wtorek, 30 września 2014

„Zniknięcie” (1988)


Młoda para, Rex i Saskia, spędza wolne dni we Francji, ciesząc się swoim towarzystwem. Podczas postoju na stacji benzynowej kobieta kieruje się do pobliskiego baru i już nie wraca. Przerażony Rex przeszukuje cały teren, ale nie odnosi to żadnego rezultatu. Saskia znika bez śladu i dopiero wydarzenia mające miejsce trzy lata później rzucają trochę światła na tą zagadkę. Choć Rex spotyka się z inną dziewczyną nie zapomina o zaginionej ukochanej. Rozwiesza plakaty z jej podobizną i udziela wywiadów w mediach, w których często prosi porywacza o wyjawienie mu prawdy. Jego zaangażowanie wkrótce zwraca uwagę oprawcy Saski.

Holendersko-francuska adaptacja powieści Tima Krabbe, pt. „Złote jajko”, wyreżyserowana przez George’a Sluizera, na podstawie ich wspólnego scenariusza. Film szybko zaskarbił sobie sympatię krytyków, którzy nie ustawali w ciągłych zachwytach nad między innymi jego realizacją i narracją, co zapewne zaowocowało umieszczeniem tego tytułu w 1991 roku przez National Board of Review na liście najlepszych produkcji zagranicznych oraz próbą nominowania „Zniknięcia” do Oscara w kategorii najlepszych filmów nieanglojęzycznych. Kandydatura została jednak odrzucona przez Akademię, która swój werdykt wytłumaczyła tym, że produkcja Sluizera nie przystaje do typowych reprezentantów sztuki holenderskiej, a Francji firmować nie może przez wzgląd na ograniczoną ilość francuskich dialogów. Z innych dowodów uznania na wzmiankę zasługuje uhonorowanie produkcji Sluizera Złotym Cielcem na Netherlands-Film Festival, Feniksem odtwórczynię roli Saski Johannę ter Steege oraz zamieszczeniem w 2010 roku „Zniknięcia” na liście stu najlepszych filmów kina światowego przez magazyn „Empire”. Sukces popchnął Sluizera do nakręcenia amerykańskiej wersji „Zniknięcia” w 1993 roku (pod polskim tytułem „Zaginiona bez śladu”) z Jeffem Bridgesem, Kieferem Sutherlandem, Nancy Travis i Sandrą Bullock w rolach głównych.

Osobiście mam ambiwalentne odczucia do tej produkcji. Podczas seansu moje wrażenia zmieniały się ze sceny na scenę, balansując pomiędzy czystym zachwytem i zwykłym znużeniem. Nie wiem, czy ta nierówność była zamierzonym zabiegiem twórców, pragnących wprowadzić pewnego rodzaju dysonans poznawczy, mający większą szansę wbić się w pamięć, czy scenariusz najzwyczajniej w świecie chwilami tracił rozpęd, poprzez swoje zbyt duże rozbudowanie. Tak, więc prolog filmu, którego głównymi bohaterami są Rex (znakomity Gene Bervoets) i Saskia (moim zdaniem na początku tej historii zbyt mocno egzaltowana Johanna ter Steege) podróżujący przez Francję z miejsca mnie urzekł. Wyraziste zdjęcia pięknych widoczków i mrocznej szosy, przy akompaniamencie fenomenalnej ścieżki dźwiękowej Henny’ego Vrientena wręcz wgniatały w fotel, odwracając uwagę od wymuszenie dowcipnych konwersacji bohaterów. Pierwszym punktem kulminacyjnym ich podróży jest moim zdaniem mistrzowska scena pozostawienia Saski przez Rexa w ciemnym tunelu. Mężczyzna rusza na piechotę po benzynę, a przerażona kobieta wrzeszczy za nim w gęstych ciemnościach. Sluizerowi tylko dwa razy w „Zniknięciu” udało się zbudować tak porażający klimat (drugi raz dopiero w finale). Kiedy Rex i Saskia docierają do stacji benzynowej i dziewczyna znika bez śladu akcja przeskakuje do Francuza, Raymonda Lemorne’a (świetny w tej roli Bernard-Pierre Donnadieu), pozornie szczęśliwego męża i ojca, który w tajemnicy przed rodziną opracowuje misterny plan porwania kobiety. Szybko można się zorientować, że twórcy zaburzyli tutaj chronologię, prezentując nam wydarzenia sprzed zaginięcia Saski z punktu widzenia jej porywacza, co w moim mniemaniu burzy klimat. Film o wiele lepiej prezentowałby się bez tego przedwczesnego ujawnienia tajemnicy zaginięcia Saski. Niestety, aura mistycyzmu wyczuwalna w trakcie chaotycznych poszukiwań dziewczyny przez Rexa zaraz po jej zniknięciu wyparowała w drugiej, mocno nużącej partii, obrazującej losy jej niezdarnego oprawcy. Później akcja znowuż przeskakuje, tym razem o trzy lata do przodu. Wówczas to dowiadujemy się, że Rex wraz ze swoją nową dziewczyną nadal oddaje się uporczywym próbom wyjaśnienia zagadki zaginięcia Saski. Ta obsesja wręcz zżera go od środka. Tak bardzo pragnie dowiedzieć się, jak skończyła jego ukochana, że nawet nie myśli o zemście na jej oprawcy, który notabene teraz podsyła mu pocztówki ze wskazówkami kolejnych posunięć. Rex jest marionetką w rękach Raymonda, który opracowuje kolejny demoniczny plan. W tej trzeciej partii filmu urzekły mnie charakterystyki dwóch głównych bohaterów rozgrywki. Ich zachowanie w pierwszym lepszym amerykańskim filmie zapewne wydawałoby się mocno nielogiczne, ale przez wzgląd na to, że scenarzyści sporo miejsca poświęcili ich osobowościom nietrudno logicznie wytłumaczyć sobie ich z pozoru nieprzemyślane posunięcia, prowadzące do oczekiwanej konfrontacji.

