Jaime i Marta przeprowadzają się wraz z nastoletnią córką Isą do okazałego
domu w bogatej dzielnicy. Wieczorem do środka wdziera się trzech zamaskowanych
mężczyzn. Przestępcy terroryzują rodzinę, pragnąc wymusić od nich jak najwięcej
pieniędzy. Jaime rusza z jednym z nich do bankomatu, a jego żona i córka
zostają uwięzione w domu pod okiem pozostałych oprawców.
Hiszpańsko-francuski home invasion
wyreżyserowany przez Miguela Angela Vivasa, do którego wespół z Javierem Garcią
napisał również scenariusz. W swoich niezbyt entuzjastycznych recenzjach
niektórzy krytycy wykazywali, że „Napaść” jest hybrydą thrillera i torture porn, ignorując fakt, że twórcy
odżegnywali się od długich sekwencji fizycznego znęcania się nad ludźmi, o
pornograficznych zbliżeniach na zadane rany już nie wspominając. Owszem, Vivas
zauważalnie pragnął naznaczyć swój film większą brutalnością niż w innych
obrazach z nurtu home invasion, ale
żeby to osiągnąć nie uciekał się do ujęć stricte torture porn.
W wywiadach reżyser podkreślał, że jego nadrzędnym celem było odwzorowanie
na ekranie przekonujących reakcji ofiar na spontaniczny atak z zewnątrz oraz
zachowanie daleko idącego realizmu. Vivas dążył do całkowitego „uczłowieczenia”
protagonistów, tak aby ich emocje mogły udzielić się widzom. I ta sztuka
całkowicie mu się udała, co zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że
niewiele wiemy o bohaterach. Krótki wstęp, skupiający się na przeprowadzce
trzyosobowej rodziny do dużego domostwa, nie dostarcza odbiorcom zbyt wielu
informacji o ich życiu. Wiemy, że są zamożni (co można wywnioskować z wystroju
domu), wiemy, że Marta nie może oprzeć się wrażeniu, iż Jaime w kontaktach z
córką pozbawia ją autorytetu i wreszcie wiemy, że Isa jest zbuntowaną nastolatką,
spotykającą się z przyzwoitym chłopcem, Cesarem. I na tym scenarzyści kończą
zapoznawanie widzów z egzystencją protagonistów, szybko przeskakując do
właściwej problematyki filmu.
„Napaść” składa się z dwunastu długich, maksymalnie realistycznych ujęć. Praca
kamery wywołuje skojarzenia ze stylistyką verite,
z tą różnicą, że kamerzysta nie jest czynnym bohaterem filmu tylko niemym,
umownie nieobecnym obserwatorem. Kiedy trzech mężczyzn wdziera się do domu
protagonistów obraz ulega rozchwianiu – kamera chaotycznie śledzi poczynania
wszystkich postaci filmu, często uciekając od głównego planu i w niestabilnych
sekwencjach koncentrując się na przedmiotach stojących w domu. Najsilniejszej
„trzęsawki” operator dostaje w trakcie ujęć pościgów – bezwładnej bieganinie
ofiar i oprawców po pomieszczeniach. Ten zabieg, pomimo narracji
trzecioosobowej, w której kamerzysta nie odgrywa żadnej roli w filmie, dodaje
sporo realizmu prezentowanej historii. Zapomina się, że nie ma tutaj mowy o
subiektywnym filmowaniu, że operator nie goni przerażonych kobiet. Kolejnym
elementem wzmagającym realizm sytuacyjny jest zachowanie ofiar. Marcie i Isie
daleko do hollywoodzkich, heroicznych postaci, które z nienagannym makijażem
mężnie stawiają czoła swoim oprawcom i beznamiętnie, po kolei eliminują ich ze
swojego życia. Kobiety kierują się tylko i wyłącznie instynktem
samozachowawczym – uciekają, kiedy nadarzy się okazja, ale brak dalekosiężnego
planu szybko na powrót doprowadza ich do prześladowców. Działają instynktownie,
chaotycznie, a kiedy ich z góry skazane na niepowodzenie próby ocalenia życia
kończą się fiaskiem niczym bezwolne marionetki poddają się woli oprawców.
Twórcy nie urozmaicają akcji długimi konwersacjami protagonistów, jak to często
czynią Amerykanie, doskonale zdając sobie sprawę, że takie zabiegi niszczą
realizm (bo kto myśli o kontaktach werbalnych w obliczu takiego zagrożenia?).
