czwartek, 21 maja 2015

„The Culling” (2015)


Grupa przyjaciół wybiera się na South by Southwest. W nocy zatrzymują się pod przydrożnym barem, który okazuje się zamknięty. Na parkingu znajdują małą dziewczynkę Lucy, która twierdzi, że zgubiła dziadka. Młodzi postanawiają odwieźć ją do domu. Kiedy docierają na miejsce rodzice Lucy proponują im posiłek przy ognisku. Miły wieczór zakłóca matka dziewczynki, która podczas rąbania drewna rani się w nogę. Mąż postanawia odwieźć ją do szpitala i zostawić Lucy pod opieką nowo poznanych studentów. Kiedy młodzi zostają sami w domu zaczynają mieć miejsce dziwne wydarzenia.

Reżyserska kariera Rustama Branamana, jak dotąd ogranicza się do trzech filmów – thrillera „Project Solitude”, dramatu „Any Day” z Evą Longorią i Seanem Beanem oraz niniejszego horroru „The Culling”. Branaman sam napisał scenariusz do swojego debiutanckiego straszaka, ale mam nadzieję, że z braku innych chętnych, a nie w przekonaniu, że właśnie tak powinna prezentować się fabuła dobrego horroru. Twórcy udało się zgromadzić na tyle przyzwoity budżet, żeby nie męczyć opinii publicznej amatorską pracą kamery (czego nie można już powiedzieć o efektach komputerowych), ale jak się okazało praca operatorów nie zdołała przysłonić miałkiego scenariusza.

Akcję „The Culling” zawiązuje ograny, acz uwielbiany przeze mnie motyw grupki przyjaciół, która wybiera się w podróż, kojarzony głównie z filmowymi rąbankami. Tym razem miejscem docelowym ma być South by Southwest, ale jak można się tego spodziewać, podobnie jak bohaterowie remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” młodzi nie zobaczą występu swojego ulubionego zespołu. Przeszkodzi im mała dziewczynka, Lucy, znaleziona na parkingu przydrożnego baru. W tym momencie pewnie w głowie każdego widza, który zdaje sobie sprawę, jaki gatunek filmowy reprezentuje „The Culling” odezwą się dzwonki alarmowe. Z zapłakanej dziewczynki o anielskiej twarzy bije tak nachalna niewinność, że chyba żaden odbiorca nie da się tak oszukać, jak protagoniści. Lucy zabiera ich do swojego domu na odludziu, gdzie chwilę potem scenarzysta da nam kolejne powody do niepokoju. Ale, jak to zwykle w tego typu filmach bywa, nie zaalarmują one naszych altruistycznych młodych ludzi. Najpierw zastają oni puste domostwo, ale chwilę później przyjeżdżają zaniepokojeni rodzice małej, którzy pragną odwdzięczyć się studentom za doprowadzenie ich córeczki do domu. Organizują zakrapiany alkoholem wieczorek przy ognisku, w trakcie którego bagatelizują dziwaczne odgłosy dobiegające z domu. Ich goście w sumie też nie przykładają do nich większej wagi, ze stereotypowo amerykańską ufnością podchodzą do swoich gospodarzy, którzy z kolei zapewne z miejsca rozbudzą podejrzenia widzów. A jeśli nie to jestem przekonana, że już podczas następnej sceny. Bo jacy rodzice pozostawiają córeczkę i dom pod opieką dopiero co poznanych ludzi? Branaman nie zaniedbuje logiki scenariusza, nie w tym tkwi problem pierwszej połowy filmu. Brak doświadczenia w żonglowaniu konwencją objawia się w nachalności. Na ogół twórcy posiłkujący się takim schematem decydują się delikatnie zasygnalizować widzom rychłe zagrożenie przy równoczesnym ukrywaniu prawdziwej natury napotykanych przez podróżnych ludzi. Branaman nie zaprzątał sobie głowy takimi „niuansami” – od razu zarysował wyraźną granicę oddzielającą protagonistów od czarnych charakterów, tym samym obdzierając fabułę z niemalże całej tajemnicy. Niemalże, bo pozostała jeszcze kwestia natury zagrożenia, czyhającego na życie naszych młodych bohaterów. Szczerze mówiąc Branaman powinien jej nie zdradzać, poprzestać na dziecięcym głosiku rozlegającym się w domu Lucy i postawić na zwyczajne zniknięcia młodych ludzi, bez portretowania ich przepraw z nieznanym. Bo owo „nieznane” to w rzeczywistości jeden wielki efekt komputerowy, który aż odrzuca od ekranu swoją sztucznością – to znaczy w tych momentach, w których nie wywołuje śmiechu.