Czwarta część tej historii, obrazująca relacje pomiędzy dwoma przeciwstawnymi bohaterami zachwyca retrospekcjami, ale nuży dialogami. Inaczej mówiąc, kiedy to tajemnica zniknięcia Saski (w końcówce również zobaczymy Johannę ter Steege, która w porównaniu do prologu wypadła w niej wręcz zjawiskowo) zaczęła się wyjaśniać nie mogłam oderwać wzroku od ekranu, poznając tajniki niezdarnego planu oprawcy. Ale równocześnie popadałam w swego rodzaju letarg ilekroć scenarzyści wracali do tymczasowych wydarzeń, ogniskujących się na rozmowach Rexa i Raymonda. Natomiast finał miażdży w każdym calu, nie tylko swoją nieprzewidywalnością, ale też druzgocącą wymową. Pesymistyczny i niepokojący, czyli dokładnie taki, jaki porządny thriller mieć powinien.

Po seansie „Zniknięcia”, które to owszem jest całkiem przyzwoitym dreszczowcem, ale jednak niepozbawionym kilku mankamentów, zastanawiam się nad zapoznaniem się z jego amerykańskim remake’iem. Jestem po prostu ciekawa, czy George Sluizer zmodyfikował na plus te nużące wstawki pojawiające się w pierwowzorze, czy raczej odwrotnie – zepsuł elementy, które były wręcz idealne (realizację, ścieżkę dźwiękową, charakterystykę bohaterów i dwie mocno trzymające w napięciu sceny). Cóż, może kiedyś zdecyduję się na seans „Zaginionej bez śladu”, a tymczasem polecam oryginał osobom, którzy jeszcze się z nim nie zapoznali, ale pod warunkiem, że niestraszne im monotonne przestoje w akcji, które choć są jedynym minusem „Zniknięcia” to jednak na tyle istotnym, aby zniechęcić co bardziej niecierpliwych widzów. Pozostałych zachęcam do obejrzenia, bo choć sama jestem daleka od zachwytów nad scenariuszem to jednak tkwi w nim spory potencjał, z którym warto się zapoznać.

niedziela, 28 września 2014

„Schramm” (1993)

OSOBY NIEPEŁNOLETNIE BARDZO PROSZĘ O OPUSZCZENIE TEGO TEKSTU

Seryjny morderca, Lothar Schramm, po zabójstwie dwójki głosicieli dobrej nowiny w swoim mieszkaniu, próbuje zamalować zbryzganą krwią ścianę. Podczas pracy spada z drabiny i powoli dogorywa na podłodze. W ostatnich chwilach życia przypomina sobie kilka ostatnich dni, w których jak zwykle odgrywał rolę przykładnego sąsiada i przyjaciela prostytutki mieszkającej w tym samym budynku, która nie zdawała sobie sprawy, że spotyka się ze zbrodniarzem, okrzykniętym przez prasę „Szminkowym mordercą”.

