Rok 2008, Londyn. Na skutek efektu cieplarnianego miasto spowija mrok, a na
ulicach zalega woda. Twardy, nieprzestrzegający procedur policyjnych detektyw
Harley Stone odkrywa, że do Londynu wrócił seryjny morderca, który przed laty
zabił jego partnera. Szaleniec bez pomocy narzędzi rozpruwa swoim ofiarom
klatki piersiowe, wyjmuje serca, które w części zjada, a resztę przysyła
policji. Stone wraz z nowym partnerem, specjalistą od seryjnych morderców,
absolwentem Uniwersytetu Oksfordzkiego, Dickiem Durkinem, stara się wyeliminować
zabójcę, zanim ten pozbawi życia więcej ludzi. Szczególnie dziewczynę Harley’a,
wdowę po jego pierwszym partnerze, Michelle McLaine, którą morderca sobie upatrzył.
Detektywi wkrótce dowiadują się, że ich przeciwnik nie jest człowiekiem.
Brytyjski horror science fiction Tony’ego Maylama, w latach 90-tych
dystrybuowany głównie na kasetach VHS. Pomimo przyzwoitego budżetu (szacunkowo 7
milionów dolarów) twórcy „W mgnieniu oka” zdecydowali się nakręcić swój film w
duchu klasy B, odżegnując się od mainstreamu. Taka stylizacja wespół ze słabą
kampanią reklamową zapewne przyczyniła się do kasowej porażki tej produkcji –
wpływy ze sprzedaży filmu nawet nie pokryły budżetu przeznaczonego na jego
realizację. Jednakże paradoksalnie komercyjna klęska nie przełożyła się na
opinie widzów. Obecnie „W mgnieniu oka” cieszy się bardzo pochlebnymi opiniami
odbiorców, którzy chętnie określają go mianem filmu kultowego.
Dlaczego ze wszystkich, „taśmowo” produkowanych B-klasowych horrorów
science fiction, z ubiegłego wieku, to właśnie „W mgnieniu oka” zasilił niedługą
listę produkcji, którym udało się nie odejść w zapomnienie? Co w nim takiego
wyjątkowego, że przetrwał próbę czasu i nadal przyciąga przed ekrany nie tylko
wielbicieli kina grozy, ale również osoby tylko sporadycznie sięgające po ten
gatunek? Cóż, przede wszystkim Maylam pokazał hollywoodzkim, napuszonym twórcom,
że nawet dysponując przyzwoitym budżetem można bawić się gatunkiem, bez silenia
się na powagę i bez obsesyjnego dopracowywania wszystkich szczegółów, co w
większości przypadków stwarza wrażenie swoistej sztywności. „W mgnieniu oka”,
mówiąc metaforycznie, jest giętki – scenariusz Gary’ego Scotta Thompsona
swobodnie przeskakuje z jednej konwencji w drugą, nie wywołując w widzach
poczucia przekombinowania. Maylama nie ograniczały żadne ramy gatunkowe – robił
co chciał i jak chciał, mając w poważaniu wszystkie zawężające pole działania
definicje i to się czuje oglądając jego najbardziej znane dzieło.
Rutger Hauer i Alastair Duncan stworzyli niezapomniany duet, w każdym calu
różniących się bohaterów. Ten pierwszy we właściwym sobie, zjawiskowym stylu,
wykreował postać, jakby żywcem wyjętą z kina akcji. Harley Stone to twardy,
niezrównoważony glina, który najpierw strzela, a potem myśli i który w
poważaniu ma wszelkie policyjne procedury. Lubi działać sam, dlatego też bez
większego entuzjazmu przyjmuje przydział nowego partnera. Dick Durkin jest jego
całkowitym przeciwieństwem. Poważnie traktujący swoją pracę, bez sprzeciwów
przyjmujący rozkazy przełożonych kujonek, który początkowo aż drży na wieść, że
musi współpracować z osobą, „cieszącą się” na posterunku opinią szaleńca. Taki
duet musiał intrygować i rzeczywiście twórcy zrobili absolutnie wszystko, żeby zdynamizować
ich relację oraz rozbawić widzów ich przekomarzankami i cynicznymi dowcipami.
Ten humorystyczny akcent znakomicie współgra z kryminalną stroną scenariusza,
czyli chaotycznym śledztwem tej dwójki, śladami potwora wyrywającego i
konsumującego serca swoich ofiar. Jak w pewnym momencie dowcipnie stwierdza
Stone, detektywi mogą być przekonani tylko o tym, że morderca nie jest
wegetarianinem, bo analiza dowodów w początkowej fazie dochodzenia nie przynosi
żadnych rezultatów, a świadkowie nie są w stanie opisać sprawcy. Z czasem
Maylam pokazuje w szybkich migawkach szpony zabójcy, które dowodzą, że nie jest
on człowiekiem, a praca kryminalistyków wkrótce owocuje zaskakującymi faktami.
