydowanie najciekawszą, najbardziej dosłowną sceną, będącą
niejaką wizytówką tego filmu jest skutek uroku rzucony na Jessicę. Kiedy gulka
na twarzy kobiety pęka, bluzgając ropą z otworu zaczynają wychodzić małe pająki.
Nic dziwnego, że właśnie ta sekwencja przyśpieszyła bicie mojego serca, tym
bardziej, że tylko wówczas Schlesinger zdecydował się na dłużej skupić kamerę
na stricte horrorowym wydarzeniu. Z takich mniej makabrycznych, ale za to
niepokojących scen warto wyróżnić ekstatyczny taniec ciemnoskórego wyznawcy
Santerii, którego oczy zachodzą bielą. Poza tym Schlesinger pozostał wierny
swojemu głównemu zamysłowi. Stworzeniu osobliwego klimatu wielkomiejskiej
paranoi, który sprawia, że z czasem dosłownie każdego bohatera filmu podejrzewa
się o paktowanie z bezwzględną sektą. Czyli zupełnie, jak w „Dziecku Rosemary”
Romana Polańskiego, choć należy nadmienić, że mimo, iż w moim przypadku twórcy
osiągnęli swój cel, nie udało im się w pełni powtórzyć fenomenu swojego
inspiratora.
Największy minusem „Wyznawców zła” nie jest powolne tempo akcji, bo jak już
wspomniałam w tego rodzaju scenariuszu było wręcz pożądane. Najpoważniejszym
mankamentem jest przewidywalna końcówka (poza epilogiem). Łatwo jest domyślić
się, jaką rolę w całej tej intrydze mają odegrać Cal i Chris i jak się to
wszystko skończy. Na szczęście scenarzysta, co nieco ratuje ostatnią sceną,
pozostawiając przy okazji pole dla wyobraźni odbiorców. Za to obsada w moim
odczuciu została idealnie dopasowana do obrazu. Znakomitemu Martinowi Sheenowi
partnerowali ekspresyjna Helen Shaver i utalentowany Harley Cross.
Nie jestem w stanie zrozumieć tak dalece negatywnych opinii krytyków o „Wyznawcach
zła”. Owszem akcja jest powolna, oczywiście w dużym stopniu wzoruje się na „Dziecku
Rosemary”, ale ja akurat przypisałabym to plusom. To prawda, że nie jest to
idealna produkcja, ale z przymknięciem oczu na parę słabszych aspektów może
stanowić całkiem przyjemną rozrywkę dla wielbicieli nastrojowych, paranoicznych
horrorów zgrabnie skompilowanych z kryminałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz