Władająca parapsychicznymi mocami, Tracy Wellman, spędziła część
dzieciństwa w tajnej placówce, w której przeprowadzało się testy na nieletnich
podobnych do niej. W przyszłości niezwykłe zdolności dzieci miały pomóc Armii
Stanów Zjednoczonych w walce z wrogami. Po zbrojnym ataku na placówkę przez
Sowietów Tracy trafiła pod opiekę jednego z żołnierzy i wyparła z pamięci
wczesny okres swojego życia. Teraz jest prywatną detektyw, często
współpracującą z agentem FBI, Danem Oliverem. Dzięki swoim zdolnościom
parapsychicznym Tracy może pochwalić się dobrymi wynikami w sferze zawodowej i
z tego też powodu o pomoc zwraca się do niej senator Bill Armitage. Jego córka,
Rayanna, wstąpiła do religijnej sekty, której przewodzi David Mendez, guru
obdarzony jeszcze większymi mocami niż Tracy, a senator jeszcze przed wyborami
prezydenckimi pragnie ją odzyskać. Wellman rusza na wiec Mendeza, skąd zostanie
przetransportowana do jego komuny, gdzie skonfrontuje się ze swoją
przeszłością.
Lubię telewizyjne thrillery, ponieważ nie popisują się efektami
komputerowymi, kładą spory nacisk na fabułę, na ogół mocno przewidywalną i
bazującą na znanych motywach, ale po ciężkim dniu, w środku nocy takie seanse
mają swój urok. Nie trzeba „nadwerężać” zmęczonego umysłu, aby wszystko dobrze
zrozumieć;) „Wojna umysłów”, thriller science fiction, Richarda Pepina, jest
jednym z lepszych wyprodukowanych na potrzeby telewizji obrazów, jakie dane mi
było obejrzeć. W mojej subiektywnej opinii, bo Amerykanie nie szczędzili
krytyki pod adresem tej produkcji. W Polsce film jest mało znany, czemu nie
jest winna kiepska dystrybucja, bo dosyć często pojawia się w telewizji tylko
zapewne niepochlebne komentarze osób, którzy dali „Wojnie umysłów” szansę.
Współczesne produkcje telewizyjne realizacją upodabniają się do seriali,
ale na początku XXI wieku ta maniera nie była jeszcze tak powszechna. Richard
Pepin, zapewne zdając sobie sprawę z intertekstualności scenariusza Paula A.
Birketta, nakręcił swój film w duchu tanich dreszczowców z ostatnich dekad XX
wieku. Z tą różnicą, że nie uświadczymy tutaj duszącej atmosfery zdefiniowanego
zagrożenia oraz mocnych momentów szczytowej grozy. Obiektywnie rzecz biorąc
napięcia emocjonalnego również próżno tutaj szukać, a przynajmniej nie będzie
ono odbierane przez obeznanych z tego typu konwencjami widzów. Bo nie można
zarzucić Pepinowi braku starań w jego generowaniu – zabrakło jedynie większego
wyczucia chwili. Siłą zarówno XX-wiecznego kina grozy, jak i współczesnych
telewizyjnych produkcji jest prostota. Odżegnywanie się od nachalnych prób
zaskakiwania odbiorców, co w wysokobudżetowych obrazach często ociera się o
zwykły absurd. Wielu dzisiejszych, mniej uzdolnionych twórców myśli, że kluczem
do zaskarbienia sobie uwagi widza są częste zwroty akcji, a im bardziej
kuriozalne tym lepiej, bo w końcu maksymalne udziwnianie takich akcentów
uniemożliwia ich przedwczesne przewidzenie. Scenariusz „Wojny umysłów” wychodzi
ze zgoła odmiennego założenia – im większa prostota, tym lepiej. I mnie takie
niewydumane podejście twórców niemalże całkowicie ukontentowało.