Otóż, okazuje się, że organizm mordercy wchłania część DNA jego ofiar, w tym
szczurów. Okultystyczne symbole, które zostawia w miejscach zbrodni i na ciele
Durkina (scena, w której poraniony detektyw prosi o lusterko, żeby to sobie
obejrzeć to kwintesencja znakomitego poczucia humoru twórców) każą mu
podejrzewać, że posiadł sztukę przejmowania duszy swoich ofiar, poprzez
częściowe konsumowanie ich serc, co wzbogaca scenariusz dodatkowymi akcentami
horrorowymi. Dodatkowymi, bo najbardziej charakterystycznym elementem tożsamym
dla tego gatunku jest sceneria. Mroczne, zanieczyszczone, podmokłe miasto,
pełne szczurów i gęstego smogu, które miejscami dosłownie mnie przyduszało.
Twórcy już na początku filmu tłumaczą ten przygnębiający, odstręczający obraz
Londynu efektem cieplarnianym, ale nie próbują moralizować, wprowadzać wątków
charakterystycznych dla eko horrorów
– zwyczajnie usprawiedliwiają generowanie samym miejscem akcji, aż tak
zagęszczonego klimatu wszechobecnego zepsucia. Kolejnym stricte horrorowym
elementem są widoczki trupów, z rozpłatanymi klatkami piersiowymi oraz ich
ponadgryzane serca. Realizmu nie ma w nich za grosz – na pierwszy rzut oka
widać, że mamy do czynienia z gumowymi manekinami podlanymi przejaskrawioną
posoką i właśnie to jest w scenach gore
najwspanialsze. Dla mnie nie ma nic lepszego niż kiczowate, makabryczne
sekwencje rodem z kina klasy B - na takich filmach się wychowałam, dlatego
przez zwykły sentyment już zawsze będę optować za tego typu rekwizytami, które
niestety obecnie zostały niemalże całkowicie wyparte przez bzdurne CGI.
Ataki antagonisty poprowadzono nie tylko z poszanowaniem napięcia i
zawrotnej akcji (wielkie spluwy, które dzierżą policjanci, gwarantują multum
strzelanek), ale również aury uwierającej tajemnicy. W większości scen widzimy
tylko nieludzkie szpony potwora, a to wręcz gwarantuje wzbudzenie ciekawości
widzów, oczekujących na całościowy obraz monstrum. Jak wygląda dowiemy się
dopiero pod koniec seansu. Maylam dozuje napięcie stopniowym „odkrywaniem kart”
i czyni to z wręcz niezwykłym wyczuciem suspensu. UWAGA SPOILER A w finale uderza maksymalnie realistyczną sylwetką antybohatera,
swoją koszmarną aparycją z powodzeniem mogącą konkurować z Obcym i Predatorem KONIEC SPOILERA.
Moim zdaniem „W mgnieniu oka” to prawdziwe cudo – kwintesencja B-klasowych
horrorów science fiction. Męskie kino, które zapewne zachwyci również żeńską
część widowni zakochaną w tego typu, niczym nieskrępowanych dziełach, kładących
nacisk nie tylko na strzelanki i rys psychologiczny twardego gliniarza, ale
również na przygnębiający klimat, kiczowate efekty specjalne i prześmiewcze,
znakomicie rozpisane dialogi. Jeśli horrory science fiction to tylko takie!
Dzięki Buffy za tę reckę! Długo zastanawiałem się jak brzmi tytuł tego filmu, bo oglądałem go jako mały smarkacz (miałem może z 5 lat) i zapamiętałem jedynie postać antagonisty wyrywającego swoim ofiarom serca długimi szponami. No, w tamtych czasach ten film spędzał mi sen z powiek i ufundował kilka nieprzespanych nocy. Dziś pewnie nie zrobi na mnie aż takiego wrażenia, ale z chęcią go sobie odświeżę.
OdpowiedzUsuńTo prawdziwe cudo - masz rację Buffy. Widziałem kilka razy i zapamiętałem na zawsze te ich wielkie giwery i to, że Hauer żarł czekoladę i zapijał kawą (w wielkich ilościach)
OdpowiedzUsuńYhm, kompletny świr, którego nie da się nie polubić. Jego partnera zresztą też. Normalnie wybuchowy duet, bez którego film sporo by stracił.
UsuńUwielbiam Hauera, a „Split Second” to dla mnie jeden z jego najlepszych filmów. Pamiętam jak go oglądałem pierwszy raz. Mały byłem, ale podobało mi się niesamowicie. Co parę lat oglądam go, bo takie filmy nigdy się nie nudzą.
OdpowiedzUsuń