Od czasu seansu „Nekromantika” niemieckiego twórcy kina ekstremalnego, Jorga Buttgereita długo mobilizowałam się do poznania innej jego twórczości. Powodem tej niechęci było zaniedbanie fabuły „Nekromantika” na rzecz ciągłego szokowania coraz to bardziej zwyrodniałymi scenami, które z czasem zaczęły ocierać się o zwykłą groteskę. Miałam obawy, że drugi z bardziej znanych obrazów Buttgereita, „Schramm” (do którego wspólnie z Franzem Rodenkirchenem napisał również scenariusz), też zaserwuje mi długi spektakl przemocy, bez pretensji do czegoś bardziej intrygującego. A więc sięgając po „Schramma” byłam przygotowana na początkowy szok śmiałą przemocą, który z czasem przejdzie w zwykłą groteskę, spychając fabułę na drugi plan. I jakież było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że niniejsza produkcja znacznie odbiega od estetyki „Nekromantika”.

Pierwszą sceną Buttgereit depcze wszystkie zasady budowania dramaturgii. Zamiast dopiero w finale punkt kulminacyjny „Schramma” ma miejsce już na początku seansu, bez uprzedniego budowania dramaturgii. Widzimy leżącego na podłodze krwawiącego Schramma (idealny w tej roli Florian Koerner von Gustorf) oraz wycinek z gazety informujący o śmierci „Szminkowego mordercy” (ten przydomek Buttgereit zapewne zapożyczył od Williama Heirensa, seryjnego zabójcy, który działał w Stanach Zjednoczonych w latach 1942-1946). Następnie naszym oczom ukazują się fragmenty wspomnień z dzieciństwa Lothara Schramma, przywodzące na myśl zapis na zniszczonej taśmie VHS, na których to niegdyś rodziny rejestrowały swoje najszczęśliwsze chwile. Potem czas zaczyna się cofać, najpierw o kilka godzin wstecz, kiedy to próg mieszkania Schramma przekroczyli głosiciele dobrej nowiny. Po krótkiej rozmowie mężczyzna zabija oboje, brudząc ścianę krwią jednego z nich tryskającą z podciętego gardła. Później maluje szminką usta kobiety i ustawia trupy w obscenicznej pozie, aby utrwalić ją na zdjęciach z polaroida. Po tym mocnym wstępie akcja znowu cofa się o parę dni do tyłu, dzięki czemu możemy poznać urywki z samotnego życia Schramma, często następujące po sobie bez poszanowania chronologii.

Obserwując kilka ostatnich dni z życia tytułowego antybohatera, przeciwnie niż w „Nekromantiku” największe wrażenie zrobiła na mnie surrealistyczna realizacja. W „Schrammie” dialogi ograniczono do absolutnego minimum, budując fabułę zdjęciami i mistrzowską ścieżką dźwiękową, skomponowaną przez Maxa Mullera i Gundula Schmitza. To niełatwa sztuka, więc tym bardziej jestem zdziwiona, że akurat taki skandalista jak Buttgereit nie tylko podołał temu zadaniu, ale dodatkowo miejscami otarł się o artyzm, co szokuje w kontekście takiego scenariusza. W „Schrammie” nie tylko głównym bohaterem jest seryjny morderca – jest on też narratorem i naszym przewodnikiem. Widzimy, co dzieje się w jego otoczeniu, ale też, co bardziej niewygodne możemy wejść w głąb jego zwichrowanego umysłu. To w połączeniu z wszechobecną psychodelią, co bardziej wrażliwych widzów może wprowadzić w depresję. W końcu twórcy zmierzają do utożsamienia widzów z iście zdegenerowaną jednostką, której nie da się współczuć, ani dopingować, ale też aż do końca seansu nie można się od niej uwolnić. Oczywiście, Buttgereit próbuje wzbudzić naszą litość do mordercy poprzez odmalowanie obrazu samotnego mężczyzny, który nie radzi sobie z kobietami, a ową bierność w kontaktach z nimi rekompensuje sobie stosunkami z nadmuchiwaną seks-lalką . Świadczy o tym na przykład scena, w trakcie której słyszy przez ścianę odgłosy stosunku jego przyjaciółki, prostytutki Marianne, z klientem, które popychają go do rozładowania napięcia seksualnego poprzez akt z nadmuchiwaną lalką. Z czasem Schramm stanie do walki o względy Marianne, ale w decydującym momencie dopuści do głosu swoją drugą naturę, która pozwoli mu wykorzystać kobietę w prostszy sposób. Buttgereit widocznie zmierzał do wzbudzenia w widzach choćby minimalnego współczucia do głównego antybohatera, ale w moim przypadku nie odniosło to pożądanego skutku, co tylko wzmogło efekt szoku na skutek obcowania z tak zdegenerowaną jednostką.