Zresztą nawet, gdyby chcieli to uniemożliwiłyby im to paniczne reakcje kobiet.
Przysłuchując się spazmatycznym jękom Any Wagener w roli Marty i przede
wszystkim Manueli Velles, wcielającej się w postać Isy nie mogłam uwierzyć, że
to tylko kreacje. Tak przekonującego oddania emocji na ekranie nie spotyka się
często. Kiedy zapłakana Isa tkwi w jednym miejscu próbując zaczerpnąć powietrza
w krótkich, urywanych oddechach, kiedy jęczy i wrzeszczy ma się wrażenie, że
„Napaść” nie jest zwykłym filmem fabularnym tylko dokumentalną projekcją
prawdziwych wydarzeń. Ze wszystkich części składowych tej produkcji mających na
celu stworzenie aury przygnębiającego realizmu najmocniej oddziaływał na mnie
kunszt aktorski Velles. To z nią najsilniej się utożsamiłam, co nie było
wygodne, zważywszy na to, że jeden z oprawców właśnie ją szczególnie sobie
upodobał…
Najbardziej rozpoznawalnym współczesnym reżyserem, który sporadycznie
dzieli ekran na pół opowiadając swoje historie jest Brian De Palma. Vivas też
tak chciał, więc co jakiś czas obrazował poszczególne wydarzenia z dwóch
równoległych perspektyw. Na początku to było nawet ciekawe, ale pod koniec,
kiedy twórcy jednocześnie skupiali się na Jaimem i końcowej rozgrywce w domu
taki zabieg mocno dezorientował. Głównie dlatego, że w obu miejscach akurat
mieliśmy kulminacje, a ciężko o taką podzielność uwagi, żeby całkowicie skupić
się na dwóch scenach. Podczas wydarzeń poprzedzających finał twórcy bardzo
oszczędnie epatują makabrą – sceny fizycznego zadawania cierpień ofiarom w
lwiej części rozgrywają się poza kadrem, tylko w migawkach można dojrzeć
odrobinę krwi. Więcej uwagi twórcy poświęcili psychicznemu znęcaniu się nad
trzyosobową rodziną. Żeby wymusić na nich posłuszeństwo zagrozili, że jeśli
któryś z nich się nie dostosuje to zabiją jego bliskiego (jak w „Zielonej
mili”), a za pomocą obrzydliwych insynuacji zmusili Martę do błagania o
wyrządzenie krzywdy jej, a nie Isie. Najmocniejszą scenę „Napaści”, gwałt,
reżyser zdecydował się pokazać widzom w niemalże całej okazałości, ale bez
prymitywnego przyciągania ich uwagi golizną. Ta sekwencja miała szokować, a nie
zachwycać kobiecymi wdziękami. I spełniła swoje zadanie, nawet bardziej niż
najkrwawsza, najdłuższa sekwencja gore
następująca chwilę później – której i tak wbrew temu, co twierdzą niektórzy krytycy
daleko do torture porn. Sam finał
jest już mocno przewidywalny, ale nie o zaskoczenie widza Vivasowi chodziło.
Postawił na jedyną w kontekście takiej problematyki właściwą opcję. Aż do
ostatniego ujęcia reżyser trzymał się obranego kursu – maksymalnego realizmu,
nie bacząc na oczekiwania przyzwyczajonej do mainstreamowego kina opinii
publicznej.
Ze wszystkich thrillerów z nurtu home
invasion tylko „Funny Games” (oryginał i remake) zachowywał tak miażdżący
realizm, jak „Napaść” i choćby z tego powodu warto po film Vivasa sięgnąć. Zachęcam
do popatrzenia, jak Europejczycy podchodzą do tej konwencji, bo różni się ona
od większości amerykańskich reprezentantów tego podgatunku. Nie fabularnie, bo
tutaj akurat o większej innowacyjności nie może być mowy, ale realizacyjnie już
na pewno.
Oglądałam ten film, a potem jakąś marną podróbę w której grał Nicolas Cage. Ten miażdży.
OdpowiedzUsuńBTW Polecasz obejrzenie oryginału Funny Games, jeśli widziało się remake?
Oryginał i remake "Funny Games" są praktycznie identyczne. Jak podobał Ci się remake i kiedyś zechcesz go sobie odświeżyć to zwyczajnie sięgnij po pierwowzór;) W końcu zawsze warto znać oryginały nawet, jeśli ich nowe wersje żadnych zmian fabularnych nie wprowadziły.
Usuń