środa, 13 maja 2015

„Król Trupiogłowy” (1986)


Amerykanin, Howard Hallenbeck, przyjeżdża wraz z żoną i dwójką dzieci do małego miasteczka w Irlandii. Mężczyzna ma zamiar poznać tutejszy folklor i dawne wierzenia mieszkańców, a potem kontynuować podróż po Europie. Tymczasem pewien rolnik nieopatrznie uwalnia spod ziemi starożytne bóstwo, od wieków więzione w tych stronach. Potwór zaczyna siać postrach w miasteczku, policja jest bezradna w obliczu jego mocy. Wkrótce Howard odnajduje w kościele wskazówki, jak zgładzić pogańskie monstrum.

Amerykańsko-brytyjsko-irlandzka adaptacja opowiadania Clive’a Barkera zamieszczonego w trzecim tomie „Ksiąg krwi”. Wszechstronny artysta, znany chyba każdemu wielbicielowi krwawego kina grozy i literatury ekstremalnej napisał scenariusz „Króla Trupiogłowego” w oparciu o swoją własną epicką historię. Za reżyserię odpowiadał George Pavlou, z którym Barker już wcześniej współpracował przy filmie „Underworld” z 1985 roku (choć wówczas mocno okrojono jego scenariusz).

Clive Barker nie był zadowolony z efektu końcowego „Króla Trupiogłowego”, głównie przez kiczowaty wygląd tytułowego antybohatera, dlatego też nosił się z zamiarem nakręcenia remake’u filmu Pavlou. Na razie plany stanęły w miejscu, a szkoda, bo dobrze byłoby zobaczyć tę historię z perspektywy reżysera między innymi „Wysłannika piekieł” i „Nocnego plamienia”. Sporo pisarzy, również literatury grozy, ma to do siebie, że rzadko są zadowoleni z adaptacji swoich dzieł. Jeśli zapoznać się z reżyserską karierą Barkera nie można mieć mu za złe utyskiwań na „Króla Trupiogłowego” – chyba nikt nie ma wątpliwości, że jeden z największych mistrzów krwawego horroru nakręciłby to lepiej. Inna sprawa, że zdania Barkera wcale nie trzeba podzielać. Przy wszystkich mankamentach filmu Pavlou (których nie ma wiele) nie potrafiłam powstrzymać się od wyrażania głośnych zachwytów pod jego adresem. Twórcy przenieśli na ekran ciekawą historię Barkera z poszanowaniem wszystkich reguł rządzących gatunkiem, ocierając się o klasę B, szczególnie podczas szafowania efektami specjalnymi, ale również odznaczając się maniakalną wręcz dbałością o duszący klimat grozy. Połowę sukcesu w generowaniu atmosfery zapewniło Pavlou miejsce akcji – małe, irlandzkie miasteczko, złożone z prostych, trudniących się głównie rolnictwem mieszkańców, skrywających jakieś przerażające sekrety. Operatorzy sportretowali prowincję z naciskiem na jej wyalienowanie i spustoszenie – posępne zdjęcia często wyludnionego miasteczka sprawiają wrażenie, jakby dosłownie przed chwilą doszło w nim do jakiejś katastrofy ekologicznej. Wrażenie to dodatkowo potęguje jesienna, przygnębiająca aura obumierania natury, absolutnie nie zobaczymy tutaj tak często eksponowanych w irlandzkim kinie rażąco zielonych, bezkresnych pól. Niemałą rolę w budowaniu klimatu odegrała również ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Colina Townsa – głośne przemieszanie kakofonii z wpadającymi w ucho, zgrabnymi kompozycjami często robiło na mnie większe wrażenie, aniżeli liczne sceny mordów.