Jak już wspomniałam oprócz seksualnych perypetii Schramma dużą siłą tej produkcji jest możliwość podejrzenia jego makabrycznych wyobrażeń. Weźmy dla przykładu imaginację wizyty u stomatologa, kiedy to lekarz po wyrwaniu zęba zabiera się za długie wyciąganie oka Schramma, które to kamera rejestruje z wręcz obsesyjną dokładnością. Ale takich wizualizacji zwichrowanej psychiki mordercy jest o wiele więcej, a każda przekracza coraz to dalsze granice dobrego smaku. Ilekroć mężczyzna budzi się we własnym łóżku świadkuje, a my razem z nim, odrażającym wydarzeniom, które rozgrywają się w jego głowie. Moment, w którym po podniesieniu kołdry widzi odciętą nogę z krwawiącym kikutem i przerażony masuje kość wystającą z kończyny jest tak dalece dopracowany, że chyba nie znajdzie się ani jedna osoba, która oprze się zniesmaczeniu. Ale to nie wszystko – jeszcze bardziej miażdży kolejne przebudzenie Lothara, kiedy to jego oczom ukazuje się dziwaczna zębata wagina, leżąca pomiędzy jego nogami, która szybko znika, ale w łazience czeka na niego kolejna niespodzianka. Podczas przeglądania się w lustrze Schramm dostrzega, że skóra na jego czole rozstępuje się, ukazując mózg. Owe psychodeliczne wstawki, będące odbiciem umysłu Schramma są tak dalece dopracowane i co ważniejsze podane w towarzystwie brudnej atmosfery, przywodzącej na myśl degrengoladę psychiczną, że jestem przekonana, iż wstrząsną nawet obytymi z kinem gore odbiorcami. Ale Buttgereit nie był tak śmiały tylko i wyłącznie w obrazowaniu przywidzeń Schramma – równie odstręczające są ujęcia z jawy, w której szczególne wrażenie robi scena zapoczątkowana ćwiczenia fizycznymi naszego antagonisty. Widzimy gimnastykującego się Schramma, odzianego w bieliznę zabrudzoną krwią. Dlaczego krwawi dowiemy się dopiero po kilku sekundach, kiedy to akcja znowuż przeskoczy o parę chwil do tyłu. Moment, w którym Lothar kładzie penisa na blacie i zaczyna przybijać do niego gwoździe bolał nawet mnie (chociaż penisa nie posiadam), więc wyobrażam sobie jak zareagują na to mężczyźni… Każdorazowe zagłębianie się gwoździa w tę czułą część ciała to prawdziwy popis speców od efektów specjalnych. Tak realistycznych ujęć makabrycznego samookaleczenia próżno szukać w większości obrazów gore. Ale błędem byłoby wychwalanie tylko i wyłącznie ludzi od efektów specjalnych, ponieważ niemałą rolę w tak dogłębnym przeżywaniu tej rzezi odegrała również praca kamery. Buttgereit niczym Lucio Fulci postawił na długie zbliżenia, rejestrujące każdy szczegół makabry, każdą kropelkę krwi wypływającą z okaleczonych ciał, co przywiodło mi na myśl borowanie zęba u dentysty – miałam wrażenie, że ten koszmar nigdy się nie skończy, a to paradoksalnie wielkie osiągnięcie. Kino gore ma sprawiać ból patrzącemu, ma wywoływać mdłości i poczucie beznadziei i w tej materii „Schramm” całkowicie spełnił swoje zadanie.