Choć podczas pierwszej połowy seansu Branaman zbyt wyraźnie zaznacza demoniczność kilku bohaterów fabuła przynajmniej nie nuży zanadto. Jeśli oczywiście gustuje się w długich wstępach koncentrujących się na protagonistach. Ich rysy psychologiczne zaczerpnięto z innych horrorów z młodymi ludźmi. Postać Seana (Brett Davern wypadł w tej roli całkiem przekonująco) wydaje się być dokładną kopią Barry’ego z „Koszmaru minionego lata”, a ugrzecznioną Emily (równie dobra kreacja Elizabeth Di Prinzio) można z powodzeniem dopasować do każdej znanej final girl. Pozostali protagoniści cechują się równie ogranymi rysami – Tyler (mało wyrazisty Jeremy Sumpter) myślący głównie o tym, żeby odzyskać miłość Emily, dowcipniś Hank i przekonana o swojej wrażliwości na zjawiska nadprzyrodzone Amanda. Brak inwencji przy kreśleniu sylwetek głównych bohaterów nie przeszkadzał mi zanadto, z czego niezmiernie się cieszę, bo brak akceptacji ich osobowości zapewne zaprocentowałby niemalże półtoragodzinną nudą. A tak przynajmniej w trakcie pierwszej połowy projekcji nie czułam senności. Relacje pomiędzy bohaterami, choć niewyróżniające się niczym szczególnym, jako tako umilały seans, ale prawdziwe zainteresowanie wzbudzała mała Lucy (znakomita kreacja Harley Graham). Dziewczynka utrzymuje, że kontaktuje się z jakimiś przyjaciółmi, najprawdopodobniej mieszkającymi w pobliskim lasku i pała ogromną sympatią do Emily, z którą spędza najwięcej czasu pod nieobecność rodziców. Operatorom udało się przy odpowiednio mrocznym oświetleniu tak poprowadzić kamerę, aby wydobyć maksimum tajemniczości z ujęć skupiających się na Lucy. Równie dobrze spisali się podczas klimatycznych wędrówek studentów po jej dużym domostwie, przy akompaniamencie tajemniczego dziecięcego głosiku. Jedynie jump sceny, wynikające z obecności przemykających po poszczególnych pomieszczeniach cieni mogłyby być silniej zaakcentowane, bo w tak delikatnej odsłonie nie spełniały swojego zadania. Ale w ogólnym rozrachunku towarzysząc bohaterom podczas pierwszej połowy filmu można spodziewać się całkiem przyzwoitego straszaka w dalszej części seansu. Nie arcydzieła, ale przynajmniej dobrej, jednorazowej rozrywki. I pewnie przez ten potencjał drzemiący w pierwszej partii scenariusza (konwencjonalnego, ale mającego w sobie to coś, co przyciąga uwagę) moje rozczarowanie drugą odsłoną było tak ogromne. Zero klimatu, zero pomysłu na interesujące poprowadzenie fabuły, rażąco sztuczne efekty komputerowe i oklepane zakończenie. Tak w skrócie można podsumować sceny mające miejsce po wyjawieniu przez twórców bzdurnej natury zagrożenia. Nie od dziś wiadomo, że podczas rozwiewania aury wypracowanej wcześniej tajemnicy potrzebne jest duże wyczucie gatunku, aby nie zapomnieć o atmosferze grozy i nie otrzeć się o zwykły absurd. Cóż, Branaman się o niego nie ociera tylko szafuje nim bez żadnego opamiętania.

Potencjał był… do połowy. Nad resztą lepiej chyba spuścić kurtynę milczenia, bo naprawdę nie warto dłużej rozwodzić się nad tak miałkim tworem. Może gdyby Branaman zrezygnował z efektów komputerowych i pozostawił pole na niedopowiedzenia, bez pokazywania właściwego zagrożenia coś z „The Culling” by wyszło, może dałoby się zaakceptować konwencjonalną fabułę na tyle, aby przynajmniej nie przysypiać. Ale w takiej postaci nie pozostaje mi nic innego, jak dopisać ten obraz do pokaźnej listy horrorowych pomyłek, przy równoczesnym zastrzeżeniu, że nie jest to obiektywna opinia, że mogą znaleźć się odbiorcy gustujący w takich straszakach.

1 komentarz:

  1. Po tym filmie niestety spodziewałam sie podobnego rozczarowania.

    OdpowiedzUsuń