środa, 22 kwietnia 2015

„Burza mózgów” (1983)


Grupa naukowców, pod przewodnictwem Lillian Reynolds i Michaela Brace’a wynajduje urządzenie do rejestrowania i odtwarzania wszystkich zmysłów człowieka. Każdy, kto odtworzy wcześniej utrwalony za pomocą tej technologii materiał nie tylko zobaczy to samo, co nagrywający – jego organizm odbierze również wrażenia słuchowe, dotykowe i zapachowe, a jego funkcje życiowe dostosują się do stanu osoby rejestrującej. Korzystanie z tej technologii oprócz taśm umożliwia przemyślny hełm, przekazujący bodźce bezpośrednio do mózgu. Reynolds pragnie wprowadzić swój wynalazek na rynek, ale szef próbuje skłonić ją do sprzedania go armii. Jej wspólnik, Brace, pomimo protestów Lillian początkowo rozważa przystanie na tę propozycję, do czasu odkrycia niesamowitej możliwości ich wynalazku, mogącego udzielić ludzkości odpowiedzi na odwieczne pytania o naturę śmierci.

Drugi pełnometrażowy film Douglasa Trumbulla, który wsławił się głównie za efekty do między innymi takich produkcji jak „Andromeda znaczy śmierć”, „2001: Odyseja kosmiczna” i „Bliskie spotkania trzeciego stopnia”. Chociaż scenariusz „Burzy mózgów”, autorstwa Roberta Stitzela i Philipa Franka Messina, eksplorował całkiem pomysłową tematykę, jak na kino science fiction ubiegłego wieku, zebrał pozytywne opinie krytyków oraz dwa Saturny nie osiągnął spektakularnego komercyjnego sukcesu – wpływy z biletów nie zwróciły nawet budżetu wykorzystanego na realizację tego obrazu. Opinii publicznej nie zachęciła również sensacyjna wiadomość o śmierci odtwórczyni jednej z głównych ról „Burzy mózgów”, Natalie Wood, już po nakręceniu zdjęć z jej udziałem. Aktorka zmarła podczas weekendowego rejsu wraz ze swoim mężem i partnerem z planu „Burzy mózgów”, Christopherem Walkenem – w nocy w stanie nietrzeźwym wypadła za burtę i utonęła. Taka wiadomość powinna przyciągnąć do kin rzeszę widzów, pragnących zobaczyć ostatnią kreację tej znanej postaci, ale tak się niestety nie stało. Co zapewne przyczyniło się do „uśmiercenia” reżyserskiej kariery Trumbulla. Chociaż on sam twierdzi, że realia Hollywoodu zniechęciły go do kolejnych projektów, ze szczególnym wskazaniem na jego spór ze studiem MGM, podczas realizacji „Burzy mózgów”.

Jakie przesłanki nie kierowałyby Trumbullem podczas obierania dalszej drogi artystycznej jestem przekonana, że „Burza mózgów” nie zasługiwała na taki ostracyzm opinii publicznej. Film znakomicie wpasował się w propagowaną szczególnie w ostatnich dekadach XX wieku stylistykę kina science fiction. Kameralna sceneria: pełny wówczas najnowocześniejszego sprzętu ośrodek badawczy i przybrudzony, ciężki klimat zagrożenia, symbolizowany osobliwym wynalazkiem. Znakomity duet aktorski, Christopher Walken i Louise Fletcher wcielił się w role uzdolnionych naukowców, stojących na progu wiekopomnego odkrycia: możliwości kontrolowania umysłów. Po przywdzianiu przemyślnie skonstruowanego hełmu widz świadkuje najróżniejszym wydarzeniom, początkowo mającym charakter wyłącznie rozrywkowy. Subiektywne filmowanie, z punktu widzenia użytkownika hełmu oraz wyższa rozdzielczość obrazu miały wywoływać w odbiorcach wrażenie większej namacalności, realności świata wirtualnego, aniżeli sceny nakręcone w umownej rzeczywistości. Oczywiście nie zabrakło efektów komputerowych, które dla współczesnych widzów mogą wydać się nieco przestarzałe, ale mnie zawsze taki kicz urzekał w starym kinie science fiction i „Burza mózgów” ze swoimi przejaskrawionymi wizualizacjami nie jest żadnym wyjątkiem. Podczas „wkraczania” w wirtualne uniwersum raziło mnie jedynie sporadyczne przeskakiwanie do trzecioosobowego filmowania, nijak nieprzystające do charakteru kuriozalnego wynalazku Reynolds i Walkena, wręcz będące zaprzeczeniem jego specyfiki. Obawiam się, że to nieprzemyślany zabieg Trumbulla, który w trakcie kręcenia filmu zwyczajnie zapomniał, na czym zasadza się charakter obmyślonego przez scenarzystów urządzenia. Owa wpadka logistyczna, choć poważna, na szczęście została odrobinę przykryta przez wielotorową akcję. 

Fabuła rozgrywa się na kilku płaszczyznach, co chwilami wprowadza pewną chaotyczność, ale równocześnie dostarcza widzom różnych, zasadzonych na odmiennych konwencjach wrażeń. Mamy wątek odradzającej się miłości Michaela i jego żony Karen (zjawiskowa Natalie Wood). Kobieta zostaje zaangażowana przez szefa Brace’a do projektu w charakterze osoby odpowiedzialnej za skomercjalizowanie produktu, dostosowania jego wyglądu do rynku zbytu. Choć Karen pozostaje w związku małżeńskim z Michaelem, którego „owocem” jest nastoletni syn, od jakiegoś czasu unikają swojego towarzystwa, jak można się tego spodziewać nie przyjmując również entuzjastycznie wiadomości o wspólnej pracy. Z czasem, głównie dzięki poznaniu swoich odczuć za pomocą wynalazku kontrolującego umysły, uczucie, które połączyło ich przed laty odrodzi się. Równolegle z tymi rozterkami sercowymi widzowie mogą śledzić typowo spiskowy wątek, w centrum którego stoi Pentagon. Jak zwykle czujna Armia Stanów Zjednoczonych dostrzega w wynalazku Reynolds i Brace’a potencjał militarny, bo czyż istnieje coś piękniejszego od kontrolowania umysłów wrogów? Lillian dostrzega w tym pomyśle zagrożenie dla ludzkości i opiera się przed sprzedażą patentu żołnierzom, ale scenarzyści niestety nie zdecydowali się na dalsze pociągnięcie tego wątku. Nie poznajemy dokładnych motywów Pentagonu i Reynolds, niedane nam będzie wniknąć głębiej w ten spór, bo owy wątek szybko zostanie wyparty przez równie ciekawy motyw życia po śmierci. Otóż, okazuje się, że wynalazek umożliwia zarejestrowanie wędrówki duszy człowieka po jego zgonie. Problem tylko w tym, że chcącemu zgłębić tę tajemnicę Brace’owi z jakiegoś nieznanego powodu przełożony i osoby reprezentujące Pentagon uniemożliwiają dostanie się do nagrania. Oprócz tych trzech kluczowych wątków w fabule przewijają się motywy stricte moralizatorskie. Dowiadujemy się między innymi, że za pośrednictwem hełmu można przeżywać rozkosze seksualne i wpaść w stan psychotyczny – zmodyfikować swoją własną osobowość, co ma na celu przede wszystkim uświadomić widzom, jakie niebezpieczeństwa, również dla naszego jestestwa może przynieść nowoczesna technologia.

„Burza mózgów” porusza się w tylu odmiennych konwencjach, wykorzystuje tak wiele różnych motywów, że istnieje spora szansa, iż każdy znajdzie tutaj coś dla siebie. Choć niewykluczone, że uważni widzowie zauważą niejaką niekonsekwencję w snuciu tej historii. Scenarzyści ani jednego wątku nie doprowadzają do końca, tak jakby nie mogli się zdecydować, o czym właściwie ten film ma traktować. Ale, o dziwo, nie pozostawia to zbyt wielkiego niedosytu – rzuca się w oczy, ale nie na tyle, żeby zdeklasować ten obraz. W końcu już sam pomysł na temat przewodni (osobliwy wynalazek pomysłowych naukowców), ciężki klimat oraz rzecz jasna poruszające jakąś sentymentalną strunę efekty specjalne mają w sobie potencjał. Nie do końca wykorzystany przez fabułę, ale przynajmniej na tyle dobrze się to ogląda, żeby nie mieć poczucia marnotrawienia czasu.

1 komentarz:

  1. Świetny film. Dobrze, że ktoś go przypomniał i przybliżył ;]

    OdpowiedzUsuń