Odchodząc na chwilę od tej litanii pochwał muszę wspomnieć o rozczarowującym zakończeniu, które owszem pasowało do surrealistycznej wymowy wcześniejszych wydarzeń, ale też nie zaskoczyło mnie niczym, czego już wcześniej bym nie przewidziała. Ta śmierć Schramma na początku filmu miała swoje plusy (odwrócenie typowej narracji tego rodzaju produkcji), ale też nie pozostawiła Buttgereitowi zbyt dużego pola do popisu w finale. Rozczarowuje również długość filmu (ledwie ponad godzina), która pozostawia pewien niedosyt – nie pod kątem gore, bowiem krwawych scen jest tutaj całkiem sporo, ale w kwestii szerszej charakterystyki mordercy.

„Schramma” mogę z czystym sumieniem polecić każdemu poszukiwaczowi psychodelicznych, znakomicie zrealizowanych obrazów gore, które budzą niesmak już od pierwszych minut seansu. Po twórcy „Nekrtomantika” nie spodziewałam się takiego skupienia na fabule i sylwetce antybohatera oraz takiej dbałości o warstwę realizacyjną. Nie wspominając już o mnóstwie szokujących, niepopadających w groteskę scenach, zarejestrowanych na długich, ciężkich do wytrzymania zbliżeniach kamer. Polecam dorosłym ludziom o mocnych nerwach, bo moim zdaniem naprawdę warto! 

piątek, 26 września 2014

Video nasty #3

„Opętanie” (1981), reż. Andrzej Żuławski

Francusko-niemiecki horror psychologiczny wyreżyserowany przez Polaka, który skradł serca krytyków, ale nie przypadł do gustu cenzorom w Wielkiej Brytanii, którzy wciągnęli go na niesławną listę filmów zakazanych. Natomiast Stany Zjednoczone dystrybuowali „Opętanie” w skróconej o 45 minut wersji. W skrócie produkcja Żuławskiego opowiada o kryzysie małżeńskim Anny (wielokrotnie nagradzanej za tą kreację Isabelle Adjani) i Marka (Sam Neill). Kobieta, po poznaniu innego „mężczyzny”, odchodzi od męża, zostawiając mu ich syna i przeprowadza do tajemniczego kochanka. Zrozpaczony Mark próbuje poznać tożsamość swojego konkurenta, nie wiedząc jeszcze, że jego żona zakochała się w oślizgłym potworze. Siłą „Opętania” paradoksalnie nie są krwawe sceny, które przyczyniły się do jego ocenzurowania (choć wygląd kochanka Anny naprawdę robi wrażenie, to samo scena krwotoku w tunelu metra), ale surowy, schizofreniczny klimat, miejscami przywodzący na myśl najlepsze body horrory Davida Cronenberga. Nie bez znaczenia jest również szerokie pole do wielorakiej interpretacji scenariusza Andrzeja Żuławskiego i Frederica Tutena. Te elementy w połączeniu z tą odrobiną efektów gore robią naprawdę przygnębiające wrażenie, co zapewne zbulwersowało cenzorów. W Wielkiej Brytanii legalnie w całości „Opętanie” zaczęto wyświetlać dopiero w 1999 roku, choć wcześniej kina studyjne wielokrotnie łamały prawo, ku uciesze wielbicieli kina grozy.