Scenariuszowi Barkera najbliżej było do slashera, ale pisarz wystarał się również o delikatne skomplikowanie ogranego w kinie grozy schematu akcentami folklorystycznymi i bluźnierczymi. W słowniku tego artysty nie istnieje pojęcie „świętości”, jest gotów sprofanować wszystko, aby tylko zbulwersować odbiorców. Tym razem padło na kościół, stojący w miejscu dawnej świątyni Trupiogłowego. Po jego przebudzeniu w środku zaczęły mieć miejsce niepojęte rzeczy. Szczególną moc wydzielał ołtarz: po jego dotknięciu danego śmiałka krótkotrwale nawiedzały niepokojące, znakomicie zmontowane halucynacje. Ponadto w kościele znajduje się witraż, obrazujący pokonanego potwora przez jakąś pozbawioną twarzy postać, co uświadamia głównemu bohaterowi, Howardowi (bardzo dobrze oddanemu na ekranie przez Davida Dukesa), że rozszyfrowanie jego symboliki zaprocentuje zgładzeniem Trupiogłowego. Żeby jednak móc swobodnie przebywać w kościele musi stawić czoła wiernemu wyznawcy pogańskiego bóstwa, księdza, który uznał, że służenie chrześcijańskiemu Bogu mniej mu się opłaca. Równolegle z tymi wydarzeniami rozgrywa się stricte slasherowa akcja. Trupiogłowy, który według Barkera wygląda, jak wysoki fallus z zębami, a według mnie ma swój bezsprzeczny kiczowaty, gumowy urok, wędruje po miasteczku i pozbawia życia niemalże każdego, kto stanie mu na drodze. Paleta jego zbrodniczej działalności jest mało innowacyjna, ale za to podlana odpowiednią ilością posoki fizycznie obecnej na planie, nie wygenerowanej komputerowo. Choć Pavlou i Barker nie popisali się większą inwencją w sekwencjach eliminacji ofiar dwie sceny dosłownie mnie zachwyciły. Pierwsza w kontekście czysto komediowym, kiedy młoda parka ucieka przez lasek trzymając się za ręce i w pewnym momencie wyrasta przed nimi Trupiogłowy. Następuje szybki, ukryty przed wzorkiem widza mord chłopaka, ale nieświadoma tego dziewczyna biegnie dalej, ściskając w ręku jego odciętą od reszty ciała dłoń. Kiedy dobiega do grupki ludzi ogląda się za siebie chcąc zwrócić się do partnera, ale ku swojemu przerażeniu konstatuje, że z jej chłopaka została tylko jedna część ciała. Drugim ciekawym zgonem było rozszarpanie mężczyzny pod koniec filmu (nie zdradzę którego, żeby nie spoilerować), ale już nie dzięki specyficznemu poczuciu humoru Barkera tylko kunsztowi ekspertów od efektów specjalnych, obficie podlewających tą sekwencję posoką i lepkimi płynami ustrojowymi. Zatrzymując się na chwilę przy efektach należy odnotować, że te fizycznie obecne na planie oddano z poszanowaniem magicznej stylistyki klina klasy B z lat 80-tych. Nie jawią się realistycznie, ale mają w sobie jakąś wizualną moc, paradoksalnie ich kiczowatość sprawia, że dosłownie nie można oderwać wzroku od ekranu. Gorzej jest z efektami komputerowymi, wyobrażającymi wyładowania elektryczne podczas przebudzenia Trupiogłowego i w trakcie finalnego pojedynku dobra ze złem. Jak to w niskobudżetowym kinie końcówki XX wieku wyglądają, jakby wyjęto je z jakiejś animacji. Może i by nie raziły tak bardzo (bo w końcu takie efekty również mają swój urok) gdyby Pavlou nie zdecydował się dosłownie przeładować nimi ostatnich partii filmu. Drugi mankament dotyczy scenariusza, nie realizacji, choć to bardziej niedopatrzenie, aniżeli jakiś rażący minus. W pewnym momencie epizodyczną rólkę odgrywa kobieta z przeszywającym spojrzeniem, która choć wydaje się małżonce Howarda znajoma Barker zapomina pociągnąć ten wątek, objaśnić skąd wzięło się owe wrażenie. Chociaż z drugiej strony takim zabiegiem pozostawił pole do indywidualnych, ciekawych interpretacji niniejszego wątku.

Nie mogę podpisać się pod krytyką Clive’a Barkera (pomimo całej sympatii do jego twórczości) wymierzoną w obraz George’a Pavlou, bo „Król Trupiogłowy” to jeden z najlepszych horrorów klasy B, jaki dotychczas widziałam. Jest tutaj dosłownie wszystko, co krwawe kino grozy mieć powinno – od posoki, którą twórcy szafują ostrożnie bez zaciemniania problematyki filmu, przez wciągającą fabułę i gęsty klimat wyalienowania, zaszczucia, wszechobecnego obumierania środowiska naturalnego po oczywiście urokliwego (oksymoron zamierzony) gumowego potworka. Czego chcieć więcej od niczym nieskrępowanych rąbanek, swobodnie, bez żadnych sztywnych ograniczeń poruszających się po ramach gatunkowych? Cóż, mnie już niczego ponadto nie potrzeba. 

1 komentarz: