poniedziałek, 1 grudnia 2014

„Deliria” (1987)


W związku ze zbliżającą się premierą sztuki, jej reżyser Peter organizuje wieczorną próbę. Kiedy jedna z tancerek, Alicia, doznaje urazu nogi wraz z przyjaciółką wymyka się na chwilę do pobliskiego szpitala. Na miejscu okazuje się, że kobiety nieopatrznie trafiły do ośrodka psychiatrycznego, w którym izolowany jest między innymi seryjny morderca, Irving Wallace. Mordercy udaje się zbiec ze szpitala i dotrzeć do teatru, w którym Peter przygotowuje ekipę do premiery musicalu.

Pierwszy pełnometrażowy film fabularny Michele Soavi’ego, który doświadczenie reżyserskie zdobywał asystując takim gwiazdom włoskiego kina grozy, jak Dario Argento, Lamberto Bava i Joe D’Amato (który wyprodukował niniejszy obraz). Co ciekawe, choć „Deliria” jest produktem mało doświadczonego wówczas reżysera została doceniona nie tylko przez fanów gatunku, ale również krytyków, zachwalających kierunek, jaki twórca obrał przy konstrukcji fabuły. Lwia część włoskiego krwawego kina grozy w dużym stopniu skupia się na graficznych scenach mordów, przedstawionych w jak najbardziej wynaturzony sposób. Tymczasem Soavi spróbował swoich sił ze slasherem, dostosowując go do estetyki spopularyzowanej przez Amerykanów, ale z wyłączeniem przesadnej innowacyjności, na rzecz duszącego klimatu grozy.

Fabułę zawiązuje próba do sztuki nadzorowana przez jej reżysera, apodyktycznego Petera. Mężczyzna, wbrew woli inwestorów umyślił sobie bezkompromisowy musical, traktujący o mordercy zakrywającym swoją twarz pod fantazyjną głową sowy. Po krótkim wstępie widzom zostanie zdradzona tożsamość zagrożenia, jakie będzie czyhało na ekipę teatralną w nocy. Zbiegły ze szpitala psychiatrycznego seryjny morderca, Irving Wallace, uwięzi Petera i kilku aktorów w teatrze i przystąpi do ich eliminacji, z wykorzystaniem różnych narzędzi. Zamknięcie akcji w jednym budynku, pełnym mrocznych korytarzy w moim mniemaniu było znakomitym pomysłem. Podobnie, jak w „Demonach” taki zabieg, przy pomocy umiejętnej realizacji i chwytliwego głównego motywu muzycznego, stworzył znacząco podnoszącą napięcie atmosferę zaszczucia – pułapki, z której można się wydostać jedynie po trupie antagonisty. A ten dostosowując się do scenariusza sztuki Petera przywdziewa głowę sowy i bez choćby jednego słowa wyjaśnienia z pełną determinacją przemierza niespiesznym krokiem ciemne korytarze teatru śladami przerażonych protagonistów. Krótko mówiąc, mamy tutaj do czynienia z typową konwencją filmów slash – grupa spanikowanych ofiar, która wykorzystuje każdą okazję, aby się rozdzielić, tym samym zwiększając swobodę zabójcy oraz nie daje rady uciec przeciwnikowi pomimo jego leniwego kroku. Gdyby nie realizacja „Deliria” nie wyróżniałaby się niczym szczególnym na tle tych wszystkich niskobudżetowych amerykańskich slasherów z lat 80-tych, ale Soavi na szczęście natchnął swoją produkcję niemożliwym do skopiowania przez twórców z innych krajów włoskim duchem, który niezmiernie mnie elektryzuje. Długie najazdy kamery na ciemne zakamarki teatru i narzędzia zbrodni zawłaszczone przez Wallace’a. Sporadyczne subiektywne filmowanie z punktu widzenia mordercy, przez swoją częstą celową chaotyczność, imitujące swego rodzaju zawrót głowy, mający chyba symbolizować rozchwianie psychiczne zabójcy. To wszystko w kontekście tak prostej, niewymagającej myślenia fabuły robi naprawdę piorunujące wrażenie – zupełnie jakby oglądało się coś głębszego, aniżeli zwyczajowy konwencjonalny slasher, co jest oczywiście tylko pozorem.

Jak już wspomniałam sceny mordów nie grzeszą nadmierną oryginalnością, a i też nie epatują przesadnym rozlewem krwi. Taki zabieg był rzadko spotykany we włoskich rąbankach z lat 70-tych i 80-tych - na ogół kino gore z tego kraju łączyło w sobie mroczną atmosferę grozy z dopracowanymi odstręczającymi efektami specjalnymi. Soavi natomiast unikał długich zbliżeń kamery na efekty działań mordercy. Kiedy pierwsza ofiara kończy z jakimś narzędziem wbitym w usta posoki wcale nie widać, natomiast późniejsze sceny mordów minimalnie pomagają sobie obecnością krwi – albo raczej szkodzą, bo ta ma denerwującą różowawą barwę. Za to asortyment narzędzi zawłaszczonych przez Wallace’a gwarantuje różnorodność. Siekiera, wiertło, piła łańcuchowa i nóż przyczyniają się do kilku mało krwawych, niezbyt oryginalnych, ale za to zróżnicowanych ujęć eliminacji poszczególnych bohaterów. Zdecydowanie najlepsza scena mordu ma miejsce w trakcie rozpłatania chłopaka wiertłem przez drzwi. Ciekawe jest też standardowe zasztyletowanie dziewczyny. Ponadto Soavi pokazał typową dekapitację i podziurawienie piłą łańcuchową, ale jak już wcześniej wspomniałam bez przydługich zbliżeń na rany w ciałach protagonistów. Wielbicieli nadmiernego epatowania przemocą taki zabieg może mocno zniechęcić – sama byłabym zawiedziona, gdyby nie to, co Soavi daje w zamian. A mianowicie niezliczoną ilość pełnych napięcia scen cichych podchodów oprawcy do ofiar i na odwrót. Najmocniej szarpie nerwy sekwencja w garderobie, kiedy twórcy za pomocą subiektywnego filmowania dają widzom odczuć, że zabójca czeka za ubraniami na dogodny moment zaatakowania przebierającej się wówczas aktorki. Równie emocjonalne są podchody final girl w końcówce, kiedy to dziewczyna stara się zdobyć klucz do drzwi wyjściowych bez zwracania na siebie uwagi oprawcy. Kiedy cichaczem przemyka pod deskami sceny, drżąc na miauczenie kota, który w każdej chwili może ją zdradzić, albo ucieka przed mordercą po konstrukcji zawieszonej pod sufitem wręcz czuje się wzrost adrenaliny we krwi. A bo Soavi zrealizował te i mnóstwo innych podobnych sekwencji z właściwym sobie wyczuciem suspensu i idealnym zrównoważeniem nastroju z akcją. Co w jednym momencie pozwoliło mu uciec się do jump scenki – tak zaskakującej, że aż uniosłam się z fotela. Po makabrycznej końcówce (znakomita inscenizacja mordercy z wykorzystaniem trupów) w epilogu scenariusz znowuż skłania się w stronę typowej konwencji filmów slash, ale podobnie jak we wcześniejszych partiach seansu z niezwykłym wyczuciem gatunku i dramaturgii.

W moim odczuciu „Deliria” to jeden z lepszych włoskich slasherów. Choć mało krwawy i niezbyt oryginalny w scenach mordów może pochwalić się duszącą atmosferą zaszczucia, niezliczoną ilością scen pełnych trudnego do zniesienia napięcia oraz znakomitym wyczuciem gatunku. Jednak można nakręcić konwencjonalny, mało brutalny slasher, którego aż chce się oglądać. Soavi udowadnia, że prosty scenariusz nie deprecjonuje filmu grozy – wystarczy zadbać o klimat i realizację, aby miał szansę wyróżnić się na tle innych tworów z tego nurtu. Duże osiągnięcie, jak na mało doświadczonego wówczas reżysera, choć mam świadomość, że niektórych fanów mocnych rąbanek może nieco rozczarować.

2 komentarze:

  1. A ja tak trochę nie w temacie. Czy oglądasz Aniu American Horror Story, albo zamierzasz, albo oglądałaś? Jestem teraz w trakcie oglądania, połowa I sezonu i chętnie poznałabym Twoją opinię na ten temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczęłam oglądać, jak puścili na Pulsie, ale po szóstym odcinku wymiękłam. Mało jest seriali, na których wytrzymuję do końca (mam za mało cierpliwości) i niestety AHS do nich nie należy. Jako dramat znośny, ale z mocnego horroru, przez te sześć odcinków nie widziałam w nim nic.

      Usuń