„Cannibal Holocaust” (1980), reż. Ruggero Deodato

Jeden z najbardziej kontrowersyjnych horrorów w historii kina, po nakręceniu którego Ruggero Deodato został postawiony przed sądem pod zarzutem stworzenia filmu snuff. Podejrzenia wymiaru sprawiedliwości wzbudziła niemożność odnalezienia niektórych aktorów uśmierconych w „Cannibal Holocaust” po jego premierze. Choć sprawa się wyjaśniła (Deodato podpisał kontrakt z obsadą, zobowiązując ją do ukrywania się przed opinią publiczną przez rok po premierze filmu) twórcy produkcji dostali wyroki w zawieszeniu za mordowanie zwierząt na planie. W sumie Deodato na potrzeby filmu uśmiercił sześć żywych stworzeń, co wywołało słuszne oburzenie wśród obrońców praw zwierząt. „Cannibal Holocaust”, podobnie jak inne włoskie obrazy ze złotego okresu kina kanibalistycznego (lata 70-te i 80-te) opowiada o ekspedycji ratunkowej do serca amazońskiej dżungli. Na tle innych produkcji z tego nurtu wyróżnia go częściowe tzw. „kręcenie z ręki” i przesłanie stawiające prymitywne plemiona kanibali nad społecznościami cywilizowanymi. Choć film obfituje w makabryczne sceny konsumpcji ludzkiego mięsa i bardzo realistyczne mordy (na przykład kultowe już nabijanie kobiety na pal) największe kontrowersje, co zrozumiałe, wzbudziły ujęcia zabijania zwierząt – ponoć nawet twórcy wymiotowali podczas porcjowania ogromnego żółwia, czy zabicia maczetą małpiej wiewiórki. Deodato był przekonany, że eliminacja kilku zwierząt zapewni rozgłos jego filmowi. I nie pomylił się. Jak to zwykle w kinie gore bywa kontrowersje, które wybuchły po premierze „Cannibal Holocaust” w perspektywie czasu tylko wzmogły zainteresowanie kolejnych pokoleń widzów. Produkcję Deodato zakazano w wielu krajach, w tym w Wielkiej Brytanii, która do dystrybucji dopuściła go dopiero w 2001 roku, w wersji okrojonej o prawie sześć minut. Ujęcia wycięte ograniczono do piętnastu sekund w 2011 roku i w takim kształcie film jest obecnie rozpowszechniany w Wielkiej Brytanii.

„Podpalenie” (1981), reż. Tony Maylam

Camp slasher luźno nawiązujący do obozowej legendy o Cropsy’m. Choć za efekty specjalne odpowiadał bezkonkurencyjny Tom Savini, tak naprawdę oprócz jednego miażdżącego zbliżenia na obcięte palce ofiary w trakcie istnej rzezi na tratwie i kilku mało odkrywczych ujęć podcinania gardeł nie uświadczymy w nim przemocy godnej wciągnięcia go na brytyjską listę filmów zakazanych. Taki krok w dużej mierze wymusili niektórzy widzowie, którzy po zabójstwie Johna Lennona zawzięcie bojkotowali wszystkie obrazy, skupiające się na mordowaniu bohaterów. Niejaką zachętą do ocenzurowania „Podpalenia” mogła też być fragmentaryczna subiektywna praca kamery, obrazująca niektóre zabójstwa z punktu widzenia mordercy. Fabuła, jak na typowy camp slasher przystało jest mocno konwencjonalna. Ot, mamy grupę obozowiczów, która pada ofiarą mężczyzny, skrzywdzonego przed laty na tymże obozie przez dowcipnych kolegów. Sceny mordów, jak już wspomniałam, choć jak na Savini’ego przystało mocno realistyczne są dosyć oszczędne, stąd moje zdziwienie umieszczeniem tego tytułu na liście video nasty. Toż już „Piątek trzynastego” był bardziej makabryczny, a w owym zestawieniu nie figurował. Żeby tego było mało Brytyjczycy dopiero w 1992 roku dopuścili „Podpalenie” do szerokiej dystrybucji w wersji skróconej o dziewiętnaście sekund, a na całość tamtejsza publika musiała czekać aż do 2001 roku. Istne kuriozum, jak na tak oszczędnie drastyczną produkcję.