Główna bohaterka, Tracy Wellman, wykreowana przez jedną z moich ulubionych
głównie telewizyjnych aktorek, Emmanuelle Vaugier (m.in. „Rozpruwacz: List z piekła”, „Władca życzeń 3: Miecz sprawiedliwości”, „Piła 2”, „Dom śmierci 2”,
„Unearthed”, „Lustra 2”) posiada niezwykły dar, który wykorzystuje w swojej
pracy detektywistycznej. Potrafi czytać ludziom w myślach, poznawać wydarzenia
„zapisane” na różnego rodzaju przedmiotach poprzez ich dotknięcie oraz
prowadzić telepatyczne rozmowy z osobami władającymi taką samą mocą, co ona. Krótko:
jest potężną telepatką i jasnowidzką, wykorzystującą swoje parapsychiczne
zdolności do ratowania ludzi. Z prologu dowiadujemy się, że część dzieciństwa
spędziła w placówce, która szkoliła jednostki takie, jak ona do walki z wrogami
Stanów Zjednoczonych w przyszłości. Podobny motyw w latach 70-tych i 80-tych
rozpropagowali Brian De Palma i David Cronenberg w „Furii” i „Skanerach”, ale
scenariusz Birketta nie rozwija go należycie, zastępując ten wątek innym,
równie popularnym w kinie grozy. Religijna sekta, dowodzona przez guru
wykorzystującego swoje paranormalne zdolności do manipulowania zagubionymi
jednostkami i „prania ich mózgów” to temat przewodni „Wojny umysłów”. Pepin,
bez wdawania się w nużące szczegóły, prezentuje widzom obraz pozornie
hipisowskiej komuny, która poszukuje sensu życia z dala od konsumpcyjnej
cywilizacji, materialistycznych pragnień. Propagują hipisowskie prawdy o wolnej
miłości i duchowej wolności, ale jednocześnie gromadzą broń w oczekiwaniu na
rychłą wojnę. Takie mini starcie nastąpi z chwilą dotarcia Tracy do komuny,
śladami córki senatora, którą Mendez zmanipulował, aby zemścić się na jej ojcu
za jego dawne przewinienia. Na ratunek Wellman i Rayannie ruszą agencji FBI,
łącznie z przyjacielem tej pierwszej, Danem Oliverem (w tej roli często
grywający w telewizyjnych produkcjach, model Antonio Sabato Jr., jak zawsze
strasznie drętwy). Wydarzenia koncentrujące się na zwyczajach sekty Mendeza znacząco
podnoszą poziom scenariusza „Wojny umysłów”. Realia hierarchicznej grupy, w
której kobiety chętnie oddają się swojemu guru i z radością przyjmują ciąże, co
prawda nie są zbyt oryginalne, ale to w najmniejszym stopniu nie obniżało moich
ogólnych wrażeń z seansu (chociaż osoby nastawione na oryginalność mogą poczuć
się zawiedzeni). Rzadko spotykanym, ciekawym urozmaiceniem tego wątku są
ogromne parapsychiczne moce Mendeza, które bez skrupułów wykorzystuje do niczym
nieskrępowanego molestowania kobiet i wtłaczania w umysły swoich „owieczek”
własnych przekonań. Kolejnym uatrakcyjniającym intrygę motywem są powiązania
guru z Tracy, które w pewnym momencie komplikują ich stosunki oraz rys psychologiczny
głównej bohaterki. W charakterologicznym starciu tych postaci w moim odczuciu
zdecydowanie wygrywa Wellman, bo wprost przepadam za upartymi, twardymi
ryzykantkami, ale kreacja Erica Robertsa oraz niezaprzeczalna charyzma jego
antybohatera również odznacza się niewątpliwą siłą przyciągania. Ale byłaby
odczuwalna jeszcze bardziej, gdyby Pepin troszkę bardziej rozbudował wątek
pobytu Tracy w jego komunie i ich umysłowego starcia, zamiast skręcać w stronę
bzdurnych, niepodnoszących napięcia strzelanek. Obawiałam się, że w finale
„Wojny umysłów”, jak to zwykle w telewizyjnych produkcjach bywa scenarzysta
skoncentruje się na happy endzie, ale na szczęście postawił na tragiczny zwrot
akcji. Jedyny właściwy w kontekście takiej problematyki oraz najbardziej
pożądany w tym gatunku, ale nie innowacyjny. UWAGA SPOILER Podobny twist
widziałam (i wyczytałam) już w „Martwej strefie” (1983) KONIEC SPOILERA.
„Wojnę umysłów” z czystym sumieniem mogę polecić wielbicielom
konwencjonalnych, niskobudżetowych thrillerów science fiction, bardziej
ceniącym sobie prostotę fabularną od bzdurnych udziwnień nachalnie próbujących
zaskoczyć odbiorcę. Nie jest to ambitne kino, raczej jednorazowa, niewymagająca
myślenia rozrywka na nudny wieczór, która nie powinna rozczarować fanów takich
klimatów - choć biorąc pod uwagę chłodne przyjęcie filmu przez Amerykanów mogę
się mylić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz