Grupa przyjaciół wybiera się na South by Southwest. W nocy zatrzymują się
pod przydrożnym barem, który okazuje się zamknięty. Na parkingu znajdują małą
dziewczynkę Lucy, która twierdzi, że zgubiła dziadka. Młodzi postanawiają
odwieźć ją do domu. Kiedy docierają na miejsce rodzice Lucy proponują im
posiłek przy ognisku. Miły wieczór zakłóca matka dziewczynki, która podczas
rąbania drewna rani się w nogę. Mąż postanawia odwieźć ją do szpitala i
zostawić Lucy pod opieką nowo poznanych studentów. Kiedy młodzi zostają sami w
domu zaczynają mieć miejsce dziwne wydarzenia.
Reżyserska kariera Rustama Branamana, jak dotąd ogranicza się do trzech
filmów – thrillera „Project Solitude”, dramatu „Any Day” z Evą Longorią i
Seanem Beanem oraz niniejszego horroru „The Culling”. Branaman sam napisał
scenariusz do swojego debiutanckiego straszaka, ale mam nadzieję, że z braku
innych chętnych, a nie w przekonaniu, że właśnie tak powinna prezentować się
fabuła dobrego horroru. Twórcy udało się zgromadzić na tyle przyzwoity budżet,
żeby nie męczyć opinii publicznej amatorską pracą kamery (czego nie można już
powiedzieć o efektach komputerowych), ale jak się okazało praca operatorów nie
zdołała przysłonić miałkiego scenariusza.
Akcję „The Culling” zawiązuje ograny, acz uwielbiany przeze mnie motyw
grupki przyjaciół, która wybiera się w podróż, kojarzony głównie z filmowymi
rąbankami. Tym razem miejscem docelowym ma być South by Southwest, ale jak
można się tego spodziewać, podobnie jak bohaterowie remake’u „Teksańskiej
masakry piłą mechaniczną” młodzi nie zobaczą występu swojego ulubionego
zespołu. Przeszkodzi im mała dziewczynka, Lucy, znaleziona na parkingu
przydrożnego baru. W tym momencie pewnie w głowie każdego widza, który zdaje
sobie sprawę, jaki gatunek filmowy reprezentuje „The Culling” odezwą się
dzwonki alarmowe. Z zapłakanej dziewczynki o anielskiej twarzy bije tak nachalna
niewinność, że chyba żaden odbiorca nie da się tak oszukać, jak protagoniści.
Lucy zabiera ich do swojego domu na odludziu, gdzie chwilę potem scenarzysta da
nam kolejne powody do niepokoju. Ale, jak to zwykle w tego typu filmach bywa,
nie zaalarmują one naszych altruistycznych młodych ludzi. Najpierw zastają oni
puste domostwo, ale chwilę później przyjeżdżają zaniepokojeni rodzice małej,
którzy pragną odwdzięczyć się studentom za doprowadzenie ich córeczki do domu. Organizują
zakrapiany alkoholem wieczorek przy ognisku, w trakcie którego bagatelizują
dziwaczne odgłosy dobiegające z domu. Ich goście w sumie też nie przykładają do
nich większej wagi, ze stereotypowo amerykańską ufnością podchodzą do swoich
gospodarzy, którzy z kolei zapewne z miejsca rozbudzą podejrzenia widzów. A
jeśli nie to jestem przekonana, że już podczas następnej sceny. Bo jacy rodzice
pozostawiają córeczkę i dom pod opieką dopiero co poznanych ludzi? Branaman nie
zaniedbuje logiki scenariusza, nie w tym tkwi problem pierwszej połowy filmu.
Brak doświadczenia w żonglowaniu konwencją objawia się w nachalności. Na ogół
twórcy posiłkujący się takim schematem decydują się delikatnie zasygnalizować
widzom rychłe zagrożenie przy równoczesnym ukrywaniu prawdziwej natury
napotykanych przez podróżnych ludzi. Branaman nie zaprzątał sobie głowy takimi „niuansami”
– od razu zarysował wyraźną granicę oddzielającą protagonistów od czarnych
charakterów, tym samym obdzierając fabułę z niemalże całej tajemnicy. Niemalże,
bo pozostała jeszcze kwestia natury zagrożenia, czyhającego na życie naszych
młodych bohaterów. Szczerze mówiąc Branaman powinien jej nie zdradzać,
poprzestać na dziecięcym głosiku rozlegającym się w domu Lucy i postawić na
zwyczajne zniknięcia młodych ludzi, bez portretowania ich przepraw z nieznanym.
Bo owo „nieznane” to w rzeczywistości jeden wielki efekt komputerowy, który aż
odrzuca od ekranu swoją sztucznością – to znaczy w tych momentach, w których
nie wywołuje śmiechu.
Choć podczas pierwszej połowy seansu Branaman zbyt wyraźnie zaznacza
demoniczność kilku bohaterów fabuła przynajmniej nie nuży zanadto. Jeśli oczywiście
gustuje się w długich wstępach koncentrujących się na protagonistach. Ich rysy
psychologiczne zaczerpnięto z innych horrorów z młodymi ludźmi. Postać Seana
(Brett Davern wypadł w tej roli całkiem przekonująco) wydaje się być dokładną
kopią Barry’ego z „Koszmaru minionego lata”, a ugrzecznioną Emily (równie dobra
kreacja Elizabeth Di Prinzio) można z powodzeniem dopasować do każdej znanej final girl. Pozostali protagoniści cechują
się równie ogranymi rysami – Tyler (mało wyrazisty Jeremy Sumpter) myślący
głównie o tym, żeby odzyskać miłość Emily, dowcipniś Hank i przekonana o swojej
wrażliwości na zjawiska nadprzyrodzone Amanda. Brak inwencji przy kreśleniu
sylwetek głównych bohaterów nie przeszkadzał mi zanadto, z czego niezmiernie
się cieszę, bo brak akceptacji ich osobowości zapewne zaprocentowałby niemalże półtoragodzinną
nudą. A tak przynajmniej w trakcie pierwszej połowy projekcji nie czułam
senności. Relacje pomiędzy bohaterami, choć niewyróżniające się niczym
szczególnym, jako tako umilały seans, ale prawdziwe zainteresowanie wzbudzała
mała Lucy (znakomita kreacja Harley Graham). Dziewczynka utrzymuje, że
kontaktuje się z jakimiś przyjaciółmi, najprawdopodobniej mieszkającymi w
pobliskim lasku i pała ogromną sympatią do Emily, z którą spędza najwięcej
czasu pod nieobecność rodziców. Operatorom udało się przy odpowiednio mrocznym
oświetleniu tak poprowadzić kamerę, aby wydobyć maksimum tajemniczości z ujęć
skupiających się na Lucy. Równie dobrze spisali się podczas klimatycznych wędrówek
studentów po jej dużym domostwie, przy akompaniamencie tajemniczego dziecięcego
głosiku. Jedynie jump sceny, wynikające
z obecności przemykających po poszczególnych pomieszczeniach cieni mogłyby być
silniej zaakcentowane, bo w tak delikatnej odsłonie nie spełniały swojego
zadania. Ale w ogólnym rozrachunku towarzysząc bohaterom podczas pierwszej
połowy filmu można spodziewać się całkiem przyzwoitego straszaka w dalszej
części seansu. Nie arcydzieła, ale przynajmniej dobrej, jednorazowej rozrywki.
I pewnie przez ten potencjał drzemiący w pierwszej partii scenariusza
(konwencjonalnego, ale mającego w sobie to coś, co przyciąga uwagę) moje
rozczarowanie drugą odsłoną było tak ogromne. Zero klimatu, zero pomysłu na
interesujące poprowadzenie fabuły, rażąco sztuczne efekty komputerowe i oklepane
zakończenie. Tak w skrócie można podsumować sceny mające miejsce po wyjawieniu
przez twórców bzdurnej natury zagrożenia. Nie od dziś wiadomo, że podczas
rozwiewania aury wypracowanej wcześniej tajemnicy potrzebne jest duże wyczucie
gatunku, aby nie zapomnieć o atmosferze grozy i nie otrzeć się o zwykły absurd.
Cóż, Branaman się o niego nie ociera tylko szafuje nim bez żadnego opamiętania.
Potencjał był… do połowy. Nad resztą lepiej chyba spuścić kurtynę milczenia,
bo naprawdę nie warto dłużej rozwodzić się nad tak miałkim tworem. Może gdyby
Branaman zrezygnował z efektów komputerowych i pozostawił pole na
niedopowiedzenia, bez pokazywania właściwego zagrożenia coś z „The Culling” by
wyszło, może dałoby się zaakceptować konwencjonalną fabułę na tyle, aby
przynajmniej nie przysypiać. Ale w takiej postaci nie pozostaje mi nic innego,
jak dopisać ten obraz do pokaźnej listy horrorowych pomyłek, przy równoczesnym
zastrzeżeniu, że nie jest to obiektywna opinia, że mogą znaleźć się odbiorcy
gustujący w takich straszakach.
Po tym filmie niestety spodziewałam sie podobnego rozczarowania.
OdpowiedzUsuń