„The Driller Killer” (1979), reż. Abel Ferrara
 
„The Driller Killer” to taka klasyczna opowieść o popadaniu w szaleństwo, osnuta klimatem wszechobecnego brudu, ale za to z kulejącą dramaturgią. Opowieść o ubogim malarzu Abela Ferrara’y (w której sam reżyser wcielił się w główną rolę), który bardzo powoli zamienia się w seryjnego mordercę, dzierżącego w ręce wiertarkę przez większą część seansu zwyczajnie nuży. Częste i zupełnie niepotrzebne wstawki z prób pewnego zespołu rockowego oraz dłużące się imprezki, na które nasz antybohater chadza ze swoją dziewczyną i jej przyjaciółką psują wszelkie zalążki napięcia. Szkoda, że twórcy tak uparli się na maksymalne rozwleczenie scen stricte obyczajowych, ponieważ tak zgrabnie zrealizowane oniryczne ujęcia niepokojących wizji mordercy w pierwszej połowie filmu zostały przysłonięte tym nagromadzeniem mało istotnych dla scenariusza, nudnych momentów. Co gorsza, kiedy już nasz antagonista bierze do ręki wiertarkę i zaczyna mordować przypadkowych przechodniów kamera zazwyczaj rejestruje wszystko z oddali, uniemożliwiając bliższe przyjrzenie się szczegółom rzezi. Tylko trzy razy Ferrara odstępuje od tej zasady – pod koniec seansu, w trakcie wiercenia w korpusie mężczyzny, kiedy to krew nienaturalnie bryzga na wszystkie strony i wreszcie w jedynym całkowicie udanym ujęciu zabójstwa: wierceniu w głowie ofiary na maksymalnym zbliżeniu kamery. I to właśnie ta ostatnia scena zmusiła brytyjskich cenzorów do umieszczenia „The Driller Killer” na liście video nasty. Widnieje ona też na plakacie filmu, co jak plotka głosi przede wszystkim zwróciło uwagę „brytyjskich obrońców moralności” na tę produkcję. Szczerze mówiąc nie jestem w stanie zrozumieć zasadności zakazywania całego filmu przez jedno krótkie ujęcie i chyba cenzorzy w Wielkiej Brytanii też z czasem doszli do podobnej konkluzji, bo w 1999 roku dopuścili „The Driller Killer” do dystrybucji z wcześniejszym wycięciem 54 sekund zapisu obrazu. W całości produkcję Ferrara’y zaaprobowali dopiero w 2002 roku.

środa, 24 września 2014

„Kolekcjoner” (1997)


Psycholog i zarazem detektyw waszyngtońskiej policji, Alex Cross, dowiaduje się, że jego studiująca w Durham w Karolinie Północnej siostrzenica zaginęła przed czterema dniami. Mężczyzna postanawia pomóc tamtejszej policji w poszukiwaniu dziewczyny, ale po przyjeździe do Durham dowiaduje się, że jego siostrzenica nie jest jedyną zaginioną. W mieście grasuje seryjny morderca, nazywający siebie Casanovą, który przetrzymuje kilka młodych, silnych kobiet wbrew ich woli, a po kilku dniach niewoli zabija je. Alex staje do nierównej walki z nieuchwytnym mordercą. Śledztwo nieoczekiwanie posuwa do przodu niedoszła ofiara Casanovy, lekarka Kate McTiernan.

Kryminalna seria książek Jamesa Pattersona z detektywem-psychologiem Alexem Crossem zyskała ogromną popularność. Nic więc dziwnego, że na fali tej poczytności reżyser, Gary Fleder, zdecydował się na adaptację jednej z książek Pattersona, powierzając główną rolę znakomitemu Morganowi Freemanowi. Sukces „Kolekcjonera” zaowocował dalszymi filmowymi przygodami Alexa Crossa – w 2001 roku Freeman ponownie wcielił się w tę rolę w produkcji pt. „W sieci pająka”, a w 2012 roku w kinach zagościła trzecia kinowa część przygód tego bohatera, ale już bez Freemana. Choć „Kolekcjoner” w 1997 roku cieszył się ogromną popularnością wśród widzów, krytyków w przeważającej większości nie zadowolił. Zarzucano mu hollywoodzką otoczkę i za dużo zwrotów akcji, ale równocześnie chwalono filmowy duet Morgana Freemana i Ashley Judd, którą za rolę Kate McTiernan nominowano do Złotego Satelity.

Thrillery z lat 90-tych kocham przede wszystkim za ich mroczny klimat, który w „Kolekcjonerze” utrzymuje się przez cały czas (nawet w trakcie ujęć w środku dnia), głównie za sprawą ciemnych zdjęć, ale nastrojowa ścieżka dźwiękowa też odegrała tutaj niemałą rolę. Podczas monologu Casanovy w czołówce filmu pokrótce poznajemy jego spaczoną psychikę – patologiczne pragnienie rozkochiwania w sobie za wszelką cenę młodych, niezależnych kobiet. W swoim zadufaniu mężczyzna jest przekonany o własnej seksualnej wyjątkowości, którą w jego przekonaniu nagradza wybrane kobiety. Później dowiadujemy się, że Casanova porywa piękne dziewczyny, po czym przez kilka dni więzi je w zawilgoconej piwnicy w środku lasu, próbując je sobie podporządkować. Aplikuje im paraliżujące mięśnie lekarstwa, wielokrotnie je gwałci, ale stara się nie przesadzać z przemocą fizyczną (poza wymuszonymi stosunkami seksualnymi), ufając, że kupi dziewczyny siłą swojej perswazji. Nieskore do podporządkowania się jego woli jednostki zabiera na kilkukilometrowy spacer przez las, zakończony przykuciem ich do drzewa i pozostawieniem na pewną, jakże okrutną śmierć z wycieńczenia i odwodnienia. I tutaj należy odnotować jedyny w moim mniemaniu mankament filmu. Gary Fleder dążył do zastąpienia wszelkiej dosłownej makabry mrocznym klimatem grozy, co akurat w tymże obrazie zdało egzamin. Ale przez wzgląd na to, że od czasu pojawienia się Alexa Crossa w Durham Casanova pozbył się jedynie jednej kobiety produkcja dużo straciła na suspensie. Nie mówię, że twórcy powinni pokazywać nam jakieś makabryczne szczegóły zbrodniczej działalności Casanovy, ale większa częstotliwość nawet bezkrwawych mordów podniosłaby nieco napięcie, wymusiłaby na widzach żarliwsze dopingowanie Crossowi w jego powolnym dochodzeniu.

Samo dochodzenie natomiast, ani przez chwilę nie nudzi. Szczególnego rozpędu akcja nabiera z chwilą porwania lekarki, Kate McTiernan (Ashley Judd w ogóle jest bardzo dobrą aktorką, ale w tej roli przeszła samą siebie), której udaje się wymknąć z rąk Casanovy. Od tego momentu poprzysięga zemstę na swoim oprawcy. Dołącza do Crossa i tym samym Fleder prezentuje nam jeden z najlepszych w moim odczuciu thrillerowych duetów w historii amerykańskiej kinematografii. Freeman i Judd tak znakomicie się dopełniają, że chwilami, aż ciężko oderwać od nich wzrok, w czym oprócz ich profesjonalnego aktorstwa niemałą rolę odegrały przemyślane dialogi, rozpisane przez Davida Klassa. Jak zauważyli już krytycy śledztwo policji obfituje też w multum zwrotów akcji. Podejrzani „zmieniają się, jak rękawiczki”, aby z czasem zaserwować widzom podwójną bombę. Jedną twórcy sygnalizują już nieco wcześniej, co pozbawia ją większego elementu zaskoczenia, ale drugiej, pokazanej dopiero w finale nie udało mi się przewidzieć. Nic dziwnego, bo „Kolekcjonera” należy oglądać naprawdę uważnie, zwracając baczną uwagę na pozornie nieistotne szczególiki i zachowanie bohaterów, ażeby przedwcześnie rozszyfrować całą intrygę. Ja zwyczajnie dałam się zwieść znakomitym kreacjom Freemana i Judd oraz mrocznej atmosferze, co pewnie było celowym mylącym zabiegiem twórców filmu.

Myślę, że w filmowym „Kolekcjonerze” mają szansę rozmiłować się nawet wielbiciele literackiej serii o Alexie Crossie, co zważywszy na zazwyczaj niezadowalający ogólny poziom adaptacji książek jest sporą pochwałą. A osoby nieznające prozy Jamesa Pattersona, lubujący się w filmowych thrillerach o seryjnych mordercach, mało brutalnych, ale za to nieziemsko klimatycznych zapewne od pierwszych minut seansu doceniają wyczucie gatunku Gary’ego Fledera i rzecz jasna niezapomniane kreacje Morgana Freemana i Ashley Judd. „Kolekcjoner” to w moim mniemaniu jeden z najlepszych dreszczowców lat 90-tych, co prawda niemogący konkurować z takimi arcydziełami, jak „Milczenie owiec”, czy „Siedem”, ale i tak dostarczający sporego ładunku elektryzującej rozrywki.